poniedziałek, 13 lipca 2015

Istnienie większości implikuje istnienie korespondującej mniejszości


Philip K. Dick

Minority Report


Raport mniejszości to chyba najbardziej znane opowiadanie zasłużonego pisarza science-fiction, ale także eseisty i filozofa Philipa K. Dicka. Opublikowana w 1956 roku historia została spopularyzowana przez głośny film Stevena Spielberga z 2002 roku z Tomem Cruisem w roli głównej. Niedawno zajrzałam do powyższego tomiku opowiadań i przeczytałam kilka, w tym właśnie Minority Report, co skłoniło mnie z kolei do obejrzenia adaptacji, przez co jeszcze do tej pory czuję niesmak. Opowiadanie jest świetne, film... zdecydowanie zawiódł, ale o tym później.

Precrime. (Jak to przetłumaczyć? Przedzbrodnie? Może lepiej prewencja kryminalna?) Dzięki temu nowemu systemowi, opartemu na najnowszej technologii, zbrodniom się zapobiega zanim zostaną wprowadzone w życie. Dzięki tzw. precogs (Prekogom? Przedwiedzącym?), upośledzonym, futurystycznym pytiom, podłączonym do specjalnych maszyn, produkowane są raporty z przyszłych zdarzeń - morderstw, przestępstw, występków. Na kartach drukowane są imiona i nazwiska przyszłych sprawców oraz ofiar, a następnie do akcji wchodzi oddział zbrojny, który wyłapuje przyszłych zbrodniarzy.

Źródło: i.imgur.com

John A. Anderton, szef jednej z wielu jednostek Prewencji Kryminalnej, dowiaduje się z raportów pewnego pięknego dnia, że wkrótce zamorduje Leopolda Kaplana, człowieka, którego nigdy nie widział na oczy. Informacja ta uderza w niego jak obuchem, jest przekonany, że to błąd albo podstęp. W tym samym czasie w instytucji pojawia się przecież Ed Witwer, nowy pomocnik Andertona, młodszy, pełen energii mężczyzna, który z pewnością tylko dybie na lepsze stanowisko! Do tego nie można zaufać nawet swojej własnej żonie... Dlatego Anderton rusza do szaleńczej ucieczki, próbując odkryć, kto go wrobił.

W sposób dość przypadkowy, ale jednocześnie podejrzany, bohater dowiaduje się, że istnieje coś takiego jak raport mniejszości, czyli wizje trzeciego przedwidzącego, które nie muszą być zgodne z poprzednimi, ale to nie koniec wahań i niepewności...

Dick pisze zwięźle, logicznie, jasno, choć nie szczędzi żargonu, neologizmów i szczegółów technicznych. Najlepsze jest jednak to, że jego bohaterami, tak jak w Blade Runnerze, tudzież Czy androidy marzą o elektrycznych owcach czy właśnie w tym opowiadaniu, są zwykli, najzwyklejsi na świecie ludzie, mężczyźni dojrzali, doświadczeni, a wciąż pełni pytań i wątpliwości. To typowi everymani, którzy w prost w oczy mówią do czytelnika: tobie też się to może zdarzyć. Uważaj. Miej oczy szeroko otwarte. Bo tak naprawdę pisarz z jednej strony karze się zastanowić nad ingerencją władz w życie jednostki, absurdalnością oczywistych, jednoznacznych, absolutnych teorii społecznych wprowadzanych w życie niczym totalistyczny reżim, a z drugiej strony nad istnieniem wolnej woli i przeznaczenia. Czy jeśli poznalibyśmy naszą przyszłość, możemy skręcić w inną odnogę, inną wersję czasu i zmienić bieg historii? Czy odtwarzalibyśmy tylko nasz los tak jak Edyp?

Źródło: tumblr.com

Film Stevena Spielberga może i próbuje powtarzać te pytania, ale dość nieudolnie. Skupia się zamiast tego na niepraktycznych, choć efektownych wizualnie technologiach (kule jako nośniki informacji? A jak to przechowywać? Analiza na komputerze na stojąco, z durnym wymachiwaniem rąk i przy użyciu rękawic? Już wolę siedzieć przy biurku i klikać. A te samochody, które potrafią jeździć we wszystkie strony... Czy przypadkiem nie ogranicza to pola widzenia kierowcy? Czy ludziom nie robi się niedobrze na autostradach, które prowadzą znienacka pionowo w dół? Pytań jest sporo), zwariowanych postaciach, które bełkoczą niczym Wyrocznia z Matrixa (ta babka od roślin, przecież to pani Sprout z Hogwartu!), głównych bohaterze, który nie tylko analizuje wyniki przedwiedzących, ale jako że jest młody, gibki i przystojny, kieruje jednostkami antykryminalnymi i włamuje się do domów, w których ma być popełniona zbrodnia, dodatkowo obowiązkowo ma za sobą traumę. Różnic pomiędzy opowiadaniem a filmem jest cała masa, jednak najważniejsze jest to, że na ekran wyszła z tego pseudointeligencka, widowiskowa papka, która przez dwie i pół godziny nudzi, nuży i irytuje, bo za grosz w niej głębi. Oglądane po ponad dziesięciu latach niegdyś podniecające efekty specjalne bledną i okazują się dość mierne dla przyzwyczajonego do CGI oka.

Źródło: america.aljazeera.com

Innymi słowy, film okazał się stratą czasu. Szkoda, że jakiś przedwiedzący mnie przed tym nie uprzedził. Ale zamierzam jeszcze wracać do Dicka. I to nie raz.