Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

piątek, 4 sierpnia 2017

POPKULTURALNE NOWINY HADYNY: LIPIEC 2017


Lipiec u mnie wciąż bez urlopu, mogę sobie odpocząć jedynie podczas weekendów, a tymczasem przetaczają się przez nasz kraj niemiłosierne upały. Szkoda, ale cóż poradzić, póki co plaża nie dla mnie. Mimo to przeczytałam w lipcu cztery książki, czyli tempo stabilne prowadzące do celu 52 książki w roku. W oczekiwaniu na ekranizację Mrocznej wieży Stephena Kinga przeczytałam tom pierwszy cyklu, The Gunslinger, pochłonęłam Oryx & Crake Margaret Atwood (dzięki Pożeraczowi!), powtórzyłam sobie mój ukochany The Blue Castle Lucy Maud Montgomery i wchłonęłam przedpremierowego prebooka Dan-sha-ri Hideko Yamashity, kolejny poradnik o sztuce sprzątania. O każdej z tych książek zamierzam jeszcze napisać, ale popkulturowo, muszę przyznać, było w lipcu jeszcze ciekawiej. Oprócz powtórki fantastycznego ostatniego Mad Maxa (Fury Road mogę oglądać milion razy, nigdy się nie znudzi!) i oglądania nowych odcinków Orphan Black i Twin Peaks, oto, co widziałam w tym miesiącu:




Hamilton (2015)


Ja wiem, słyszałam o Hamiltonie już pół roku temu. Mówili, że mi się spodoba. Mówili, że trudno potem nie śpiewać całych fragmentów z pamięci. Mówili, że jest fantastyczny. I nie pomylili się. Dlaczego dopiero teraz zebrałam się do przesłuchania całości, wsłuchania się w tekst, obejrzenia jakiegoś nagrania zza pazuchy w teatrze? Nie wiem, ale żałuję. TO JEST TAK DOBRE!

Dla tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi: Hamilton to wystawiany na Broadwayu musical napisany i skomponowany przez Lin-Manuela Mirandę. Miranda to człowiek-orkiestra, rapujące na zawołanie zjawisko, które gra główną rolę w musicalu, rozchwytywany kompozytor, który ostatnio stworzył chociażby piosenki do Disnejowskiej Moany. Całość tyczy się Aleksandra Hamiltona, jednego z ojców-założycieli Stanów Zjednoczonych Ameryki (The ten-dollar founding father without a father...), którego biografia zainspirowała Mirandę do sfabularyzowania jego historii poprzez mieszankę rapu, r'n'b, bluesa, jazzu, popu i kto go tam wie, czego jeszcze, obsadzając w rolach białych facetów w białych peruczkach aktorów o każdym odcieniu skóry, a także dając głos kobietom (wprowadzając je na scenę z energetycznym utworem The Schuyler Sisters z tekstem: We hold these truths to be self-evident | That all men are created equal | And when I meet Thomas Jefferson | I’m ‘a compel him to include women in the sequel). W ten sposób musical przypomina, że USA od początku było krajem imigrantów i to właśnie na ich sile opiera się jego potęga. Nigdy nie byłam jakąś wielką wielbicielką hip-hopu, ale mnie całość powala na kolana i doprowadza do spazmów szczęścia. Największe odkrycie muzyczne tego roku.



Baby Driver (2017)


Kolejna wyśmienita pozycja na mojej lipcowej liście to muzyczno-komediowy, lekki film akcji Edgara Wrighta, tego faceta od Scotta Pilgrima i trylogii Cornetto. Gość ma świetną rękę do filmów, a z Baby Drivera wychodzi się tanecznym krokiem. To świetnie skrojony obraz z dominantą w postaci muzyki - nawet zwykły spacer po kawę może być mimowolnym, idealnie zsynchronizowanym z muzyką i żartobliwym tańcem, a gdyby pogrzebać głębiej, prawdopodobnie połowa dialogów z tego filmu to cytaty z piosenek. Nie zdziwiłabym się. Baby chciałby poświęcić się muzyce, komponować swoje remiksy i spokojnie żyć, najlepiej z tą prześliczną kelnerką, z którą rozumieją się w pół słowa. Niestety, stare zobowiązania i niesamowity talent za kółkiem nie pozwalają mu się uwolnić od kryminalnej przeszłości. To heist movie przefiltrowany przez oczy wyluzowanego, zakochanego wielbiciela piosenek retro i zmontowany w coś naprawdę wspaniałego.



Oskar i Lucinda (1997)


Kolejny film, który skradł moje serce i opanował wyobraźnię, również może pochwalić się unikalną, fantastyczną muzyką. Ścieżka dźwiękowa Thomasa Newmana pełna chórów, dzwonków wietrznych i fortepianu wbija się w mózg, nie pozwalając się uwolnić od delikatnej, poruszającej melodii. A do tego dochodzi jeszcze aktorstwo i piękna historia: XVIII wiek, Cate Blanchett w roli ekscentrycznej, odważnej i niezależnej dziedziczki z Australii i Ralph Fiennes, cudownie gapowaty, niezdarny i naiwny pastor anglikański. Oboje żyjący w ciągłym poczuciu winy z powodu obsesji na punkcie hazardu, szczególnie piętnowanego w ich sferach. Ich spotkanie rozpoczyna urzekającą i jedyną swoim rodzaju historię miłosną, w którą zamieszany jest szklany kościół podróżujący przez pół kontynentu. I szczerze mówiąc, mam wrażenie, że to film właśnie dla mnie. Może niektórym wyda się ckliwy czy nudnawy, ale dla mnie jest idealny.

Jeśli znacie jakiekolwiek filmy w podobnym duchu, proszę, polecajcie!




Spider-Man: Homecoming (2017)


Fantastycznie bawiłam się też na nowym Spider-Manie! Nie wiem, co się dzieje, ale tyle dobrości w tym miesiącu. Momentami wymachiwałam nogami w powietrzu, pokwikując z uciechy, naprawdę. Już od pierwszych nut intra z kreskówki. Na takiego Spider-Mana nic nie robiłam!

Tom Holland jest absolutnie przeuroczym połączeniem niezgrabności, naiwności i szczerych chęci. Nie daje się wepchnąć w rolę totalnego przegrywa, jak Tobey Maguire, nie jest irytującym cool chłopcem, jak podobno zachowywał się Andrew Garfield, przede wszystkim zaś wygląda na nastolatka. Ma w sobie coś takiego, że człowiek ogląda go z czystą przyjemnością. Mimo konszachtów z Iron Manem (Robert Downey Jr. w koszulce z kotkiem!), nie wyrywa się do walk na miarę kosmiczną, dopiero się uczy (a tak dokładniej uczy, że trzeba się uczyć), skupia się na sprawach drobnych, sąsiedzkich: przeprowadza staruszki przez ulicę, robi salta dla fanów, tropi lokalnych handlarzy bronią, próbuje poderwać dziewczynę swoich marzeń. Starcie z Michaelem Keatonem w roli kolejnego skrzydlatego bohatera komiksów wychodzi równie niskopoziomowo, ale jednocześnie heroicznie. To film, od którego aż bije młodzieńczy entuzjazm i energia, bezpretensjonalny humor i dobre serce. Good job!



Spider-Man (2002)


W ramach pająkowych wspominek, obejrzałam też hit z moich lat szkolnych, gdy w radiu królował Hero Nickelbacka, a w Bravo rozpisywali się o Tobeym Maguire'rze. To było moje pierwsze spotkanie z Człowiekiem-Pająkiem, więc oczywiście dobrze było zobaczyć origin story, choćby nie wiem jak słabo było przedstawione (serio, jesteś małym nerdem i przez całą wycieczkę słuchasz, że jesteś w miejscu, gdzie robią dziwne eksperymenty z pająkami, potem jeden ucieka, połyskuje jadowitą zielenią i cię gryzie, a ty tego nie zgłaszasz nauczycielowi?). Willem Dafoe widać, że dobrze się bawi w roli przesadzonego człowieka-Golluma, chociaż na kostium i efekty specjalne Zielonego Goblina to śmiech na sali. Cała historia trochę kuleje, trudno związać się emocjonalnie z wujkiem Benem czy brać na poważnie związek Petera z Mary Jane. Mimo to trzeba przyznać, że ten film dobrze wprowadził postać Spider-Mana do szerszego obiegu popkultury, wbił się w zbiorową wyobraźnię kultową sceną pocałunku i generalnie, ogląda się go wcale nieźle, nawet po latach.



Mroczny Rycerz powstaje (2012)


Ostatni Batman Nolana, ten, którego wcześniej nie oglądałam. Opłacało się go wreszcie zobaczyć? Tak, ale tylko po to, by zrozumieć wszystkie żarty z Bane'a, ocenić Anne Hathaway w roli Kobiety-Kota, zobaczyć bodaj najżałośniejszą scenę śmierci w historii kina, spróbować zrozumieć bezdennie głupi i szalony plan zniszczenia Gotham, a na koniec zadać milion pytań o sens tego filmu. Jest źle, bardzo źle. Bane to jedyne światełko rozjaśniające ten film niezamierzonym humorem, a cała reszta to mrok i halucynacje z niedonietoperzenia.



Rick i Morty (2013)


Zapierałam się zadnimi łapami, ale w końcu zostałam przekonana, żeby obejrzeć dwa sezony i dwa odcinki trzeciego sezonu kreskówki, której w życiu nie pokazałabym żadnemu dziecku. Chory humor, klimat jak z Doctora Who pomieszanego z Shameless, cała masa zabawy i nawiązań do klasyków s-f i nie tylko. Zaczyna się od Incepcji, a potem idzie tylko głębiej i szerzej w nieskończoność światów, ewentualności i koncepcji. Muszę przyznać, twórcy mają rozmach, pomyślunek i zrąbany humor, ale faktycznie koniecznie trzeba obejrzeć, jeśli ktoś lubi takie klimaty i bekającego przy co trzecim słowie dziadka-geniusza, który budzi swojego wnuczka, wymiotując mu obficie na kołdrę i wzywając na przygodę. Uwaga: każdy odcinek tylko pogłębia traumę.



A jak u Was minął lipiec? ;)