Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

środa, 4 października 2017

POPKULTURALNE NOWINY HADYNY: WRZESIEŃ 2017



Dość niespodziewanie prosto z włoskiego słońca trafiłam na poranne mrozy polskiej zimy i już leżę z zapasem chusteczek i pastylek na gardło. Średni początek miesiąca, ale cóż poradzić. Wenecja była przepiękna, Werona magiczna, Padwa zaskakująca, czas w Treviso upłynął pod znakiem zmęczenia ostatniego dnia i wałęsania się bez celu tuż przed wylotem. To był naprawdę udany urlop. Może więc w ramach nowin najpierw uraczę Was kilkoma zdjęciami z mojej wycieczki? Błękitne niebo dobrze Wam zrobi na tę październikową pogodę.









Wrzesień upłynął bardziej komiksowo niż książkowo z powodu MFKiG w Łodzi w połowie września, o którym dopiero co pisałam. Przede wszystkim przeczytałam Tam, gdzie rosły mirabelki Jana Mazura i Jeże Dema, a na półce leży napoczęty trzeci tom Alias, czyli Jessiki Jones według Briana Michaela Bendisa oraz Michaela Gaydosa. W całości przeczytałam w ubiegłym miesiącu Reaper Mana, czyli Kosiarza Terry'ego Pratchetta i The Secret Diary of Lizzie Bennet Berniego Su oraz Kate Rorick, świetne rzeczy, będę o nich jeszcze pisać. Przeczytałam też połowę It Stephena Kinga, co według mnie powinno się liczyć jako co najmniej jedna książka. Mam wrażenie, że to najdłuższa powieść, jaką w życiu czytałam. Błagam, 1200 stron? Znacie coś dłuższego? Oprócz Biblii, rzecz jasna.

Wiem, że to mało bibliofilskie pojękiwanie, ale zadziwiająco mnie demotywuje siedzenie godzinę nad książką i przejście dopiero o jeden procent na czytniku. Może bym lepiej to znosiła mając w ręce tomiszcze i śledząc postęp w fizycznych stronach.

A teraz, przechodząc do filmu i serialu, co tam się działo we wrześniu?



Parks and Recreation (2009-2015)


To serial, który okazał się moim ostatnim największym odkryciem i miłością. Z początku podejrzliwa i niechętna, już po kilku pierwszych odcinkach zupełnie się wciągnęłam, a po jeszcze kilku stwierdziłam, że rzucam wszystko i oglądam Parks&Rec. Początkowo stylizowany na rządowe The Office mocumentary, ten serial wkrótce wznosi się na własnych skrzydłach absurdu, zgryźliwości, specyficznego humoru i ciepłej atmosfery. Wiem, że Ameryki nie odkrywam i że Ron Swanson jest ulubioną postacią wielu od dawna, ale pozwólcie mi na moje własne, opóźnione zachwyty. Czuję duchową więź z Leslie, chcę się zgubić w wąsie Rona, iść na koncert Andy'ego, podziwiam April, chcę chodzić z Donną na imprezy i zakupu, a do tego sekretnie aż za bardzo zachwycam się Benem (jest słodkim jeżykiem, który zasługuje na miłość!). Gorące podziękowania dla Ryby, który namówił i ogląda ze mną drugi raz.



Na pokuszenie (2017)


O nowym filmie Sofii Coppoli pisałam świeżo po wyjściu z kina na Facebooku, ale może szybko podsumuję już na chłodno. Mam taki problem z większością filmów tej reżyserki, że choć mają w sobie specyficzną, często wręcz magiczną atmosferę, olbrzymią dbałość o cieszące oko, eleganckie kadry i spójną, zachwycającą estetykę, czuję w nich pustkę. Zawsze im odrobinę brakuje do filmu naprawdę znaczącego, poruszającego ważne kwestie. Te filmy uwodzą, by na koniec zaskoczyć napisami końcowymi i wywołać nieskoordynowane ruchy rąk w stronę ekranu. Z Na pokuszenie jest podobnie. Uwielbiam Nicole Kidman mimo botoksu, lubię twarz Kirsten Dunst, Colin Farrell w przyodziewie secesyjnym wygląda powalająco. Niestety mimo bajecznych kadrów, cudownych kostiumów, klimatycznego wystroju, zgrabnie stopniowanego napięcia psychologicznego i dobrego aktorstwa, znowu czegoś brakuje. Według mnie ta historia jest niedopowiedziana, zbanalizowana, ukrócona. Gdyby sięgnąć gdzieś poza konflikt kobiecy świat vs świat męski, poza zazdrość, zło wojny niszczące niewinność, co wydaje się zbyt oczywiste. Można było ten film przemienić w perełkę, zamiast tego jest wydmuszka w postaci thrilleru psychologicznego.



Ścieżki (2013)


Tracks miałam na tapecie tylko i wyłącznie z powodu Adama Drivera. Wiecie, kiedyś miałam takie epizody, że oglądałam kilka filmów z tym samym aktorem pod rząd, wszystko, co mi się nawinęło pod rękę. Alan Rickman, Colin Firth, Hugh Grant, Jude Law... Od nowych Gwiezdnych Wojen miałam tak z Adamem Driverem. Obejrzałam Dziewczyny, Patersona, Słowo na M, Powiedzmy sobie wszystko... O Ścieżkach wiedziałam tylko tyle, że to coś o pustyni, a Driver jest fotografem w spodenkach pogromcy sawanny i okularach z lat siedemdziesiątych. Nie spodziewałam się tak klimatycznego, wytrwałego filmu drogi z jedną dwudziestosiedmiolatką, psem i czterema wielbłądami. W 1977 roku Robyn Davidson, grana przez Mię Wasikowską, naprawdę przeszła samodzielnie pustynną część Australii - ponad 2700 kilometrów. Do funduszów wyprawy zgodziło się dołożyć National Geographic pod warunkiem, że wyprawę dokumentował będzie ich człowiek, stąd pojawia się Driver. Film powstał na podstawie biograficznej książki Davidson, wydanej w naszym kraju jako Na zachód od Alice Springs. Czy warto obejrzeć? Dla kadrów i poznania samej historii tak. Ale Mia wygląda zbyt dobrodusznie, by wyszła z niej prawdziwa zatwardziałość i hardość, wędrówka staje się wkrótce monotonna, bohaterka przeżywa kolejne, kliszowe momenty, a jej wyprawa ukazywana jest zbyt artystycznie, transcendentalnie, nieskalanie. Podobno tak naprawdę z Davidson był kawał interesownej kobiety i nie wszystko wyglądało ta różowo.



Planeta Małp (1968)


W poprzednich Nowinach sierpniowych opowiadałam o Wojnie o planetę małp, a przy okazji również co nieco o dwóch pierwszych częściach tej nowej trylogii. Wtedy też przyznałam się, że nie widziałam poprzednich filmów. Dlatego we wrześniu stwierdziłam: czas nadrobić klasykę! I tak obejrzałam pierwszy film o małpach, mocno leciwy, zdecydowanie trącący myszką, ale mimo to uniwersalny w wymowie, z silnym przesłaniem i zmuszający do rozkmin i dyskusji na temat ewolucji, polityki, religii, obyczajów, moralności. Warto zobaczyć choćby dla ostatniej sceny, która trafiła już dawno do klasyki kina (God Damn You All To Hell!), ale jeszcze bardziej warto obejrzeć całość, jeśli się tej sceny nie zna i nie wie się, jaki twist na koniec szykuje nam film. Planeta małp długo się rozkręca, na początku trochę nuży marszem przez pustynię, rozwlekłymi dialogami i Star Trekowym wystrojem statku. Wraz z pojawieniem się małp film robi się naprawdę angażujący i choć rodzi tysiące pytań, ostatecznie wszystko się wyjaśnia. A nowe filmy całkiem przyzwoicie nawiązują do oryginału. Dobra robota!



Rambo: Pierwsza krew (1982)


Idąc za ciosem, po małpiej klasyce zostałam oświecona inną, czyli pierwszą częścią Rambo, która absolutnie nie była tym, czego się spodziewałam. Nigdy nie oglądałam w całości żadnego z filmów z tej serii, a jedyne, co mi się kojarzyło, to umorusany i upocony do granic Sylvester Stallone w podkoszulku i opasce na włosach, serwujący z męskim wrzaskiem serię z karabinu. Czego absolutnie się nie spodziewałam, to filmu z głębszym przesłaniem, poruszającego ważny problem społeczny, na swój sposób wzruszającego i autentycznie wymagającego przemyślenia. Co prawda opaska, karabin i umorusanie wciąż były obecne, ale tak naprawdę nie chodziło o akcję, a o problem weteranów wojennych, którzy nie potrafią się dopasować do rzeczywistości zwykłego życia cywilów ani znaleźć własnego miejsca. Co więcej, również problem upartych osłów na wysokich stanowiskach, którzy podejmują złe decyzje mimo dobrych rad doświadczonych ludzi czy armii, która tworzy chodzące maszyny do zabijania, pogardzające życiem innym niż wojskowe. Z ręką na sercu przyznam, że zostałam bardzo przyjemnie zachwycona, a młody Stallone miał aboslutnie urocze spojrzenie bezdomnego psiaka.



Kingsman: Złoty krąg (2017)


A na koniec zostało kilka słów do powiedzenia na temat sequela świetnego Kingsman: Tajne służby z 2014. Pierwszy film to było dla mnie totalne zaskoczenie: od pierwszych scen byłam oczarowana, bawiłam się absolutnie fantastycznie, choć poszłam do kina bez żadnych oczekiwań. Świetna dobra rozrywka na bazie szpiegowsko-bondowskich stereotypów, satyryczna, otwarcie absurdalna, bezczelna. Druga część, choć też dostarcza sporo zabawy z tej samej półki, nie jest aż tak dobra, jak jedynka. Główny zły (Julianne Moore) siedzi w swoim zamku na odludziu i tylko grozi na odległość, gościnny występ Eltona Johna zamienił się w paradę pod tytułem zbyt dużo Eltona, cała oś fabuły zasadza się na dość głupim założeniu, Colin Firth przez pół filmu gra postać, której nie chcemy oglądać, a początkowy zabieg dotyczący wszystkich siedzib Kingsmana wygląda jakby scenarzyści nie mieli tak właściwie nic do powiedzenia na temat organizacji, którą chcielibyśmy poznać bliżej. Sam pomysł z paralelną instytucją amerykańską jest niezły, klimatycznie, muzycznie i estetycznie - zasługuje na oklaski, ale całość nie porusza aż tak jak mogłaby. Cóż.


Dodatkowo trzeba wspomnieć, że widziałam też pierwszy odcinek Outlandera, serialu kostiumowego na kanwie książek Diany Gabaldon, ale może napiszę o nim coś więcej, jak obejrzę na przykład pełen pierwszy sezon i wyrobię sobie zdanie.

A co słychać u Was?