sobota, 9 marca 2019

Piękna, ale pusta muszla. "Syrena i pani Hancock" Imogen Hermes Gowar

 
Pod zniewalającą, intrygującą okładką kryją się dwie syreny, wypiękniony, stylizowany język, czasem wręcz dickensowscy bohaterowie i szum fal z pustej muszli. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego tak wielu osobom podoba się debiut absolwentki mojego erasmusowego uniwerku.

Imogen Hermes Gowar zaczęła snuć swoją powieść w muzeach, fantazjując na temat eksponatów takich jak sztuczne, zasuszone syreny. Studiowała archeologię, antropologię i historię sztuki, ale ostatecznie wylądowała na magisterce z kreatywnego pisania. To tam Syrena i pani Hancock przybrała ostateczny kształt i powab.

Syreny to temat na tyle fascynujący, że mało kto nie zatrzyma się nad piękną książką z obietnicą tego fantastycznego stworzenia na okładce. Romantycznie wyobrażane panny wodne (nie mylić z syrenami z mitologii greckiej) o falujących pod wodą, wzburzonych włosach i lśniących łuskach. Każdy, kogo przyciągnie do tej lektury właśnie z powodu chętki na takie tematy, mocno się rozczaruje. Syreny to tylko pretekst, wątek poboczny. Nie warte dogłębniejszego opisu czy zastanowienia.

Rozwijająca się powoli historia skupia się na średnio zamożnym, dość nijakim, acz niewątpliwie trochę samotnym kupcu, panu Hancocku, a także urodziwej, kokieteryjnej i lekkomyślnej kurtyzanie, Angelice Neal. Pan Hancock dowiaduje się, że jego kapitan wraca z kilkuletniej wyprawy po towary bez statku, ale za to z małą zasuszoną syreną, pół brzydkim, zębatym dzieckiem, pół rybą. Angelice umiera bogaty utrzymanek i musi jakoś wrócić do towarzystwa, w którym niegdyś brylowała; pieniądze się kończą, skóra nie młodnieje, a była burdelmama ma zakusy, by znów ją usidlić w swoim przybytku dla bogatego towarzystwa. Losy tej dwójki łączą się ze sobą poprzez syreny właśnie, by obrodzić niespodziewanym uczuciem.


Najbardziej tutaj cierpi tempo akcji. Pierwsza połowa książki wydaje się meandrować bez celu, zapowiadając wiele ciekawych wątków, ale druga połowa ostatecznie zawodzi. Dla przykładu Polly, czarnoskóra kurtyzana z wykwintnego domu uciech pani Chappell, jest traktowana ze specjalną uwagą, dostaje ciekawy, intrygujący epizod, zakończony psującą podbudowaną mocno historię, rozczarowującą scenę. I to koniec, Polly już więcej nie wraca. Podobnie potraktowana jest Sukie, z początku narrator poświęca jej dużo czasu, by na koniec potraktować po macoszemu i porzucić dla końcowego wątku. Najchętniej wzięłabym nożyczki, igłę i nitkę i przearanżowała tę powieść, by zacząć od najlepszego fragmentu: gdy Angelica rzuca mimochodem do pana Hancocka, że będzie jego, jeśli podaruje jej syrenę. Od tego „krokodyla daj mi luby” przeszłabym do lepszego przedstawienia ostatniego, najciekawszego wątku w duchu prawdziwego realizmu fantastycznego, a wyrzuciłabym spokojnie do kosza większą część przerażająco wolno rozwijającego się początku.

I przede wszystkim wywaliłabym przez okno te wszystkie głupie sceny jak z sitcomu! Jak do opowieści o syrenach pasuje obrazek upadającej na tyłek, pięknej Angeliki, nad którą rechoczą oficerowie? Ciągłe przekomarzania o pieniądze między kurtyzaną a jej samozwańczą gospodynią-przyjaciółką? Nieustanne wizyty pani Chappell i jej przybocznych prostytutek? A już najbardziej trudno mi przystawić do całości rozbuchaną scenę erotycznego przedstawienia i późniejszej orgii, przyozdobionych w muszle i wodorosty nagich tancerzy i tancerki z zafarbowanymi na zielono włosami łonowymi włącznie, co brzmi trochę jak wymysł producenta serialu HBO. Mimo całej tej wymyślnej historii, która ma doprowadzić pana Hancocka do szalonego uczucia do Angeliki, wciąż nie widzę tutaj szczególnej logiki ani nie czuję między nimi żadnej chemii.  


Sami bohaterowie nie są też szalenie przekonujący. W rolach głównych nudny jak flaki z olejem pan Hancock, denerwująca, trzpiotowata i egoistyczna Angelica, z którą chyba mamy się utożsamiać. Natępnie plejada często zupełnie niewykorzystanych postaci: czarnoskórego służącego z domu rozpusty, służącej pana Hancocka, prostytutki z domu pani Chapell, Sukie i jej siostry, kolegów z kantorka i najlepszego kapitan floty pana Hancocka, sąsiadek państwa Hancocków. Z czasem zaczyna się robić tłoczno, a tak naprawdę nikomu nie zostaje poświęcone wystarczająco czasu, by ktoś miał szansę znacząco zaistnieć. Wyjątkiem jest napisana z humorystycznym polotem pani Chappell, ekskluzywna burdelmama o wyglądzie przysadzistego fotela i smykałce do biznesu, a także sprytnie podkręcona zarządczyni i pokojowa Angeliki, której intryga zbacza w stronę mojej ukochanej prozy Sary Waters.

Wymieniając te wszystkie postacie, okazuje się, że osiemnastowieczny Londyn Gowar to przede wszystkim świat kobiet. Natykamy się też na ledwo zarysowane rozważania na temat pozycji kobiety w społeczeństwie: jak blisko jest od prostytucji do małżeństwa, jak działa na kobiety ciągła zależność, brak własnych pieniędzy, własności, możliwości. Niestety jednak nie pojawia się tutaj żadne zdefiniowane zdanie na ten temat, jakiś wyraźny głos. Podobnie jest z wątkiem czarnoskórych w na wskroś białym Londynie, który ostatecznie wykoleja się wraz z nieprowadzącą do niczego historią Polly. Tak jakby autorka chciała bardzo dodać te motywy do powieści, ale nie miała na ich temat za dużo do powiedzenia.
  

Realizm magiczny budzi się tutaj last minute. Naprawdę ciekawa historia, tęskna, nieodgadniona i z prawdziwym potencjałem zaczyna się zbyt późno i kończy zbyt wcześnie. Nie ma szansy należycie wybrzmieć, zagłuszona niepotrzebnym tłem. Zwodniczym szumem w pustej muszli przystawionej do policzka.

The Mermaid and Mrs Hancock

Imogen Hermes Gowar

Harper, 2018
496 stron
Odczucia: ★★/★★★★★



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz