środa, 6 czerwca 2018

Odcieleśnione naczynie i "Opowiadania bizarne" Olgi Tokarczuk


Do Olgi Tokarczuk po raz pierwszy zachęciła polonistka. Dziesięć lat temu, gdy pochłaniałam wszystko, co wpadło w moje ręce jak gąbka, spragniona, ciekawa, w pełni świadoma swoich braków. Próbowałam nadrobić jak najwięcej, jak najbardziej poszerzyć horyzonty. Pilnie spisywałam listy lektur, wysiadywałam w bibliotece, przeglądałam najczęściej czytane książki. Żeby nie przegapić objawienia, żeby nie wyjść na ignoranta. Tak trafiłam na Ludzi księgi, a potem na Prawiek. Prawiek i inne czasy to było właśnie objawienie, na które czekałam.

Tokarczuk nagle z nieznajomego nazwiska stała się bożyszczem; trafiła do „Wysokich Obcasów”. uduchowione, ascetyczne zdjęcia widmowej twarzy na czarnym tle, białe kości wydrukowane na ciemnych, obcisłych ubraniach. Była wspaniała: czysta, uduchowiona, cielesność niewidoczna prócz genialnego umysłu. Wyobrażałam ją sobie jako ideał twórcy, przejrzyste, idealne naczynie, przez które sączy się sztuka.

Potem pojawili się Bieguni i dostałam obsesji. Chciałam ich mieć na półce, własnych. Jasna, kształtna księga pokryta meandrami dróg i rzek. Kiedy na życzenie zjawił się w domu mój egzemplarz, zaczęłam natychmiast czytać. A potem z jakiegoś powodu przestałam. Porzuciłam. I zaczęłam znów. I znów zarzuciłam. Wracałam do Biegunów parę razy, nigdy ich nie skończyłam. Nie wiem, jaki urok na mnie rzuciła ta książka, ale zawsze rozmywa mi się w palcach, gdy próbuję ją czytać. Fabuła zanika między słowami, rozdrabnia, traci jasne znaczenie, aż nagle zupełnie nie wiem, gdzie jestem, co czytam. I zostawiam. Bieguni to jedna z moich największych czytelniczych porażek. Tym większa, że teraz Tokarczuk dostała za nich zagranicznego Bookera.

Wiecie przecież, że nie popuszczę. Zaplanowałam kolejne podejście do końca tego roku.


To nie koniec moich wyznań. Do tej pory nie miałam sposobności się przyznać, jak bardzo rozczarowała mnie Tokarczuk, gdy wreszcie spotkałam ją na żywo. Byłam już wtedy na studiach, wyszedł jej Prowadź swój pług przez kości umarłych. Nie przeczytałam jeszcze książki, gdy oszołomiona skalą wydarzeń i miastem akademickim, pobiegłam rozanielona do jakiejś podniebnej sali w kamienicy Wydawnictwa Literackiego. Wokół biły w oczy modernistyczne płaskorzeźby, witraże, niesamowita klatka schodowa jak ze starych filmów. I tam właśnie, w tym zachwycającym otoczeniu, zobaczyłam moje czyste, odcieleśnione naczynie, przez które przepływa sztuka. 

Miało dredy, chustę na głowie. Było kobietą, całkowicie cielesną, osadzoną w rzeczywistości, zajmującą przestrzeń. Wielobarwne, intensywne, we wzorzystej spódnicy, z grzechoczącą biżuterią. Szczerze mówiąc detale mi już umykają z pamięci, ale liczy się ta wizja niemalże Cyganki, rozbujanej, rozbuchanej, żywej. Mającej swoje własne poglądy polityczne, rozprawiającej o weganizmie, ekologii, przemocy wobec zwierząt. Poczułam się oszukana, zdradzona: gdzież ten duch, ten zamknięty przed jakąkolwiek ideologią, pozbawiony stronniczości, czysty umysł? I nie, nie chodzi o to, że opowiadam się za polowaniami czy smogiem, to wszystko to zupełnie inna sprawa, mogłam się zgadzać albo i nie. Ale chodziło tylko i wyłącznie o to, że moje wyobrażenia runęły. Przykre i osobliwe zachowanie z mojej strony. Ogłuszona, zaskoczona realnością i konkretnością mojej wyidealizowanej idolki, nigdy nie przeczytałam Prowadź swój pług...

Z tego letargu przebudziły mnie Księgi Jakubowe. Pamiętacie tę sążnistą, pełną zachwytów recenzję? (To był kawał dobrego tekstu. Zapraszam tutaj dla przypomnienia.) Księgi..., monumentalne, fantastyczne, tajemnicze i pobudzające. Nie zważajcie na rozmiar, czytajcie. Koniecznie czytajcie.


Tokarczuk wciąż pozuje w na wpół cielesny sposób na zdjęciach, jak na tylnej okładce. Zmieszana z lasem, tracąca granice miedzy człowieczością a roślinnością. Włosy przechodzące w zielone igły, bluzka mieszająca się z łąką, ważka na piersi. Czy to driada? Wizja? Krzew? Czy czysta sztuka, naczynie, duch? Czy wreszcie kobieta z krwi i kości? 

Jakąkolwiek odpowiedź wybierzecie, dla mnie Opowiadania bizarne, które pojawiły się świeżo na półkach księgarni, to powrót do zachwytu z okresu Prawieku. Pisane przejrzystym, oszczędnym, ale pięknym stylem zdania zbierają się w krótsze i dłuższe opowiadania różnej maści. Wyodrębniłabym kilka rodzajów: opowiadanie historyczne z elementami nadprzyrodzonymi (Zielone dzieci), opowiadanie współczesne z lekkim zabarwieniem science-fiction bardzo w stylu najlepszych odcinków Black Mirror (Transfugium, Wizyta, Góra Wszystkich Świętych), pełne przejście w antyutopijny ustrój postapokaliptyczny z kultem jednostki mieszającym w sobie grozę Frankensteina z absolutyzmem przedstawionym w Mad Maksie: Fury Road (Kalendarz ludzkich świąt), wreszcie dziwne przypadki miejskie, legendy opowiadane przy ognisku z elementem grozy (Pasażer, Przetwory, Prawdziwa historia, Serce). Te ostatnie są stosunkowo krótkie, przez co służą jako przerywniki między tymi bardziej mięsistymi, soczystymi z trzech pierwszych rodzajów. Obojętnie jednak jaka długość, jaka tematyka, tytuł zobowiązuje. To historie dziwaczne, niepokojące, niezwykłe, ale też bliskie naszej rzeczywistości.

Chyba najbardziej wybijają się odrębnością Zielone dzieci, bo to czystej rasy powrót do stylu Ksiąg Jakubowych. Rozwlekły tytuł jak z pożółkłych kronik, lekko stylizowany język, forma szlacheckiego pamiętnika. A w treści przede wszystkim przebija tak często (zdaje się) wspominany przez Tokarczuk kołtun polski, czyli pradawne dredy słowiańskie. Fryzura-choroba, tajemny twór, wokół którego obrastały legendy, mity i wierzenia. Ten wątek łączy się z elementem fantastycznym, czyli tytułowymi zielonymi dziećmi, które przywodzą na myśl wiedźmińskie dziwożony.


Pozostałe opowiadania są zdecydowanie współczesne, ale najbardziej zachwycają mnie te trącące fantastyką naukową: drażniący, intrygujący obrazek z życia w świecie, gdzie jaźń można podzielić między klony, co pięknie odzwierciedlone zostało językowo (być samowtór, samotrzeć); niepokojący pogrzeb rodzinny, podczas którego nie opłakuje się ciała, a doświadcza przemiany istoty człowieka, powrotu do natury, o jakim sobie nie śniliśmy; przedziwne eksperymenty na ludzkim DNA i testy rozwijającej się psychiki ludzkiej. Do tego bardzo mocnym, finalnym uderzeniem zostałam całkowicie rzucona na kolana w Kalendarzu ludzkich świąt, rozbudowanej metaforze religijnego przeżywania zmieniających się pór roku, przemieszanej z wykrzywioną, futurystyczną wersją zmartwychwstania, zamoczonej w sosie czystej, napędzanej siłą mediów i obrazu antyutopii sterowanej przez kastę wtajemniczonych.

Oczywiście mam drobne ale i dlatego nie dałam tym opowiadaniom najwyższej oceny w moim mniemaniu. A to dlatego, że te przerywnikowe, jak je określiłam, opowiadania, są trochę słabsze. Czasem nudniejsze, czasem trochę nijakie. Pasażer brzmiał jak krótkie opowiadanie o duchach, Kafkowska Prawdziwa historia wydawała mi się mocno wtórna, a Serce mnie znużyło. Trzeba jednak pochwalić to, że choć Tokarczuk wzięła się za modne tematy i czasem miałam dziwne uczucie, jakby napisała niektóre z tych tekstów zaraz po obejrzeniu paru odcinków Black Mirror, to jednak zrobiła to wybornie. Na swój sposób, wyważony, delikatny, a jednak sugestywny.

Opowiadania bizarne czyta się szybko i przyjemnie, jednak pozostawiają po sobie rosnące uczucie niesamowitości i przerażenia, przemieszczenia, bycia w złym miejscu, wykrzywienia rzeczywistości, niepokoju. O to właśnie chyba chodziło, o wysadzenie z konia, wytrącenie z utartych torów myśli, pobudzenie do rozmyślań, jak każdej dobrej literaturze. A tytuł – wprowadzający do słownika potocznego bizarność – w punkt!


Jestem niewymownie wdzięczna mojej kochanej Asi, prowadzącej bloga i fanpage Drobiazgi. Nieproszona, sama z siebie, wprosiła się do mnie, żeby dać mi prezent urodzinowy. Wspaniały i bardzo trafiony. Jeszcze raz dziękuję!

Opowiadania bizarne

Olga Tokarczuk

Wydawnictwo Literackie, 2018
250 stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz