poniedziałek, 3 września 2018

POPKULTURALNE NOWINY HADYNY: LIPIEC & SIERPIEŃ 2018



Z powodu wyjazdów i rozjazdów wakacyjnych zdecydowałam się odłożyć popkulturalne podsumowanie lipca na sierpień. I w ten sposób z początkiem września mogę na chwilę usiąść i zastanowić się nad ostatnimi dwoma miesiącami. Jak wiecie, miałam sporo osobistych wrażeń i emocji, przez co wyniki książkowe są następujące: w lipcu przeczytałam pięć pozycji, a w sierpniu tylko dwie. A czytałam głównie podczas urlopu na Cyprze, nad basenem czy na plaży, bo po powrocie do Krakowa zawsze miałam całą masę roboty.

Oto, co czytałam:

  • O A Little Life Hanyi Yanagihary pisałam jeszcze przed urlopem (link),
  • O bibliotece Umberto Eco jest zbyt króciutkie, żeby o nim się rozpisywać,
  • Nad Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia Piotra Milewskiego pastwiłam się w ostatnim tekście (link),
  • Nomen omen Marty Kisiel, fantastyczne, czeka w kolejce do recenzji,
  • Kocia kołyska Kurta Vonneguta będzie wymagała większego namysłu przed spisaniem tekstu,
  • Rozdarta zasłona Maryli Szymiczkowej, wyborna, będzie recenzowana,
  • Kirke Madeline Miller również doczeka się w swoim czasie opisania.
A co u mnie było słychać popkulturalnie?


Iniemamocni 2 (2018)


Mieliśmy z Rybem genialny pomysł na Cyprze. Wybraliśmy się mianowicie do kina w Pafos, gdzie obejrzeliśmy nowych Iniemamocnych bez dubbingu, w oryginale! Co prawda na dole przewijały się greckie napisy, a jakość dźwięku nie była aż tak dobra jak w polskich kinach, ale mimo wszystko to było coś, skoro w Polsce bylibyśmy skazani na dubbing.

Tak czy siak, animacja Pixara czekała aż czternaście lat na kontynuację. A według mnie to naprawdę kawał bardzo dobrze zrobionej rozrywki superbohaterskiej nie tylko dla dzieci. Tak naprawdę to najlepszy film o Fantastycznej Czwórce, na dodatek bez Fantastycznej Czwórki, a z przekomicznymi i uroczymi relacjami rodzinnymi. Iniemamocni 2 trzymają poziom, znajdują nowy konflikt, rozwijają postacie, wprowadzają element dość prostej, ale przekonującej podwójnej gry i przede wszystkim robią dużo dla postaci pani Iniemamocnej. Trudno nie być fanem Elastyny! Jeśli jeszcze nie widzieliście, na co czekacie?


Ant-Man i Osa (2018)


Drugi Antman z kolei to przyjemne superbohaterskie kino komediowe, ale do szybkiego zapomnienia. Było sporo prześmiesznych momentów, ale i dwa poważne wątki, które można było bardziej wyeksponować i pokazać więcej, podczas gdy zamiast tego dostaliśmy niepotrzebne nagromadzenie elementów humorystycznych związanych z dwoma ekipami z filmu. Osobiście wycięłabym połowę scen z Luisem, Davem i Kurtem i najlepiej całość z Sonnym Burchem na korzyść podbudowania postaci Ducha i pokazania przeżyć oryginalnej Osy w wymiarze kwantowym. Osobiście jestem szalenie zainteresowana takimi rzeczami, jak codzienność Michelle Pfeiffer pośród kwantów: co jadła, czym oddychała i skąd, do cholery, miała kosmetyki, żeby móc zrobić sobie nienaganny makijaż. No cóż, może dowiem się tego w następnym filmie. Póki co muszą mi wystarczyć sceny takie jak jazda pickupem w roli hulajnogi.


Wiecznie żywy (2013)


Faza na Zmierzch powoli chyba słabła, gdy Isaac Marion napisał paranormalny romans Warm bodies o miłości między chłopakiem zombie i ludzką dziewczyną. Oczywiście z przymrużeniem oka, bo zakładamy tu, że zombie nie mogą wiele powiedzieć prócz standardowego „mózgaaa”, ale najwyraźniej mają odrobinę bogatsze życie wewnętrzne wykraczające poza temat pożywienia. W 2013 powstała... hmmm... komedia romantyczna? Rodzaj satyry na Zmierzch z integralnym światem? Trudno powiedzieć, bo z jednej strony sporo tutaj czysto prześmiewczego humoru ze zjawiska zainteresowania romansami z istotami nieumarłymi, a z drugiej czasem robi się dość poważnie, choć zarys świata przedstawionego to raczej twór, któremu w prostocie i stereotypowości bliżej do konstrukcji cepa. Mimo to trudno nie zacząć autentycznie shipować bohaterów i trzymać mocno kciuki za ich miłość, nawet gdy sztampowo prowadzą dialog balkonowy, a po chwili papsióła głównej bohaterki stwierdza, że po odrobinie podkładu i różu gość jest całkiem przystojny. I do tego świetna ścieżka dźwiękowa! Jak dla mnie idealne guilty pleasure na samotny wieczór.


Twój Simon (2018)


Pisałam niedawno o Simonie książkowym (link) i orzekłam, że dobrze by było obejrzeć do tego film. Ekranizacja jest na swój sposób uroczym, ciepłym filmem w duchu książki, jednak cięcia i zmiany dokonane przez twórców filmu mocno uszczuplają szersze przesłanie filmu. Na dużym ekranie nie zobaczymy solidnych momentów rodzinnych, które zapewniała mocna relacja Simona z siostrami (tę starszą wycięto). Nie widzimy też za dużo dynamiki paczki przyjaciół głównego bohatera, nie poznajemy ich podczas wspólnego przesiadywania i nie dostajemy wypadu do gej baru, przez co nie rozumiemy starej przyjaźni z Leah i Nickiem aż tak dobrze ani nie widzimy, jak bardzo wspierają swojego kumpla. Wycięta została bezpretensjonalna biseksualność jednej z postaci, a także komentarz Simona przyrównujący domyślność heteroseksualnej orientacji do domyślności białego koloru skóry. Nie pomaga zamieszanie spowodowane dodaniem typowego trójkąta miłosnego tam, gdzie nie był potrzebny. Dostajemy też więcej typowo wielkich gestów i podniosłych scen, w szczególności przeniesienie końcówki na diabelskie koło. Całość nie jest aż tak przemawiająca jak książka, bo próbuje mieć ciastko, czyli poruszyć problematykę nastoletniego coming outu, i jednocześnie zjeść ciastko, to znaczy zminimalizować elementy nieprzystające do beztroskiego filmu dla nastolatków i trochę bardziej skupić się na parach hetero. No cóż.


Ukryte działania (2016)


Skoro już poruszyłam kwestie rasowe, opowiem też trochę o nominowanym do Oskarów filmie o Afroamerykankach, które za kulisami przyczyniały się krok po kroku do amerykańskiego sukcesu w starciu z Rosją o tytuł pioniera kosmosu. Historia trzech naukowczyń, które z powodu trwającej segregacji, uprzedzeń i krzywdzących stereotypów traktowane są jako obywatele drugiej kategorii, jednak nie ustają w swoich wysiłkach, by dopiąć swego, zrobić karierę i wspomóc swój kraj. Film stara się dobitnie, ale jednocześnie lekko i z humorem pokazać codzienną dyskryminację, nieufność, wręcz obrzydzenie niektórych, że muszą pracować z ludźmi o innym kolorze skóry. Bolesne są też te fragmenty, w których jedyne kobiety w pomieszczeniu są pomijane na rzecz panów: po zarządzeniu, że wszyscy będą pracować do późna i mają zadzwonić do swoich żon i je powiadomić, to bardzo smutny widok patrzeć na samotną matkę, która wyciąga rękę po słuchawkę telefonu. Aktorki Taraji P. Henson, Octavia Spencer i Janelle Monáe tak namacalnie wcielają się w bohaterki, że trudno je potem oddzielić od roli, patrząc na prawdziwe zdjęcia pracownic NASA. Mimo wszystko jednak całość filmu jest zbyt gładka, zbyt idealnie płynąca do przodu, oparta na typowym przepisie na oscarowy scenariusz w stylu chociażby polskich Bogów. Przez tę kliszowatość i idealność film traci na wiarygodności, staje się trochę zbyt miałki, zbyt masowy, nastawiony na jak najszerszą widownię.  A szkoda.


Mission: Impossible (1996)


W związku z dobrymi recenzjami nowych misji niemożliwych, Ryba zarządził oglądanie pierwszego filmu z serii. Nie wiem, czy będziemy oglądać kolejne. Nie wiem nawet, czy wypada mi się przyznać, ale z jakiegoś powodu oglądając ten film tak totalnie nie łapałam, co się dzieje i jakie są tam ciągi przyczynowo-skutkowe, że to aż wstyd. Czy też tak macie, że czasem widzicie sceny, dzieje się jakaś intensywna, wartka akcja, ważą jakieś stawki, prowadzone są jakieś poważne, enigmatyczne dialogi, a Wy połowy nie rozumiecie? No więc tak właśnie miałam: jakiś na wpół zrozumiały bullshit na ekranie. Poddaję się. Ale za to technologia została pokazana prima sort. Najbardziej polecam sceny wysyłania mejli. Czysta fantastyka naukowa.


Człowiek, który zabił Don Kichota (2018)

Terry Gilliam, reżyser nietuzinkowy i charakterystyczny, znany między innymi jako animator czy smutny, wąsaty wiking z Latającego Cyrku Monty Pythona, po dwudziestu pięciu latach doprowadził swój wyśniony, ale pechowy projekt do końca. Na ekrany kin po wielu większych i mniejszych perypetiach trafiła surrealistyczna komedia z subiektywnie pięknym Adamem Driverem zamiast Johnny'ego Deppa (całe szczęście) i bezbłędnym Jonathanem Prycem, luźno oparta o historię Cervantesa. To ćwierćwiecze walczenia o film mocno odbiło się na samej fabule, w której widać szalone połączenie kilku wizji, z których przynajmniej na początku przeważa motyw zblazowania twórców filmowych i rozlazłości Hollywoodu. Później robi się dziwniej i dziwniej, typowo dla Gilliama trudno stwierdzić, gdzie kończy się jawa, a gdzie zaczyna sen wariata. Czasem jest kliszowato (szczególnie jeśli chodzi o stereotypowe postaci kobiece), czasem dzieje się zbyt dużo na raz, a czasem zupełnie nie wiadomo, o co chodzi i do czego to wszystko zmiesza. Końcówka jednak zgrabnie zapina ten cały chaos przesłaniem, które chyba przewodziło Gilliamowi od początku pomysłu na film: że Don Kichote nigdy nie zginie, bo każdy może go w sobie odkryć. Tylko tyle i aż tyle.


FTL: Faster Than Light (2012)


Na zakończenie dodam jeszcze, że ostatnio zaczęłam sobie grać od czasu do czasu w przyjemną strategiczną grę, w której kieruje się statkiem kosmicznym. Ale nie z perspektywy pilota, a kapitana. Załogę wysyła się w konkretne miejsca, decyduje o użyciu kolejnych podzespołów, dowodzi natarciem na statki piratów i rebeliantów, wskazując miejsca uderzenia, gasi pożary i rozbudowuje statek. Rozgrywka to kwestia jednego wieczoru, podczas którego przechodzi się niedługą mapkę aż do miejsca osaczonego w całości przez rebelię. Póki co nie udało mi się wygrać, ale to podobno trudne nawet na najłatwiejszym poziomie. Polecam na rozluźnienie, bo tu bitwy kosmiczne się stopuje i myśli nad najlepszych wykorzystaniem swoich zasobów i możliwości w trakcie natarcia. A wszystko przy relaksującej, miłej dla ucha w tle muzyce.


A jak przebiegły Wasze wakacje? Jakie seriale oglądacie, jakie filmy przykuły Waszą uwagę?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz