czwartek, 1 marca 2018

POPKULTURALNE NOWINY HADYNY: LUTY 2018



Nie wiem, jak Wy, ale ja mam szczerą nadzieję, że marzec wygrzebie mnie z zimowego przygnębienia. Za oknem mam skutą lodem Wisłę, wychodzę na zewnątrz tylko w ciepłym kożuchu babci i getrach ciepła z Norwegii, a mimo to i tak przenikliwy wiatr mi się wdziera pod czapkę i niemiłosiernie smaga po policzkach, a na dodatek codziennie wracam do po pracy zmęczona i bez życia, choć w sumie nie robiłam nic ponad siły. Już nie mogę się doczekać pierwszych kwiatów przebijających się przez zmarznietą skorupę ziemi, pożegnania z ciepłymi swetrami, szalikami i kurtkami, zieleni na drzewach.

Książkowo u mnie zdrowo i stabilnie, przeczytałam cztery książki. Chłopaków Anansiego Neila Gaimana, o których niedawno pisałam, a także biografię Prawdziwa Królowa. Elżbieta II, jakiej nie znamy Andrew Marra. Do tego niedługo dojdą recenzje świeżo czytanych Hyperiona Dana Simmonsa i Kredziarza C.J. Tudor.

A popkulturalnie?



Kształt wody (2017)


To był mój wybór na Walentynki: Amelia i bestia w wersji Guillermo del Toro. Magiczna, baśniowa opowieść o miłości niemej dziewczyny i niezwykłej istoty morskiej. Lata sześćdziesiąte skąpane w konsekwentnej zielonej kolorystyce. Środek zimnej wojny. Eliza Esposito zmywa podłogi w rządowej instytucji naukowej, gdzie odbywają się mocno podejrzane i ściśle tajne badania mające na celu prześcignięcie Rosjan. Sprzątaczka okazuje się bodaj pierwszą osobą, która ośmiela się okazać wyłowionemu z południowoamerykańskiej rzeki człowiekowi-rybie życzliwość. Częstuje go swoim drugim śniadaniem, uczy, czym jest taniec i muzyka. Tak rodzi się fantastyczne uczucie, które przeciwstawi się urzędnikom bez serca i bezwzględnym szpiegom. Prosta historia zahaczająca o bardzo ważne i ludzkie tematy, nakręcona z wyszukanym smakiem, zachwycająca wizualnie. Gorąco polecam.



Coco (2017)


Disneya jak zwykle nadrabiam z opóźnieniem. Coco wyszedł w zeszłym roku i ponoć przebojem zdobył kraje latynoskie. Nic dziwnego, bo osią filmu jest meksykański Día de Muertos. Młody Miguel przez całe życie był uczony, że muzyka to najgorsze zło świata, bo swego czasu pradziad porzucił swoją młodą żonę i malutką córeczkę, by ruszyć w świat z gitarą i nigdy nie wrócić. Nadchodzi jednak czas buntu, gdy Miguel odkrywa, że jego źle wspominany przodek mógł być wielkim artystą estradowym. Porzucając rodzinę, niechcący przechodzi w zaświaty, gdzie musi odnaleźć własną drogę – która mimo wszystko wiedzie przez swoją rodzinę. Feeria barw, śliczna animacja, genialne piosenki, szacunek wobec meksykańskiej kultury towarzyszą historii z pięknym przesłaniem. Oglądając końcową scenę trudno się nie wzruszyć, a to samo wzruszenie będzie potem wracać za każdym razem, gdy nieświadomie zanuci się: „Remember me...” Nie sądziłam, że to tak dobra animacja.



Czarna pantera (2018)


Jak już pisałam na Facebooku, na najnowszej produkcji Marvela też się bardzo dobrze bawiłam. Czarna pantera idealnie wyważa kwestie rasowe i płciowe, przez co film nie tylko świetnie się ogląda z powodu zgrabnej fabuły, ciekawemu dylematowi moralnemu, wątpliwościom wobec dobrych bohaterów i racji tych złych, ale też lekkości i bezpretensjonalności, z jaką film czerpie z afrykańskiej kultury i przedstawia postaci kobiece na równych warunkach z męskimi. Nie brakuje niesamowitych scen akcji, dobranego humoru i chemii między postaciami. Co prawda znajdzie się trochę wad, można się do tego i owego przyczepić, ale podsumowując, to świetna rozrywka.



Liga Sprawiedliwości (2017)


Zdecydowanie gorzej był przy zupełnie nijakiej produkcji zwieńczającej dotychczasowe filmy DC i pokazujących spotkanie dotychczas przedstawionych postaci komiksowych w jednym filmie: Batmana, Supermana i Wonder Woman... i postaci, których wcześniej w kinie nie widzieliśmy, jak Cyborg, Aquaman i Flash, przedstawianych widzowi na szybko. Fatalne CGI, drewniane dialogi, miałka fabuła, ponura kolorystyka, brak pogłębienia postaci i jeden z najsłabszych adwersarzy superbohaterskich sprawiają, że nawet dokręcone przez Whedona sceny z autentycznym humorem i kolorami nie wynagradzają wielkiej nudy i braku zaangażowania, z jaką ogląda się ten film. No i ta wygładzona komputerowo buźka Supermana...



Paradoks Cloverfield (2018)


W nowinach z maja 2016 pisałam o fenomenie serii Cloverfield. Na przekór dotychczasowej strategii starannego i pomysłowego marketingu w sieci, tym razem kolejny film z uniwersum zaskoczył zupełnie znienacka. Pojawienie się Paradoksu Cloverfield ogłoszono tego samego dnia, kiedy wypuszczono go na Netflixie. I taki rodzaj zachęty też był skuteczny: obejrzałam go w dniu premiery z dreszczem na skórze, że uczestniczę w czymś ważnym i niemal tajemnym. Trzeci film z cyklu pozornie wydaje się niezwiązany z dwoma poprzednimi, które również miały ze sobą niewiele wspólnego. Tymczasem w miarę oglądania do widza przedziera się świadomość, że ta nowa opowieść tłumaczy, jak doszło do sytuacji z dwóch pierwszych filmów. To znaczy, skąd wzięły się na Ziemi wielkie potwory. W jaki sposób? A, to trzeba obejrzeć historię grupy astronautów na międzynarodowej stacji kosmicznej, próbujących uruchomić olbrzymie urządzenie, które może rozwiązać kryzys energetyczny na Ziemi. Warto obejrzeć dla klimatu s-f w stylu Marsjanina i niezłej pierwszej połowy, potem jest trochę słabiej, ale to wciąż przyjemny film na wieczór.



Droga do El Dorado (2000)


Za następne dwa filmy na tej liście można winić Megu, czyli Catusa Geekusa i jej niedawne filmy o tych starszych animacjach wzbudzających nostalgię. Akurat Drogi do Eldorado nigdy nie widziałam, a pewien Ryba uwielbiał ją w dzieciństwie, więc po intensywnej terapii piosenką Bóg ciężki żywot ma nie było już odwrotu. I tak poznałam dla niektórych kultowy film o dwóch beztroskich Hiszpanach, drobnych oszustach i dowcipnisiach, którzy trochę niechcący zapędzają się właśnie do Eldorado, ukrytego złotego miasta. Tam utracjusze zostają obwołani bóstwami i co prawda na początku całkiem odpowiada im nowa pozycja, ale wkrótce okazuje się, że są tylko pionkami w większej grze politycznej wewnątrz plemienia. A to rzecz jasna nie koniec niebezpieczeństw. Film niezbyt pięknie się zestarzał jeśli chodzi o mieszanie animacji 3D z tradycyjną, ale sami bohaterowie, fabuła, muzyka, przesłanie są zdecydowanie na plus. Tylko jakim cudem przemycono tyle żartów dla dorosłych?!



Stalowy gigant (1999)


Na powtórkę ...giganta też mnie naszło z powodu odgrzebującego starocie Catusa. Miałam dziesięć lat, kiedy wychodziłam z kina na koloniach zasmarkana jak ostatnie niebożę. Na tym filmie nie da się nie uronić choć jednej łezki. A to dlatego, że to opowieść o istocie człowieczeństwa, poświęceniu, szacunku do życia. O tym, co to znaczy być superbohaterem. O tym, że nawet ktoś, kto przez całe życie był nastawiany na krzywdzenie innych wciąż może wybrać, kim chce być. O tym, czy broń to sensowny wynalazek. A wszystko to poprzez historyjkę o chłopcu, który zaprzyjaźnia się z wielkim, niszczycielskim robotem i pokazuje mu, co to znaczy życie. Tego klasyka trzeba znać.



Voltron: Legendary Defender (2016- )


Ostatnio zaczęłam oglądać kolejne dziecko studia odpowiedzialnego za Avatara: The Last Airbendera, Korrę i Young Justice. Voltron to reboot amerykańskiego serialu animowanego z lat osiemdziesiątych, który był zlepkiem ocenzurowanego i poszlachtowanego anime Beast King GoLion. Jak na produkt powstały z silnie zmodyfikowanej mieszanki amerykańsko-japońskiej to rzecz wbrew pozorom świeża, przyjemna i szalenie wciągająca. Pięknie rysowane postacie w stylu klasycznego anime są charakterne i szybko zjednują sobie serce widza na tyle, że nawet lepiej się ich ogląda w codziennych sytuacjach niż tylko ratujących świat przed złowrogim imperium trzymanym w garści przez tajemniczego tyrana. Wśród typowych japońskich tropów, mecha tworzonego z robotów sterowanych przez drużynę młodych ludzi i obowiązkowej księżniczki zachowana jest amerykańskie tempo wydarzeń, uroczy humor i przekonujące relacje między postaciami. Dla wielbicieli Gundamów i Evangeliona pozycja obowiązkowa. No i te koty-roboty...




Dragon Ball (1986-1989)


No i stało się. Znowu oglądam Dragon Balla. Jako że ominęła mnie ta przyjemność w dzieciństwie, próbowałam nadrobić jeszcze w liceum. Dobiłam jakoś do sześćdziesiątego odcinka i odpadłam. Teraz zostałam złapana z zaskoczenia, w momencie słabości. I znów oglądam, tym razem z zamiarem dooglądania serii do końca. A przynajmniej oryginalnego, a potem Zetki. Niestety to anime mi niesamowicie działa na nerwy z powodu (a) różnic kulturowych, (b) zestarzenia się w zły sposób. Chodzi mi o to, że pierwsze odcinki kręcą się głównie wokół żartów o macaniu nastolatek, podglądaniu, molestowaniu, obleśnym staruszku, biegunce na zawołanie, kobiecych majtkach i chłopięcych ogonkach z przodu tudzież z tyłu. Nie wiadomo, czy to serial dla dzieci, czy dla starych perwersów. Załamuję się co chwilę. Ale podobno gdzieś za zmienianiem ludzi w marchewki, paradowaniem w stroju króliczka Payboya i szukaniu ładnej dziewczynki ku ugaszeniu chuci Żółwiego Pustelnika są jakieś wartościowe treści. No cóż, zobaczymy.


A jak zleciał Wasz luty?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz