Co tu dużo mówić, przeprowadzka, załatwianie mieszkaniowych spraw, zaliczenia, sesja, młyn w pracy, Targi Książki i inne ciekawe okoliczności przyrody nie pozwoliły mi napisać sprawozdania z maja na czas. Po pierwszych dwóch dniach, kiedy wreszcie mogłam się autentycznie wyspać, zasiadam do nadrabiania!
Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów
Ostatecznie na Kapitana poszłam dwa razy. Tak wyszło, umawialiśmy się z różnymi znajomymi i w końcu raz poszliśmy w dniu premiery, a drugi raz na targach w Warszawie. Nie żałuję jakoś szczególnie, bo zabawa więcej niż przyzwoita, kapitan zatrzymuje odlatujące helikoptery w locie, Iron Mena pokazują w wersji nastolęckiej z wygładzoną buźką, wygadany Spiderman i jego ciocia kradną pół filmu, Black Panther jest uroczym kotkiem, a Ant Mana trzeba uścisnąć za niewielki, ale godny salw śmiechu wkład. Podobało się.
Cloverfield i Cloverfield Lane 10
Jeśli chodzi o kino, wybraliśmy się też z lubym na drugą część Cloverfield - nie, może źle to powiedziałam. Wyprodukowane przez J.J. Abramsa Cloverfield wyszło w 2008, poprzedzone niesamowitą, tajemniczą kampanią marketingową. Każda z postaci dostała swój profil na Myspace, a o fikcyjnym napoju Slusho! i japońskiej firmie Tagruato nagle zrobiło się głośno. Twórcy porozrzucali po internecie wskazówki i nawiązania niczym okruszki chleba, łamigłówki i straszaki, nakręcając spiralę ciekawości przez wstawki niczym z Archiwum X. Po obejrzeniu tego katastroficznego filmu kręconego z perspektywy amatorskiej kamery, ze znajomością tej całej machiny odkrywało się mgnienie drugiego dna, stopklatki ujawniały powiązane z fabułą kampanii fakty, a końcowy szept po napisach można puścić od tyłu i dostać gęsiej skórki. W tym roku wyszedł film Cloverfield Lane 10 i znów zawrzało, fani zaczęli rozbierać zwiastuny na czynniki pierwsze, odkrywając wyświetlane przez ułamki sekund obrazy, w których kryły się liczby i słowa, w nich zaś zaszyfrowane współrzędne... Choć diametralnie różny od poprzedniego pod niemal każdym względem, film osadzony jest w świecie poprzednika i robi niesamowitą robotę podczas oglądania. Naprawdę polecam. I do tego w roli głównej Ramona ze Scotta Pilgrima!
Life is Strange
Zaczęło się od tego, że zainstalowałam Steama, bo znajomi chcieli ze mną zabija zombie. Musiałam kupić jakąś grę za określoną cenę, żeby w pełni uruchomić aplikację, więc kupiłam Life is Strange, o której tyle ostatnio słyszałam, najbardziej jednak do mnie przemówił Paweł Opydo podczas spotkania blogerskiego w Krakowie. Jak już zaczęłam grać, pomimo natłoku obowiązków, fabuła o podróżach w czasie i niszczącej złudzenia rzeczywistości, świat w barwach instagrama i delikatne indie piosenki porwały mnie bez reszty. Bardzo chętnie napiszę kiedyś osobny wpis, bo ta gra naprawdę zrobiła na mnie wrażenie.
Mad Men
Po małej przerwie w serialach, napoczęliśmy Mad Men. Oj, jak to się ogląda. I oj, jakie to frustrujące! Przy pierwszych odcinkach nic, tylko wymienialiśmy znaczące i poirytowane spojrzenia. Wiadomo, takie były czasy, a serial się nie pieści i nie idealizuje. Wszyscy palą i piją w każdej sytuacji, kobiety są traktowane w zabawowy i mało poważny sposób, zdrada jest na porządku dziennym, ale żeby żona założyła choćby bikini na basenie czy wpuściła akwizytora do domu - mojego domu! - to już dramat. I do tego fantastyczna Christina Hendrix w roli Joan.
To wszystko - no, może jeszcze liczyć jedzenie pysznego ramenu podczas festiwalu foodtracków pod koniec maja, podczas przeprowadzki. A teraz już się zbieram na Ślunsk, by śpiewać pradawne pieśni o wunglu z krasnoludami. Bai!