Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

wtorek, 4 kwietnia 2017

POPKULTURALNE NOWINY HADYNY: marzec 2017


Postanowiłam trochę podrasować styl Nowin Hadyny, by było od razu widać, że to cykl głównie popkulturalny. Jak Wam się podoba? Nagroda uznania dla tego, kto rozpozna czapeczkę kota;)

W marcu przeczytałam... zaraz, zaraz... osiem książek? Wow, dawno nie miałam tak dobrego wyniku. O Milczeniu Shūsaku  Endō już pisałam, podobnie jak o Mnichu Matthew Lewisa, a przy okazji innych powieści gotyckich. W kolejce czeka kolejny Gaiman i jego Mitologia nordycka, a także Północ i Południe Gaskell, czytane w ciągu ostatniego pół roku już czwarty raz (dwa różne tłumaczenia czytane jednocześnie w porównaniu z oryginałem, to do mojej pracy naukowej). Planuję też wpis o Trylogii akademickiej Davida Lodge'a, bo z powodu Gaskell właśnie przeczytałam też Fajną robotę, ostatnią część cyklu, który bardzo lubię. Przeszłam jak burza przez Krąg Dave'a Eggersa (szykuje się ekranizacja z Emmą Watson), a do tego na kwietniowy Krakowski Klub z Kawą nad Książką przeczytałam na koniec miesiąca mój pierwszy reportaż Mariusza Szczygła, czyli Niedzielę, która zdarzyła się w środę. Uff, sporo tego wyszło!

A co tam słychać, panie, w popkulturze?

John Wick (2014)



Największym odkryciem i zdecydowanie najlepszym filmem, jaki widziałam w marcu, był pierwszy John Wick. Smutny Keanu wraca do tego, co robi najlepiej, czyli gra drewno bez emocji, bije ludzi po mordach przy rockowo-dubstepowej muzyce, stylowo strzela z niebezpiecznych zabawek ze śmiertelną precyzją, zostawia za sobą hałdy zwłok i generalnie jest fantastyczny. Mnie osobiście ścieżka dźwiękowa podbiła od pierwszych dźwięków Killing Strangers Mansona i łącznie z całą resztą soundtracku trafiała bardzo precyzyjne w moje dość specyficzne gusta muzyczne. John Wick nie kryje się z tym, że jest stworzonym na starym przepisie filmem klasy B i nie udaje niczego innego. Rosjanie są do bólu Rosyjscy, Alfie Allen (Theon Greyjoy z Gry o Tron) jest tak żałosny i nieprzyjemny, jak tylko może, a fabuła oparta o sprawę z samochodem i szczeniaczkiem seryjnego mordercy na emeryturze przekonuje całym absurdem do tego stopnia, że widz ochoczo zawiesza powątpiewanie w niewiarygodność pomysłu i z czystą radością kinomana delektuje się tą zgrabnie sporządzoną mieszanką.

Najlepiej!

John Wick 2 (2017)



Udało mi się nawet załapać na ostatni dzień, kiedy grano drugą część Wicka w kinach krakowskich, choć mało brakowało! Dwójka nie miała aż takiego stylu, hipnotycznego głosu Mansona i skupienia na prostej jak drut fabule, jak jedynka, ale wciąż była świetnym filmem akcji. Tym razem Wick głównie mści się za samochód, ale samo wyjście z mroku spokojnej emerytury sprawia, że pojawiają się stare demony i proszą o zapomniane przysługi, machając podpisanymi krwią cyrografami. Do tego włoska mafia, genialne sceny przygotowania do akcji w podziemiach rzymskich zabytków, krwawa jatka na hipsterskim koncercie... Dodatkowo dobrze wiedzieć, że choć Keanu się nie uśmiecha, to ma dziką radochę z tych wszystkich pościgów, bijatyk i strzelanin. Sami posłuchajcie tutaj (dziękuję za polecenie, Aniu B.!) 

Nieźle.

Logan: Wolverine (2017)



Zdecydowanie najlepszy samodzielny film o Wolverinie; fantastyczna chemia między Patrickiem Stewartem, małą, latynoską X-23 a Hugh Jackmanem. Ta trójka razem naprawdę błyszczy. Jeśli to ma być pożegnanie z tymi postaciami w tym wydaniu aktorskim, to niech tak zostanie. Jest dobrze. Solidny kawałek kina akcji, filmu drogi i czegoś w stronę Leona Zawodowca. Stary, zmęczony mutant już nie ma siły walczyć dalej, ale nie zna niczego innego. Nawet X-meni nie nauczyli go w rodzinę; odkrywa to dopiero z małą rączką X-23 w swojej gruzłowatej dłoni.

Dobrze wreszcie widzieć film o Wolverinie w wersji dla dorosłych, z soczystym językiem i bez patyczkowania się, ale z drugiej jednak pod koniec ilość głów przebijanych bez zastanowienia adamantowymi pazurami trochę męczy. Generalnie to nie był najlepszy film, na jaki postać Wolverine’a zasługuje, ale na tle pozostałych, u-huuu, to naprawdę perełka.

Mnie się dobrze oglądało.

Piękna i bestia (2017)



Odnośnie powyższego cytatu – nawet Umberto Eco otwarcie powiedział, że nie przeczytał wszystkich książek ze swojej biblioteki, bardziej zależy mu na tym, by mieć te potrzebne pozycje pod ręką. Ale który bibliofil nie chciałby mieć takiej biblioteki? Służący napali w kominku, a człowiek spokojnie siądzie z książką, w otoczeniu imponujących, wypchanych regałów... 

Wracając jednak do Pięknej i bestii. Tak, pomimo wielkiego hype’u, poszłam na aktorską adaptację filmu animowanego z wczesnych lat dziewięćdziesiątych. I było bajecznie. Wiadomo, cała historia ma swoje wady, sama nowa wersji wiele nowego nie wnosi (a co wnosi, bardzo zgrabnie wymieniła Catus Geekus), nie wszystkie piosenki są wykonane idealnie, ale oglądało się przyjemnie, a momentami nawet w oszołomieniu dziecka patrzącego na cyrk. Luke Evans w roli Gastona, choć wybitnie nie w moim typie, w tym wydaniu zdecydowanie podoba się całej rzeszy fanek, a do tego zgrabnie domalowuje swojej postaci trójwymiarowy charakter. Jego sidekick LeFou też doczekał się własnej motywacji, a nawet przepisania postaci w stronę LGBT i generalnie stał się przeuroczy. Dan Stevens z jego głębokim, przerobionym na drapieżny głosem bestii i błękitnymi oczami jelonka może podpić niejedno serducho (moje już dawno ma), ale wciąż w momencie przemienienia w księcia trochę nie pasuje. Emma Watson nie śpiewa najlepiej, ale wnosi sporo iskry, a nawet zyskuje rys protofeministki-inżyniera. 

Ocena? Zostałam w rozmarzeniu do końca napisów w sali kinowej, napawając się ogólnym wrażeniem. Czemu nie.

Vaiana: Skarb oceanu (2016)



Moana może i jest prześliczna, urocza i zgrabnie skrojona według przepisu na smaczny film familijny z mocną kobiecą bohaterką, rzecz jasna według Disneya, ale to film bezpieczny. Zootopia z tego samego roku poszła o krok dalej, poruszając naprawdę ważne tematy w sposób, dzięki któremu może się nad nimi zastanowić młodszy widz. Moana to powrót na dobrze znane szyny baśni z księżniczką (choć Moana się zarzeka, że księżniczką nie jest, jest „tylko” córką wodza odizolowanej wyspy), do tego wybranej przez los, dzielnej, pięknej i bez wad. Powiewem świeżości jest brak wątku romansowego, kawałek Jermaina Clementa (w polskiej wersji Maleńczuk!) w roli olbrzymiego kraba, pobrzmiewający lekko Hamiltonem, a także przedstawienie kultury dotychczas mało eksploatowanej przez Hollywood, a tak dokładniej – Polinezji. Piosenki są poprawne, najbardziej wpada w ucho Where We Are (Consider the Coconut!), a How Far I'll Go samej Moany też dobrze się śpiewa, ale to nie jest kaliber Let It Go. Zdecydowanie brakuje typowo disneyowskiego czarnego charakteru.

Generalnie – ładnie, ciekawie, trochę mdło.

Zwariować ze szczęścia (2016)



Ten włoski komediodramat był dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Obejrzałam go tylko dlatego, że na seans właśnie tego właśnie filmu zaprosili swoich znajomych w ramach urodzin bloga Rybka i Słoń z Dobry film zły film. Sami nie wiedzieli, czy dobrze wybrali, ale w trakcie okazało się, że to oglądało się absolutnie fantastycznie. Rzecz się dzieje we włoskiej willi dla osób z problemami psychicznymi, gdzie w rodzinnej atmosferze leczona jest między innymi szalona, piękna Beatrice, godzinami rozprawiająca o swoich młodzieńczych miłościach, podbojach i wystawnym życiu. Gdy pojawia się mroczna, milcząca Donatella, Beatrice postanawia, że się z nią zaprzyjaźni. Jej przyjaźń zaś to zalewanie potokiem słów, przeszukiwanie szuflad i namawianie do złego – rzecz jasna z wielką gracją i nonszalancją. Donatella na początku się opiera, ale wkrótce poddaje się nieokiełznanej osobowości Beatrice i wyrusza z nią na przygodę... przygodę, której celem okazuje się stawianie czoła swojej przeszłości, oderwanie się od niej i próba przygotowania się do życia tu i teraz. A to nie jest takie proste, szczególnie dla połykającej pigułki jak cukierki kleptomanki-mitomanki oraz dla pokrzywdzonej przez życie dziewczyny ze skłonnościami depresyjnymi.

Momentami śmiałam się tak głośno, jak mocno ściskało mi się potem gardło. Polecam.

Ściśle tajne (1984)



Zespół reżyserski Zucker-Abrahams-Zucker, ci od Czy leci z nami pilot? i Nagiej broni, popełni wiele lat temu przezabawną komedię Top Secret! To połączenie satyry na musical w stylu Elvisa oraz filmów szpiegowskich ze stereotypowymi nazistowskimi oficerami i francuskim ruchem oporu. A, do tego jeszcze nabijają się z Błękitnej laguny. Generalnie fabuła jest równie idiotyczna, co przekomiczna, absurd goni absurd, żarty słowne poganiają żartami sytuacyjnymi. O co chodzi? Amerykański idol nastolatek przybywa do nazistowskich Niemiec Wschodnich, by za pomocą rock’n’rolla pomóc przypadkiem poznanej pięknej członkini ruchu oporu odnaleźć i ocalić jej ojca, naukowca, konstruującego gdzieś w zamknięciu maszynę zagłady. Zaraz... co? A tak. A jeden z Francuzów z ruchu oporu nazywa się Latrine.

Rzecz zdecydowanie warta obejrzenia, jeśli lubicie takie klimaty.

Oto Spinal Tap (1984)



Nie słyszałam o tym filmie wcześniej, a nawet jeśli, to w ogóle nie zarejestrowałam. A okazuje się, że istnieje i na dodatek jest fantastyczny! Uśmiałam się jak dzika norka. Oto Spinal Tap to mockumentary z lat osiemdziesiątych, ukazujące od kuchni fikcyjny brytyjski zespól heavy metalowy u końca kariery. Kiedyś kapela naprawdę popularna, teraz widzimy głównie popłuczyny, brak pomysłów, zadufanie w sobie, ogólną ignorancję, idiotyzm i degrengoladę. Pojawiają się motywy ponoć poświadczone przez różnych prawdziwych muzyków jako nieodbiegające od rzeczywistości: zgubienie się w labiryncie korytarzy na backstage’u podczas wychodzenia na scenę (to potwierdzał ponoć Ozzy), poważne zarzuty na temat kształtu i zawartości poczęstunku, który zaburza proces twórczy (słyszałam, że Elton John tak miewał), zatargi z managerem, problemy ze scenografią podczas koncertów i tak dalej. Film parodiuje nie tylko prymitywną odmianę heavy metalu (te teksty!), ale i proste teksty dla dzieci-kwiatów w stylu wczesnych lat Beatlesów, a także późniejszy rozpad, ingerencję Yoko Ono, skrajne eksperymentowanie. Najlepsze jest to, że choć dialogi były w dużej mierze improwizowane, do samego końca nie przestają śmieszyć (ten tekst o sprzedawcy butów!).

Bardzo polecam.

Thelma i Louise (1991)



W ramach nadrabiania klasyki wreszcie obejrzałam Thelmę i Louise Ridleya Scotta. Jakaż szkoda, że nie wcześniej, bo to film absolutnie kultowy, wpływowy, porywający i w każdym celu wart obejrzenia. Kto nie widział, niech naprawi ten błąd, ale już! Thelma i Louise to obraz rewolucyjny jak na swoje czasy – nie tylko z powodu gatunku, czyli kobiecego buddy movie, połączonego z filmem drogi, ale też poruszonych tematów związanych z rolą, traktowaniem, stereotypami dotyczącymi kobiet. Ten film tak poruszył Tori Amos, że postanowiła po raz pierwszy publicznie powiedzieć o tym, że została zgwałcona – przez to powstała piosenka Me and a Gun. Oś filmu zasadza się właśnie na usiłowanym gwałcie i jego tragicznych następstwach. Dwie kobiety z środkowo-południowej części Stanów Zjednoczonych doskonale wiedzą, że nikt im nie uwierzy. Wiedzą, że społeczeństwo będzie po stronie faceta – jedna z nich tańczyła i piła z nim pół nocy, jak mogłaby potem nie chcieć? Uciekają więc do Meksyku. Tymczasem poruszane są też inne problemy, takie jak: toksyczne związki, brak satysfakcji w seksie jako stan oczywisty ze strony kobiety, wykorzystywanie, obrażanie, uprzedmiotowianie. Przyjaciółki przemierzają stany, po kolei łamiąc prawo i stereotypy, odpowiadając pięknym za nadobne, walcząc o swoją wolność i niezależność. Odtwórczynie głównych ról, Geena Davis i Susan Sarandon, są absolutnie cudowne. Bonus – młody redneck Brad Pitt w swojej przełomowej roli na drodze kariery.

No nie mogę sobie wybaczyć, że nie obejrzałam tego wcześniej!

Iron Fist (2017–)



Co tu dużo mówić, po obejrzeniu sześciu pierwszych odcinków Iron Fista, czwarty serial z cyklu marvelowskich Defendersów wciąż jest wielkim rozczarowaniem. Wiadomo, że był robiony na szybko, za późno się zdecydowano, że Iron Fist jednak powstanie – stąd też słabo przygotowane sceny walki. Mały budżet nie pozwala też na pokazanie, co się działo z Dannym Randem przed pojawieniem się w Nowym Jorku. Gorsze jest jednak to, że trudno polubić barankowatego głównego bohatera, jego rzekome umiejętności wcale nie są pokazane na ekranie, a główny wątek to biznesowe miękolenie rady zarządu wielkiej korporacji. Biały, uprzywilejowany Danny wpada do Azjatki, która prowadzi dojo i "udowadnia jej", jakim to nie jest mistrzem; potem podczas prawdziwej misji widzimy, że ona mimo wszystko sprawia się zdecydowanie lepiej od niego. Nawet czarny charakter, choć miał przerażać, wzbudza śmiech, a tytułowa moc "żelaznej pięści" pojawia się wybiórczo, zdecydowanie nie wtedy, gdy faktycznie mogłaby pomóc. Trudno się nie wykłócać do ekranu.

Cienko, cienko...

Legion (2017)



Miesiąc temu zachwycałam się fantastycznym początkiem ośmioodcinkowego Legiona i odpukiwałam w niemalowane, by utrzymał formę. Może w środku sezonu napięcie trochę osłabło, by do bólu zagłębić się w psychice bohatera, to wciąż ostatnie dwa docinki absolutnie powalają na kolana. Przy scenie, gdy Jemaine Clement zaczyna wygrywać nutosłowa w powietrzu, a wokół dzieje się niesamowitość przy fantastycznej muzyce, czułam się dosłownie wgnieciona w fotel z wrażenia. Słucham teraz soundtracku i nie mogę przestać się zachwycać. Sama zaś końcówka, choć zapowiada potwierdzony już drugi sezon, dostarcza tak zwanego solidnego mindfucku, który jednak można doprowadzić do ładu po krótkiej rozkminie. I nawet całość faktycznie ociera się o X-menów, choć bardzo subtelnie.

Jak dla mnie palce lizać.


Na zakończenie muszę koniecznie dodać: mam już bilety na Pyrkon! To już pod koniec tego miesiąca! Ktoś chce się ze mną zobaczyć w Poznaniu? :)