Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

wtorek, 19 kwietnia 2016

ANGLOFILIA #3: Jane, Żanetka czy Janina? Historyja pierwszego tłumaczenia najsłynnejszej powieści Charlotty Brontë



Pamiętacie Idę Borejko z Idy sierpniowej Małgorzaty Musierowicz? Po ucieczce do domu ze spędzanych wspólnie z rodziną wakacji zapomniała o głodzie i braku pieniędzy, zaczytując się w Dziwnych losach Jane Eyre, zarywając noce i gryząc paznokcie. Tak bardzo ją wciągnęła ta książka, że widziała przed oczami wyłącznie chmurnego pana Rochestera...


Założę się, że zarówno Ida Borejko, jak i sama Musierowicz czytały tę samą wersję tego wiktoriańskiego klasyka z 1847 roku w tłumaczeniu Teresy Świderskiej. Tłumaczenie dziś już zdecydowanie trąci myszką, bo powstało w 1930 roku. Tak, do kawał czasu, jeszcze niecałe 15 lat i upłynie cały wiek! Nic dziwnego, że w internecie można znaleźć całe mnóstwo komentarzy krytykujących styl i wybory tłumaczki:


„(...)większość z nas raziła forma narratora, z jej zwrotami do "drogiego czytelnika" i grafomańskimi wstawkami na temat stanu literatury i poezji ("Odwagi!") oraz wszechobecnymi zdrobnieniami ze słów pana Rochestera skierowanymi do Jane - "Żanetko" (!!!), "ziarenko gorczyczne", "rusałeczko" itd.” - en-ca_minne

„Ale zastanawia mnie tłumaczenie, które z Jane robiło momentami infantylną idiotkę, a z Rochestera lamentującą babę bądź skamlącego psa. Możliwe, że trafiłam na jakieś parszywe przełożenie? (…) jakoś w ogóle do mnie nie trafiło, zwłaszcza przy przekładzie Rochestera . (…) Także wina chyba leży po stronie tłumacza -być może to nadmierna stylizacja??” - Zbójnica

„(…) było to pierwsze polskie tłumaczenie i byłam nim bardzo zaskoczona. Polskiej wersji raczej bym nie przeczytała, bo naprawdę było albo śmieszno, albo straszno. Po angielsku nie było widać aż takiej przepaści czasowej jaką pokazuje polski, w którym dialogi były dla mnie po prostu niewiarygodne, a opisy co najmniej dziwne. Po polsku przeczytałam kilkanaście stron.” – henia04


Można nie być przekonanym do Żanetki, ale w końcu zdrobnienie Janette można właśnie w ten sposób zaadaptować do naszego języka ojczystego. Mimo wiekowości, ten przekład to wciąż najpopularniejsza i najczęściej wznawiana polska wersja najsłynniejszej powieści Charlotty Brontë o pewnej charakternej guwernantce i byronicznym panu Rochesterze.


Jest podstawą wiedzy translatologicznej, że każde pokolenie powinno mieć swój własny przekład klasyki (choć w związku z sytuacją rynkową jest to zawsze postulat czysto teoretyczny), więc choćby z tej perspektywy ukazanie się Shirley jest wydarzeniem. Przekład Magdaleny Hume ma dwie podstawowe zalety: ani nie archaizuje powieści, ani jej nadmiernie nie uwspółcześnia. Innymi słowy: oddaje styl w sposób wierny, a nie retro-komiczny, jak to czasem jest praktykowane. Jeśli ktoś uzna, że powieść momentami czyta się trudno, to dlatego, że proza Brontë nie jest – i nie miała być w założeniu - stylistycznie łatwa. 
granice_pl: Troskliwie wobec Charlotte Brontë
- prof. Zbigniew Białas o polskim wydaniu "Shirley"


Jeśli czytaliście wydanie Zielonej Sowy, bardziej prawdopodobnym jest to, ze znacie stanowczo nowsze tłumaczenie Gabrieli Jaworskiej z 2007 roku. Niestety nie wiem wiele o tej wersji, ale jeśli ktoś pamięta i ma jakieś komentarze, chętnie usłyszę, jakie były wrażenia z lektury!


Zasadniczo jednak zakładam, że marny procent z Was zajrzał do najstarszego tłumaczenia tej powieści czy w ogóle słyszał o tym tłumaczeniu. Wersji. Adaptacji. Z 1881 roku. O tytule Janina. Dokładnie tak! Istnieje taki przekład i jest wprost bajeczny, jedyny w swoim rodzaju. Do tego stopnia, że stał się moim tematem pracy magisterskiej i pewnych dalszych badań naukowych. Wszystko zaczęło się od tego, że natrafiłam w katalogu kartkowym Biblioteki Jagiellońskiej na taka oto pozycję:





A potem wypożyczyłam i przepadłam. Oto przykładowe próbki języka:


- Posadźcie na niem małą! 
- Do dyjabyła! Co robić teraz!
- Nie boisz się go pani, wszak prawda? 
Postąpiłam ku niemu.
Perełka oprawna
Stalowemi guzikami
- O czem pani mówisz?
Łzy cisnęły jej się do oczów


Trudno, żeby człowiek się nie wzruszył i nie ucieszył z takiego autentycznie przestarzałego języka i dawno odrzuconych sposobów zapisu takich słów i wyrażeń, jak: Anglija, historyja, pensyja, biblijoteka, pełen hypokryzyji... Oprócz Janiny, mamy elewkę Adelkę, Gracyję Poole i różne inne fascynujące historie. Co tu dużo mówić, mnie to kupiło od pierwszych stron. Musiałam zbadać to cudo.


Im dalej jednak szłam, tym więcej znajdowałam dziwów. Przede wszystkim po przeskanowaniu i przerzuceniu powieści do starego dobrego Worda, okazało się, że Jane Eyre skrywająca się pod swojskim imieniem Janina jest bardzo, ale to bardzo skrócona. Dokładniej, o 37% długości oryginału. Co ciekawe, cięcia i streszczenia pojawiają się głównie w pierwszej i końcowej części powieści, a tak dokładniej mówię o latach młodzieńczych bohaterki, spędzonych u rodziny Reedów i w szkole w Lowood, a także o pobycie w Moore House. Tutaj macie nawet ładny wykresik kołowy, dla łatwego oszacowania:



Co to oznacza? Tłumaczka cięła tam, gdzie nie ma pana Rochestera...


Dla wytłumaczenie możemy przeczytać w przypisie na pierwszej stronie to, co następuje:




Badanie Janiny trochę mi zajęło i niestety nie będę w stanie opisać wszystkiego, co się wydarzyło w tej adaptacji powieści w jednym małym wpisie na blogu (zajęło mi to całą pracę magisterską i ostatnio wręcz pisałam nowy artykuł, w którym opisywałam moje najnowsze odkrycia), ale kawałek tej grubszej sprawy mogę naświetlić. Najważniejsze cechy tego tłumaczenia to niesamowita ilość parafraz, cięć i pominięć, szczególnie w opisach i miejscach, gdzie wyrafinowanie tekstu wychodziło poza poetykę naiwnego romansu gotyckiego. Momentami treść jest przeorganizowana, a język oprócz znacznego uproszczenia, przesiąknięty jest sentymentalizmem. Chodzi tu przede wszystkim o olbrzymią ilość dodanych wykrzyknień i znaków zapytania, nie mówiąc już o dramatycznych wielokropkach. Pod wpływem tych zmian nawet charakter samej Janiny i polskiego pana Rochestera różnią się od swoich oryginalnych odpowiedników...


Emilia Dobrzańska, tłumaczka odpowiedzialna za to Janinę, tworzyła swój przekład jako dodatek powieściowy w odcinkach dołączany do periodyku swojego męża, Mirosława Dobrzańskiego. "Tydzień", bo tak nazywało się to czasopismo, było wydawane w Piotrkowie Trybunalskim jeszcze za czasów zaboru rosyjskiego i było poważną konkurencją dla pism drukowanych w Warszawie; publikowano w nim wysokiej jakości artykuły o tematyce politycznej, społecznej, lokalnej, do tego dochodziły ogłoszenia drobne, przedruki literackie poważnych dzieł realistycznych i modernistycznych, tłumaczenia takich autorów, jak chociażby Emil Zola, Guy de Maupassant, Charles Dickens, Anton Czechow. Do tego jednak zawsze dochodził osobny dodatek powieściowy o czasem wątpliwej jakości. Bywały to zarówno tłumaczone, nasiąknięte sentymentem i naiwnym romantyzmem romansidła, jak i powieści z dreszczykiem, taki nasz ekwiwalent angielskich tak zwanych penny dreadfuls. Właśnie do tej kategorii podpadła Janina, z takimi oczekiwaniami była pisana i dla takiej publiczności ją Emilia Dobrzańska tłumaczyła.



Jednak to nie wszystko. Może i to prawda, że powieść w tłumaczeniu ma pewne błędy, przeinaczenia, skróty, uproszczenia, nagięcia i tak dalej, i tak dalej, do tego stopnia, że to bardziej adaptacja raczej mało przypominająca oryginalny zamysł inteligentnej, wręcz wywrotowej na owe czasy powieści, ale swoje trzeba tłumaczce oddać. A mianowicie to, że robota, jaką wykonywała, była naprawdę godna szacunku i podziwu. Pamiętacie jeszcze lekcje historii? Rusyfikowanie Polaków pod zaborami, zakaz uczenia języka polskiego i polskiej literatury i historii? Ograniczanie naszych wpływów, walka z instytucjami, przejmowanie ważnych pozycji przez rządzących twardą ręką, oddanych Moskwie Rosjan? To właśnie wtedy działał Tydzień. Wtedy też Emilia Dobrzańska uczyła i walczyła o polską edukację na wszelkich dostępnych w jej zasięgu frontach, nie tylko poprzez tłumaczenie ważnych powieści.


Emilia Dobrzańska była uczennicą pensji sióstr Krzywickich w Piotrkowie Trybunalskim. Była świetna jeśli chodzi o język francuski, więc niedługo po ukończeniu nauki sama zaczęła uczyć na tej samej pensji; uczyła francuskiego i botaniki. Przynajmniej dopóki Aleksander Apuchtin nie nakazał zamknąć szkoły w 1881 roku, czyli dokładnie wtedy, gdy tłumaczyła Janinę. W odpowiedzi na terror, próbowała założyć własną szkołę dla dziewcząt, gdy się nie udało - pod przykrywką pensji. W związku z tymi staraniami, można znaleźć wiele punktów wspólnych między życiem i charakterem Jane Eyre, Charlotty Brontë i Emlilii Dobrzańskiej. Sam "Tydzień" został ostatecznie zawieszony przez władze rosyjskie za antyrosyjskość i wywrotowe idee dotyczące polskiej niepodległości, wiadomo jednak, że chodziło o fakt, że redakcja i Mirosław Dobrzański wspierali nauczycieli i uczniów w walce o edukację.



Jeśli chcecie się dowiedzieć więcej o tym tłumaczeniu i o samej Emilii Dobrzańskiej, polecam moją pracę magisterską. Jest dostępna m.in. tutaj. Artykuł dotyczący tego, że Janina była prawdopodobnie tłumaczona z języka francuskiego, a nie bezpośrednio z angielskiego, jest na dobrej drodze do publikacji.

Zapomniałam jeszcze skomentować zdjęcie z samej góry. Jest na nim m.in. wznowione i odświeżone tłumaczenie Dobrzańskiej wydane przed Hachette i oryginalna Jane, którą czytałam po raz pierwszy i drugi, i kolejny, gdy wertowałam książkę w te i wewte podczas pisania pracy. Do tego na pierwszym planie wersja dość ekstremalna, czyli Jane przerobiona na Buffy postrach wampirów;) Uśmiałam się szczerze podczas czytania!

A wiecie co jest najlepsze w byciu translatologiem? To, gdy udaje się nawiązać kontakt z prawnukiem tłumaczki, którą badacie... ;)


Dzisiejszy wpis zawdzięczacie Pyzie i jej czujnemu mejlikowi bezpośrednio do zabieganej Hadynki!