Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

piątek, 9 lipca 2021

Dlaczego w Kanadzie płoną kościoły. "27 śmierci Toby'ego Obeda" Joanny Gierak-Onoszko


Kiedy na sielskiej Wyspie Księcia Edwarda, a dokładniej w facjatce na Zielonym Wzgórzu, dorastać miała Ania, wzbudzająca współczucie z powodu osierocenia i uprzedzeń, z którym się spotykała z powodu rudego koloru włosów, w Kanadzie już od około pół wieku istniała instytucja szkoły z internatem dla dzieci rdzennego pochodzenia. Tam również były sieroty, systemowo odcięte od swoich rodziców, i też cierpiały z powodu uprzedzeń. Od 1828 roku, kiedy otwarto pierwszą taką szkołę, aż do 1997, kiedy zamknięto ostatnią, państwo przy wsparciu kościoła przeprowadzało masowy program asymilacji „dzikich” do standardów „cywilizowanego człowieka”. 

Chodziło o stare dobre wynarodowienie: wyrzucenie tradycyjnych ubrań, ogolenie ważnych w kulturze długich włosów, wyplenienie plemiennych zwyczajów, wybicie batem ojczystego języka, wykorzenienie zabobonów przodków, a wbicie do głowy języka angielskiego, wiary chrześcijańskiej, patriarchalnego podziału ról białego człowieka. Żelazna wychowawcza ręka ugniatała zastraszone, często ledwie odrosłe od ziemi kilkulatki w zobojętniałych, zgorzkniałych dorosłych ludzi bez przeszłości i wsparcia, których można łatwo wykorzystać jako tanią siłę roboczą. W nieistniejącej na mapie Europy Polsce dzieci można było uczyć osobiście albo wysyłać na tajne komplety, w Kanadzie zamykała się za nimi ciężka sztaba szkoły z internatem.

Czasem dzieci odbierano pod pozorami lepszego startu w życiu, czasem siłą i przymusem. Zabierano je z rodzin, których przodkowie przemierzali kontynent amerykański na wieki zanim Kolumb pomylił go z Półwyspem Indyjskim i nazwał ich beztrosko „Indianami”. Dzieci z Pierwszych Narodów, dzieci rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej, zamykane były w fatalnych warunkach, przy głodowym finansowaniu, ze źle opłacanymi, słabo wykształconymi, przepracowanymi i często alarmująco nieodpowiednimi opiekunami. W szkołach tych dochodziło do takich nadużyć, od jakich jeży się włos na głowie. Wychodziło się z nich często bez podstawowych umiejętności, ale zazwyczaj z niewyobrażalnymi bliznami psychicznymi i wielokroć również fizycznymi. Teraz takich ludzi nazywa się „ocaleńcami”. To, co działo się w tych miejscach, zatruwało serca i dusze kolejnych roczników, przechodziło zbiorową traumą na kolejne pokolenia przez prawie dwa wieki (!). W wielu wypadkach ze szkoły się w ogóle nie wychodziło.

W maju tego roku znaleziono 215 dziecięcych szczątków niedaleko terenu byłej szkoły w Kamloops w Kolumbii Brytyjskiej.

Na początku czerwca znaleziono 104 groby niedaleko szkoły w Brandon w Manitobie. 36 z tych grobów nie zanotowano w aktach placówki.

W drugiej połowie czerwca zidentyfikowano kolejne 751 nieoznakowane groby w Marieval w Saskatchewan. Ponoć w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku Kościół Katolicki usunął nagrobki.

Ostatni dzień czerwca. Niedaleko Cranbrook w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie w miejscu byłej szkoły znajdują się teraz pola golfowe i kasyno, znaleziono kolejnych 182 nieoznakowanych grobów.

I jak tu świętować 1 lipca Dzień Kanady, upamiętniający powstanie niezależnego państwa?

Do Polski wiedza o tych wydarzeniach dotarła dwa lata temu w obszernym, ciężkim w odbiorze reportażu Joanna Gierak-Onoszko. Ja usłyszałam o kanadyjskich szkołach z internatem mniej więcej w tym samym czasie z jakiegoś zagranicznego podcastu. Po książkę sięgnęłam dopiero teraz, by lepiej zrozumieć skalę, zawiłości, naturę zjawiska. Czy warto? Dopóki nie przeczytasz, nie sposób świadomie wypowiadać się w temacie.

Sam reportaż to debiut poparty przytłaczającą ilością drastycznych szczegółów, szczerością rozmów i kilkoma latami pobytu w Toronto. Autorka przybliża kanadyjskie realia polskiemu czytelnikowi nie tylko chociażby tłumacząc specyfikę niektórych słów i różnice w tłumaczeniach na przykład słowa „survivor”, które różni się trochę od polskiego „ocaleńca”, ale też nie zapominając o polskiej optyce w szerszym aspekcie. Uczy, czemu nazwy takie jak „Indianin czy „Eskimos” są dla rdzennej ludności Ameryk raniące, czemu rażą ignorancją, czemu powinniśmy o tym wiedzieć. Czasem wspomina, jak jej rozmówcy odnoszą się do niej jako Polski, Europejki, co wiedzą o naszym kraju. To prawda, że można się trochę zgubić w gąszczu imion i nazwisk, szczególnie jak postać powraca; to prawda, że przez obliczony na maksymalny efekt oszczędny styl wypowiedzi wkrada się trochę chaosu; to prawda, że z zakończeniem historii tytułowego Toby'ego Obeda można było zaczekać na koniec książki. Ale wartość edukacyjna i kulturowa zawartego tu materiału jest nie do przecenienia. Nie będę podawać szczegółów, nie chcę zabierać głosu tym, którym autorka głos oddała.

Widziałam w internecie komentarze, że należy wysłuchać drugiej strony. Jakiej drugiej strony? 

Państwa kanadyjskiego? Premier już się ukajał, przeprosił. 

Kościoła? Przedstawiciele wszelkich odłamów chrześcijańskich, które prowadziły szkoły, przeprosiły. Nie przeprosił tylko Kościół Katolicki. Papież Franciszek wyraził ubolewanie z powodu krzywd, ale nie przeprosił, bo ponoć biskupi z Kanady nie są jednomyślni w tej sprawie. 

Białego człowieka? Typowy Polak czy Polka powie, że przecież to zupełnie nie nasza sprawa, nas tam nie było. 

Ależ byliśmy. Iluż Polaków wyemigrowało za ocean na przestrzeni wieków? Wśród osób, które wymienia Gierak-Onoszko, wspominane są polskobrzmiące nazwiska. Polscy oblaci też pracowali przy takich szkołach. Najważniejsze jednak: nasze poczucie wyższości i przekonanie, że naturalny dla nas porządek świata i tradycje to nie tylko i wyłącznie nasza kultura, ale uniwersalna, lepsza cywilizacja, na która powinniśmy innych nawracać, to przywilej, z powodu którego winny jest każdy Europejczyk. 

Myślicie, że to już się zmieniło, że przecież każdego traktujemy tak samo? No dobrze, a teraz pomyślmy. Czego uczy się w polskich szkołach na historii, na religii, na historii sztuki? Cywilizacji mezopotamskiej, greckiej, rzymskiej, europejskiej, odrobinę Stanów Zjednoczonych. A gdzie w tym Azja, Ameryka Południowa, Oceania, Afryka, skolonizowane czy wytępione rdzenne narody i kultury? Albo jak zareagowaliśmy na prośby czarnoskórych Polaków, że słowo „Murzyn” jest dla nich krzywdzące, bo zazwyczaj słyszą je jako wyzwisko? Czy warunki, w jakich polski ksiądz zajmował się kameruńskimi dziećmi w swoim sierocińcu różną się tak bardzo od tego, jak prowadzono te szkoły w Kanadzie? 

Tu nie chodzi o jakąś wydumaną poprawność polityczną, a elementarną uprzejmość w stosunku do innych, o większą wrażliwość. Poszerzanie horyzontów, rozbijanie ciasnych schematów, według których każdy inny styl życia czy wygląd niż nas jest warty mniej niż nasz. Przede wszystkim: o miłość do bliźniego.

To nasza odpowiedzialność jako ludzi myślących, żeby to sobie uświadomić.


27 śmierci Toby'ego Obeda

Joanna Gierak-Onoszko 
Liczba stron: 343
fundacja instytut reportażu (dowody na istnienie), 2019
Odczucia: ★★★★★/★★★★★

piątek, 12 lutego 2021

Pan Ordynat i pani Beżowa Plama ja takoż proszę won! "Dywan z wkładką" Marty Kisiel

Czasem w życiu może się zdarzyć tak, że sprzęty kuchenne przestaną odzywać się dobrze znanym językiem bipnięć, pisków czy innych ogólnie przyjętych technologicznych dźwięków, a znienacka popłynie z nich przedziwna nowenna ekstazy. Ekstazy, trzeba to przyznać, natury zdecydowanie wskazującej na dobre pożycie miłosne u sąsiadów. Tak też się stało u państwa Trawnych, gdy pan domu chciał sobie w spokoju ugotować serdelki, a z lodówki popłynęło pełne uniesienia imię boskie. Okazało się, że pudło wyśmienicie przewodzi przedostające się w tajemny sposób odgłosy, a dla rodziny Trawnych była do ostatnia kropla goryczy, która przelała czarę. I znienacka nastąpiła zupełnie nieplanowana, załatwiana na wariackich papierach przeprowadzka z mieszkania bloku do domku na wsi.

A do dopiero początek, bo jeszcze nie doszliśmy do najazdu trudnej do zniesienia teściowej, terroru porannego biegania i przede wszystkim... trupa.

Jak zobaczyłam tę uroczą okładkę z napisem "komedia kryminalna" w parze z dobrze znanym nazwiskiem Ałtorki (jak zwykło się z przymrużenie oka mówić o Marcie Kisiel), pandemiczna izolacja zrobiła się na chwilę piękniejsza. Jako dziecko wychowane na Joannie Chmielewskiej, którą wciąż kocham miłością czystą, nieskalaną i nieustającą, zamarłam z zachwytu. Następnie wyciągnęłam rączki z okrzykiem: "Moje! Moje! Dajcie!!!"

Bo wiedziałam z góry, że będzie dobre. I było, och, jak bardzo!


Kisiel dotychczas wyprodukowała zastęp przezabawnych i chwytających za serce powieści fantastycznych, o których mogliście u mnie przeczytać już nie raz. Tym razem postawiła pierwsze kroki w typowym kryminale i to w dość klasycznym ustawieniu: jest trup, są detektywi-amatorzy oraz ograniczone grono podejrzanych z najbliższego sąsiedztwa. Wspomniani detektywi to sympatyczna, ale zdecydowanie lekko stuknięta rodzinka Trawnych. Dla ścisłości, prawie cała rodzinka, bo z wyłączeniem jedynie ojca rodziny, najlepszego na świecie, dobrotliwego człowieka-labradora. W związku z dywanem z nietypową wkładką w postaci trupa, na tego właśnie człowieka mogłyby paść absurdalne zarzuty. Dlatego też jego kolejni wtajemniczani członkowie rodziny stają na głowie, by prześwietlić barwne sąsiedztwo w poszukiwaniu prawdziwego "zbrodzienia".

Jak zawsze u Kisiel, humor jest niezastąpiony, dialogi powalają na łopatki, postacie szybko łapią za serce, a intryga gęstnieje coraz bardziej i bardziej. Tym razem szczególnie gęsto, bo to sytuacja z cyklu... wszyscy jesteśmy podejrzani (kto nie ma na sumieniu odwołania do Chmielewskiej, nich pierwszy rzuci kamieniem). Bywa też postępowo i edukacyjnie, bo na przykład dostajemy wykład na temat tego, czemu w śledztwie nie wolno wykluczać kobiet - przecież one też mogą być zbrodzieniami! Kuriozalne sytuacje w stylu seksów w lodówce i uspokajających VAT-ów przeplatają się z cudownym humorem słownym, dla mnie oba punkty jak zawsze pierwsza klasa. Celne przezwiska stosowane na kolejnych podejrzanych, takie jak Magnum, Ordynat czy nieśmiertelna Beżowa Plama z jednej strony bawią za każdym razem, z drugiej, ta ostatnia natychmiast przypomina o Bladej Gliździe z "Wszystkiego czerwonego" Chmielewskiej i niezapomnianym tekście "Pan podrapano na głowa i pani Biała Glista ja takoż proszę won!" 

No i jak tu się nie zachwycać? Chyba na uspokojenie muszę sobie wyciągnąć jakiś stary, dobry kryminał Chmielewskiej, a w międzyczasie będę kibicować Kisiel, żeby w te pędy pisała więcej takich delicji.

A biurze prasowemu wydawnictwa, które przysłało mi razem z książką całe wyposażenie teścinej nerki, winszuję serdecznie wyśmienitego pomysłu.


Dywan z wkładką
Marta Kisiel
Liczba stron: 416
Wydawnictwo W.A.B., 2021
Odczucia: ★★★★★/★★★★★

niedziela, 24 stycznia 2021

W miodzie jak w formalinie. „Zimowla” Dominiki Słowik

„Historie takie jak ta przepoczwarzają się, potwornieją, zaczynają żyć własnym życiem. Odrywają się nie tylko od opowiadających, ale przede wszystkim od tych, o których się opowiada” (s. 337). Podobnie jak w 2005 w Cukrówce na południu Polski nastąpiła klęska fałszywego urodzaju, obciążając gałęzie drzew zrastającymi się zmutowane, garbate olbrzymy owocami, tak próba uchwycenia historii miasta w opowieści wymyka się narratorce z rąk. Próba zrozumienia swojej małej ojczyzny, a przy okazji swojej rodziny i siebie samej, rozrasta się z każdym kolejnym wątkiem, bohaterem, pogłoską i tropem. Roi się, pęcznieje, wzbiera, aż w końcu wylewa się poza koryto niczym pobliska Zmornica, unosząc zadziwionego czytelnika w czyste wody groteski, magii i legend.

Można sądzić, że sześćset stron fragmentarycznie, nielinearnie plecionej narracji w Zimowli Dominiki Słowik przytłacza. Intryga kryminalna gubi się w rozbuchanej scenerii, a niepokojąca atmosfera thrillera co chwilę jest przełamywana absurdalnymi portretami mieszkańców Cukrówki. Tymczasem w tej gęstej historii najważniejsze okazuje się samo opowiadanie, przepisywanie pamięci i szukanie w niej początku i sensu. A to, że niektóre tropy to ślepe zaułki? Że brutalny mord okazuje się dość prozaiczny? Że cuda na niebie i na ziemi mogą być banalne, nieciekawe i codzienne? Bohaterka mimo wszystko woli swoją wersję od rzetelnej, naukowej publikacji swojej matki. Tę z lunatykującą nago córką prezesa, która, balansując na dachach, wypełnia Dolinę Zmornicką swoim śpiewem; tę z płaczącą Maryją Starowojenną i jej szukającą schronienia podczas wichury figurą; tę z noszeniem diabłów na barana i okładaniem ich kijami; tę z dupą na niebie i z księdzem własnymi rękami przytrzymującym walącą się, zbyt wysoką dzwonnicę; wreszcie z wiecznie czującą metal bagnetu w ustach babką. Mniej więcej w połowie tej parady dziwności już wiadomo, że nie ma co ufać narratorce, a jednocześnie jak najbardziej trzeba jej słuchać.

W największym stopniu dlatego, że Słowik tak dobrze pisze. Jej literackie opisy zachwycają, dialogi śmieszą, historia wciąga. Zgrabnie miesza konwencje: od przyglądającej się dorastaniu dziewczyny w małym miasteczku bildungsroman, przez powieść młodzieżową z trójką przyjaciół na tropie zagadki kryminalnej, sagę rodzinną o silnej babce, nieobecnej matce i zagubionej córce, ironiczną, dyzmowską powieść o transformacji kraju, oparty na mitach codzienności realizm magiczny. Jedna wersja polskiego Macondo już się pojawiła w pierwszej książce Słowik Atlas: Doppelganger, świetnym debiucie, który jednak nie był do końca sycący. Drugie podejście i przesiadka z bajań starego wilka morskiego do Cukrowskiego królestwa apodyktycznej babki okazała się strzałem w dziesiątkę. 

Bo to babka Sarecka, a przez większą część życia towarzyszka Sarecka, żądna władzy, ponoć niewyżyta nimfomanka, wydaje się być trzonem tej historii. Początek młodej Sareckiej tkwi w starej Sareckiej, a spuścizna babki, czyli „babizna”, to nie tylko zapisana na wnuczkę willa, ale wszystko to, co dziewczyna zakodowała sobie w głowie podczas dorastania. To babka, miotająca półksiężycami obciętych paznokci niczym nabojami i ucząca się angielskiego na słowach Tony’ego Montany, wiąże się z początkami Cukrówki. Przed babką miasteczka mogłoby w ogóle nie być: być może to na jej widok wyłoniło się z niczego w połowie dwudziestego wieku. Ona rządziła tu za PRL-u żelazną ręką, ona przyczynia się do powstania ażurowej konstrukcji fabryki ceramiki, tak zwanego Zakładu, który miał dać ludziom pracę. Ona też, jako jedyna z bohaterów historii osiąga sukces i radzi sobie w każdej sytuacji: po upadku komunizmu wykorzystuje swoją pozycję, żeby emigrować do wymarzonych Stanów. Być może to „babizna” sprawia też, że w Cukrówce próżno szukać prawdziwych mężczyzn.

Bo któż w tej defiladzie dziwadeł i frajerów może równać się babce? Ojciec bohaterki to nierozgarnięty hipochondryk, strachliwie wypatrujący znaków końca świata w kolejnych tragediach i cudach. Wieczny ciamajda, który rozkręca biznes jako różdżkarz i wróż, upychając się z telefonem w wychodku. Dygnar, przerażony własną lunatykującą córką, miota się wśród guseł i fałszywych leków.  Ojciec Miszy, po obklejeniu domu skorupami Cukrowskiej ceramiki, zasiada pod sklepem i nic go stamtąd nie może ruszyć, nawet piorun trafiający prosto w jego osłodzone miodem piwo. Ojciec Hansa to karierowicz i drobny cwaniaczek, Kablarz załatwia tylko jakieś szemrane interesy, a wyglądający jak bezdomny Pszczelarz, zamieszkujący zapuszczoną altankę na działkach, nie zna sie nawet na pszczelarstwie.

Wszyscy ci bohaterowie i małe miasteczko niedaleko Wadowic zamknięci są w niedoskonałej pamięci bohaterki. Cukrówka to trochę taki Prawiek, miejsce oderwane od świata i historii. Poza czasem, w formie przetrwalnikowej, znieruchomiałe na czas „zimowli”, czyli zimowania pszczół. Cała ta historia to zanurzone w formalinie wspomnienia, analizowane z każdej strony przez poszukującą odpowiedzi i ciągów przyczynowo-skutkowych bohaterkę. Obszar na zawsze zawieszony w stanie przejściowym, jak sama niedojrzała jeszcze, nastoletnia narratorka czy stawiająca pierwsze kroki Polska w nowym ustroju. Taka ociężała od cudów i znaczeń Cukrówka wydaje się czasem nierzeczywista, jakby zalana miodem z pasieki Pszczelarza. Słodka jak przejrzały owoc i barokowo wybujała. Jest jednocześnie delikatna jak szkło, jak te fałszywe, bo cukrowe butelki, które rozbijali i gryźli bohaterowie w dzieciństwie. Albo jak przeszklona hala Zakładu, zaprojektowana przez chory umysł egzotyczna cieplarnia pełna bujnej roślinności i rajskich ptaków, dla której nie ma miejsca w szarej i zimnej rzeczywistości. Odstawiam Zimowlę na półkę niczym słoik miodu, oblizując lepkie od niego palce.


Zimowla
Dominika Słowik
Liczba stron: 616
Wydawnictwo Znak, 2019
Odczucia: ★★★★★/★★★★★

Recenzja napisana na Ogólnopolski Konkurs im. Tymoteusza Karpowicza na recenzję literacką 2020 i oryginalnie opublikowana w nr 109-110 czasopisma literackiego Fraza.

sobota, 2 stycznia 2021

PODSUMOWANIE! KOLEJNY ROK ROZKMIN, ROZKMINY ROKU 2020


Niezmiernie miło, milej niż w poprzednich latach, jest mi powitać Was w nowym, 2021 roku!

Kojarzycie tablicę korkową z wpisu sprzed roku? W tym roku tablica jest niesamowicie smutna. Filmowe ulotki z kin można policzyć na palcach jednej ręki, żadnych identyfikatorów z konwentów. Zapchaliśmy ją zastępczymi ozdobnikami takimi jak kartki czy wizytówki z fajnych sklepów internetowych... Jak dobrze, że szczepionka jest na horyzoncie i 2021 ma szansę być normalniejszy niż pożegnany przedwczoraj rok pandemii. Czas na coroczne, noworoczne podsumowanie i rozkminowe tytuły honorowe!

Przeczytanych w tym roku 58 książek to rekordowy dla mnie wynik w skali ostatniej dekady. Zazwyczaj mieszczę się w 50-54 książkach! Czy zamknięcie w domu podziałało na wzrost? Oj, nie, to tylko objętość książek. Liczba przeczytanych stron jest identyczna. Utrzymuję też passę naprawdę dużej ilości czytanych komiksów w porównaniu do poprzednich lat, choć jest ich odrobinę mniej niż w ubiegłym roku. Rzecz jasna, wiadomo, czytanie to nie wyścigi i bardzo proszę się nie porównywać! Każdy ma swoje tempo i warunki.

A co do Zimowli... jej recenzja mojego autorstwa ukaże się w pewnym magazynie i dopiero potem na blogu. Wyczekujcie!


W tym roku zdecydowanie skoczyła u mnie ilość czytanych ebooków, ale mogę to szybko wytłumaczyć. Po prostu musiałam w tym roku przeczytać więcej literatury naukowej, a miałam ją głównie w formie elektronicznej. Z drugiej strony nie przesłuchałam więcej audiobooków po poprawie sytuacji słuchawkowej, która przeszkodziła mi w zeszłym roku, ale podczas pandemii najwięcej słuchałam podczas ćwiczenia, a do tego lepiej mi się słuchało podcastów.


Podział pisarze kontra pisarki wciąż utrzymuje się mniej więcej po równo, jednak jest minimalnie przekłamany, bo czytałam sporo antologii tekstów autorów i autorek. W takich przypadkach musiałam wybrać płeć redaktora.


Wydawało mi się, że w tym roku przebrnęłam przez jakąś koszmarną ilość literatury naukowej, ale chyba to tylko efekt dłuższego przedzierania się przez każdą stronę. Tylko jedna piąta czytanych przeze mnie książek była fachowa, konkretnie potrzebna do pracy czy w przygotowaniu do egzaminu, a to wzrost ledwie o 4% w porównaniu z ubiegłym rokiem. O dziwo, bardzo mało zaglądałam do klasyki, a mam spory skok do góry w literaturze faktu.

Rozkminowe nagrody 2020!


1. Najgłębsze rozkminy


O to miejsce biły się: świetny On Zośki Papużanki, melancholijna Stacja Tokio Ueno Yu Miri oraz dwie książki Dominiki Słowik, grubaśna, wyśmienita Zimowla i szalony Atlas. Doppelganger, który mnie totalnie powalił na kolana i oficjalnie wygrał ten rok jeśli chodzi o książkę, która dała mi najwięcej do myślenia i rozgryzania.


2. Największy kradziej czasu


Rok zaczęłam od zaczytywania się Slashem i Fanfikiem Natalii Osińskiej, które wciągnęłam błyskawicznie i przy tym drugim okrutnie i niezbyt elegancko się posmarkałam. Świetnie też czytało się Axiom's End Lindsay Ellis, jak już się rozkręciło, a także Unorthodox Deborah'y Feldman, wspomnienia żydówki, na podstawie których postał tegoroczny serial Netflixa. Wygrywa zdecydowanie Fanfik.


3. Największe zaskoczenie

Z jednej strony zaskoczyło mnie, jak naprawdę fantastycznie napisane są Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - Południe Wegnera. Z drugiej, jak uroczą, chwytającą za serce i poważną powieścią fantasy dla młodszych jest Wodnikowe wzgórze Richarda Adamsa, które tyle wyczekało na półce. Ostatecznie jednak najbardziej zaskoczyło mnie to, co znalazłam w Niewidzialnych kobietach Caroline Criado Perez, a może raczej sama przygniatająca ilość problemów naświetlonych przez autorkę.


4. Największy ubaw


Rozczarowała mnie wyczekiwany debiut internetowej królowej humoru, Abby Jimenez, czyli The Friend Zone. Super czytało się spisane w jednym miejscu pasty Malcolma XD w Pastrami, ale jak wiecie, zdecydowanie gorzej było w trzeciej książce, Edukacji. Zawsze cudownie wrócić do Szymiczkowej w tegorocznym Złotym rogu. Największą uciechę sprawiło im jednak w tym roku czytanie Red, White & Royal Blue Casey McQuiston.


5. Największy gniot


Do tej kategorii chciałabym nominować Białą masajkę, ale bezkonkurencyjnie wygrywa Shibumi Trevaniana.


Wyróżnienie


Dla wydawnictwa Tajfuny: za niepokojącą antologię Gąsienica Edogawy Ranpo, urocze Ukochane równanie profesora Yōko Ogawy, oniryczną Gorączkę złotych rybek Kanoko Okamoto. Mam na stosiku dwie kolejne pozycje od nich i mam nadzieję, że nie przestaną wydawać kolejnych perełek z Azji.  

6. Najlepszy komiks


Z nowych rzeczy najbarwniejszą opowieścią komiksową, którą śledziłam, była Saga, ale w tym roku też czytałam Scotta Pilgrima - chyba po raz pierwszy w całości, a Scott to rzecz o tyle najwspanialsza, że pięknie opowiada o odkrywaniu siebie, walczeniu ze swoimi słabościami, poznawanie drugiej osoby. wypracowywaniu z nią zasad zdrowego związku. To również komiks, który połączył mnie z moją drugą połówką, bo oboje go znaliśmy, a wspomnienia jednej z pierwszych randek przeplatają się z pierwszym tańcem do Ramony. Także trudno, żeby nie wygrał.

 

7. Serial roku


W tym roku powtarzaliśmy sobie najlepszego Star Treka, czyli Deep Space Nine oraz poznaliśmy ucieszne Lower Decks. Obejrzeliśmy jeszcze raz fenomenalne Community i po raz pierwszy sporo niezłych seriali z HBO: pierwszy sezon Westworld, Wielkie kłamstweka, Ostre przedmioty... Jednak najlepszym serialem, takim, który naprawdę został w sercu i pamięci (oprócz Deep Space Nine, który jest chyba moim ulubionym serialem ever w tym momencie), oglądanym pierwszy raz będą Magicy.


8. Film roku


Bardzo trudno wybrać film roku, gdy nie do kina poszło się trzy razy zeszłej zimy. Widziałam wtedy średnie Małe kobietki, prześmiesznego Jojo Rabbita i Birds of Prey, które były kupą zabawy, ale trudno powiedzieć, czy zasługują na miano filmu roku. Poza innymi filmami, które wyszły w tym roku, na przykład średnią Wonder Woman 84 czy fatalną Mulan, widzieliśmy też mieszankę różnych tytułów: Szczęki, Ogniem i mieczem, Adwokata diabła, Dirty Dancing... Jeśli naprawdę mam wybrać z tego film roku 2020, będzie to chyba najbardziej rozbrajający, idiotyczny i beztroski The Lost Boys, czyli osobliwy i przezabawny film o wampirach z lat osiemdziesiątych. Bo czemu nie. Jest tam solo gościa na saksofonie.



A zamiast zwyczajomej znakomitości.... wystarczy chociaż: 

normalności w 2020!

niedziela, 27 grudnia 2020

Blogerka ujawnia zarobki! "Zaufanie, czyli waluta przyszłości" Michała Szafrańskiego

Od września widzieliście u mnie tylko dwa wpisy. 15 grudnia Rozkminom stuknęło siedem lat istnienia, ale zupełnie to przegapiłam i nie obchodziła tych urodzin jak zazwyczaj. Mniej się udzielam na rozkminowych mediach społecznościowych i chyba najwięcej można się dowiedzieć o tym, co u mnie słychać z Insta Stories. Częściowo jest to wina przeciążenia psychicznego nieustannym zamknięciem w domu, izolacją, niepokojem. Częściowo z powodu tego, że przerzuciłam większą część mojej energii na wykańczanie doktoratu (już jestem naprawdę blisko finiszu!). Częściowo też z powodu spadku motywacji do blogowania.

Tym bardziej nie na miejscu się czułam, czytając kolejną książkę Michała Szafrańskiego, gościa od bloga Jak oszczędzać pieniądze i poradnika o finansach osobistych Finansowy ninja. Zaufanie, czyli waluta przyszłości to sprawozdanie z blogowej drogi Michała, opis jego błędów i sukcesów, kluczowych życiowych wyborów i jak udało mu się zostać milionerem na własnej działalności w internecie. Dziwnie czytało się te wszystkie skrupulatnie zapisywane zawrotne liczby wejść na bloga, zarobków i kosztów na poszczególnych etapach rozwoju. Michał bloguje tylko rok dłużej ode mnie, a jego wyniki w porównaniu z Rozkminami to niebo a ziemia. On doszedł do 7 milionów w 2018. Ja w całej karierze tego bloga zarobiłam 150 zł, tylko 50 z tego jeszcze nie będę wypłacać, bo Buy Box ma minimalną kwotę 50 zł... jak po iluś latach wreszcie do nich dobiłam niedawno, byłam tak zadowolona! Przynajmniej zwróciły mi się te dwie koszulki i parę zakładek z logiem. Głównie mam z tego książki, wiadomo, tak to u nas działa.

Rzecz jasna, takie porównywanie się jest zupełnie bez sensu. Przede wszystkim branża: pisanie o książkach nigdy nie będzie święcić takich triumfów i nie będzie tak poczytne, jak pisanie o budżecie domowym. Dalej, Michał podchodził do projektu blog niesamowicie świadomie, z jasnym celem: w dłuższej perspektywie rzucić etat i utrzymywać swoją rodzinę na własnej działalności. Miał na karku lata przydatnego doświadczenia informatycznego, prawnego, finansowego, a także przydatne znajomości. Miał dużo szczęścia, ale i jest niebywale pracowity, pomysłowy i sumienny. Generalnie, jego osobowość, wybory życiowe, sploty przypadków i wytrwałość złożyły się na spektakularny sukces. Czy dałoby się coś takiego zrobić na książkach? Znaleźć takich sponsorów, stworzyć takie wpisy afiliacyjne, wdrożyć takie projekty uniwersalnie przydatnych wpisów, na które łatwo wpaść przez przeglądarkę? Zdecydowanie nie. 

Ale Michał przyznaje, że jego ścieżka nie jest dla wszystkich. Natomiast chce się podzielić swoim doświadczeniem, opisać swoje decyzje, narzędzia, pomocników, strategie, błędy i założenia. Bo być może ktoś na tym skorzysta.

Czy ja mam szansę skorzystać? Czy mnie się na cokolwiek ta lektura przydała?

Niewątpliwie jako jakiś rodzaj inspiracji i przemyślenia swojej drogi blogowej. Niemniej większość lekcji z tej książki wpadła mi jednym uchem i wypadła drugim, bo po prostu nie ma zastosowania w moim życiu. Nie planuję rozkręcać Rozkmin do poziomu nawet minimalnie zarobkowego, co wbrew pozorom jest możliwe, jak zrobione z głową, pomysłem i zaangażowaniem (tutaj patrzę na Literackie skarby, gratulacje i oby tak dalej!). Jednak jest coś tym fundamentalnym podejściu Michała, że budowanie wzajemnego zaufania między ludźmi, nie tylko blogerem i czytelnikami, jest bardzo ważne i może mocno zaprocentować na przyszłość. Czy jest to truizm? No jest, nie oszukujmy się. Ale mimo to przede wszystkim cenię Michała za jego szczerość i prostotę. 

Finansowego ninja dostaliśmy w prezencie ślubnym od znajomego i był to naprawdę strzał w dziesiątkę. Od przeczytania tej książki zaczęłam poważniej dbać o nasze domowe finanse, zrozumiałam wiele rzeczy, które były dla mnie czarną magią. Dostałam proste wskazówki, jak można lepiej odkładać oszczędności, jak zaplanować wydatki, wystrzegać się kart kredytowych i debetu. Wciąż daleko mi do ideału i to nie jest tak, że miałam z tym kiedykolwiek większy problem, ale rozpoczynając życie we dwójkę, dobrze ustalić pewne rzeczy i zaplanować wspólne życie jeśli chodzi o pieniądze. Także odczuwam niesamowitą wdzięczność dla znajomego, od którego dostaliśmy ten prezent, ale także dla samego autora, że wydał coś tak przydatnego. Od czasu wchłonięcia tej książki też bardziej się interesuję tym tematem i szperam dalej, słucham na przykład podcastu Marcina Iwucia, podglądam LiveSmarter

I chyba właśnie z powodu tej wdzięczność i zaufania do Marcina przeczytałam też tę najnowszą książkę. Czy wydaje mi się trochę "coachowa"? Trochę tak. Zaglądanie do biblijnych przypowieści po inspirację do tego, jak konstruować wpisy na bloga to nie jest coś, co mnie kręci. A czy oczekiwałam czegoś więcej, jakiejś sekretnej recepty? Tak, jakoś tytuł mnie zasugerował, a dostałam coś innego. Przebijanie się przez te wszystkie nazwiska, firmy, plany nie było jakieś atrakcyjne. Czytanie krok po kroku, jakich sponsorów i na jakich warunkach udało się pozyskać też nie było pasjonujące. Konkretne sumy, na jakie się wycenia Michał dla mnie akurat się nie przydadzą. Tak właściwie czytanie o czyimś sukcesie w formie takiej analizy nie ma wielkich walorów fabularnych, a całość można odebrać jako chwalenie się wynikami i zarobkami.

Ale ja tego tak nie odbieram. Widzę, że Michał naprawdę nie mydli oczu, tylko pisze, jak było. I to jest na swój sposób piękne, że mamy kogoś takiego w Polsce. A cała historia o jego relacji z Patem Flynnem to naprawdę taki kawałek amerykańskiego snu.  

Jeśli nie jesteś blogerem, który poważnie myśli o swoim blogowaniu, ta książka specjalnie ci się nie przyda. Natomiast obojętnie kim jesteś, polecam lekturę Finansowego ninja. No, chyba że jesteś doskonale obcykany czy obcykana z tematem :)

I dziękuję, że wciąż mnie czytasz!


Zaufanie, czyli waluta przyszłości. Moja droga od zera do 7 milionów z bloga
Michał Szafrański
Liczba stron: 380
Grupa Wydawnicza Relacja, 2018
Odczucia: ★★★/★★★★★

środa, 23 grudnia 2020

Ślepa plamka naszego świata. "Niewidzialne kobiety" Caroline Criado Perez


Mam 159 cm wzrostu. Przez całe życie uważałam się za bardzo niską. Niedawno jednak zaczęłam sprawdzać różne statystyki odnośnie wzrostu i szalenie się zdziwiłam, że 159 cm to również wzrost przeciętnej kobiety na świecie. W Polsce zależy od roku i badania, ale generalnie przeciętny wzrost kobiet mieści się między 160 a 165 cm. Czyli tak właściwie wcale nie jestem wyjątkowo niska.

To tylko świat mi tak daje do zrozumienia, gdy wyciągam rękę do linki czy drążka w autobusie, próbuję wyciągnąć herbatę z szafki kuchennej w pracy, sięgam po towar z wyższej półki w sklepie, próbuję dostać się do najwyższej skrytki paczkomatu. Gdy podskakuję, wspinam się, napinam szwy w ubraniach, kreatywnie wykorzystuję wszelakie przedmioty codziennego użytku, by zrzucić sobie coś z wysoka.

Moja mama jest podobnego wzrostu, co ja. Musiała kiedyś specjalnie kombinować i dopłacać, żeby w jednym z najbardziej popularnych modeli samochodu zamontować podwyższanie siedzenie, by mogła cokolwiek widzieć zza wysoko ustawionej kierownicy.

No ale wiadomo, to są takie drobne rzeczy, kogo to w ogóle obchodzi, jakieś feministyczne narzekania, szukanie problemu na siłę.

Moje palce były trochę za małe na wygodne granie na gitarze, którą dostałam. Odkąd zrezygnowałam z kompaktowego telefonu z gorszymi bebechami na rzecz lepszego, jest za duży na korzystanie z niego jedną ręką. Autokorektę przerasta możliwość sugerowania mi żeńskich końcówek podczas pisania. W biurze mam pod ręką kocyk i sweter, bo automatyczne ustawienia klimatyzacji są ustalone na temperaturę wygodniejszą dla męskiego organizmu. Byłam świadkiem, jak moja mama musi czasem powtórzyć komendę kilka razy, zanim komputer w samochodzie załapie, do kogo ma zadzwonić. Podobno gdyby mówiła niższym głosem, byłoby łatwiej. Dobrze, że nie pracuję w zawodzie, który wymaga uniformu, bo na przykład jako policjantka mogłabym wiele ryzykować z powodu niewygodnej, niedopasowanej kamizelki kuloodpornej albo mieć wypadek z powodu kombinezonu czy butów unisex, czyli mniejszy mężczyzna, bo krępują ruchy.

Kiedyś dostałam miesiąc chorobowego, żebym „uwierzyła”, że tak naprawdę wcale mnie to gardło nie boli. Coś sobie wymyśliłam, choroba musi być w umyśle. Po latach biegania po lekarzach dowiedziałam się, że mam konkretne schorzenie laryngologiczne, od którego rosną mi polipy w zatokach i stąd powracające problemy z gardłem. Lekarze latami nie brali na poważnie moich wyników krwi, które wskazywały, że mi blisko do anemii. Zbywali ręką moje zapewnienia podczas wywiadu, niskie żelazo musiało być przecież związane z miesiączką i kobiecymi fanaberiami dietetycznymi. Potem znów po latach okazało się, że mam celiakię i mój organizm po prostu ma problemy z wchłanianiem żelaza. Gorzej, jakbym miała endometriozę, o której mało kto słyszał i potrafi zdiagnozować. Albo zawał serca, który u kobiety zazwyczaj ma inne objawy, przez lekarzy uznawane za „atypowe”.

W samochodzie wolę siedzieć z tyłu na środku, bez pasa na ukos piersi. Pas zazwyczaj mnie trochę poddusza, bo jest za wysoko, a w dodatku niewygodnie ustawia się na biuście. Nawet zakładając regularny pas, jestem o 47% bardziej narażona na poważne obrażenia w porównaniu do mężczyzny. To z powodu używania manekinów o męskich wymiarach i środku ciężkości podczas crash testów. Kobieta w ciąży ma jeszcze gorzej. W dodatku mało kto w ogóle ma czas i pieniądze na używanie manekinów odzwierciedlających kobietę w ciąży przy testowaniu bezpieczeństwa auta.



Podobnie jak z faworyzowaniem praworęcznych, świat jest skrojony pod przeciętnego mężczyznę. Uniwersalny znaczy męski. Kobieta jest wariacją. Co z tego, że połowa ludzkości to kobiety, skoro jesteśmy w mniejszości, jeśli chodzi o projektowanie ulic i osiedli, komunikacji, przestrzeni i toalet miejskich, środowiska i narzędzi pracy, testowanie terapii i leków. Podręczniki medyczne, finanse, polityka, historia, klęski żywiołowe, rozmowy pokojowe i wojny, rozwiązania ekologiczne, zgłaszanie i przeciwdziałanie przestępstwom seksualnym, to wszystko tworzone jest z domyślnie męskiego punktu widzenia. Kobiecie trudniej dojść do głosu, jak już dojdzie, to jest gorzej postrzegana, a mężczyźnie nie przyjdzie do głowy, bo go to nie dotyczy. I tak kobiety robią się niewidzialne. Nie dostrzegamy, że coś jest nie tak, bo obecny stan rzeczy jest domyślny, oczywisty.

Książka Perez to doskonały podręcznik rzetelnie spisujący wszystkie obszary życia, w których o kobietach się nie myśli, bo są bardziej „skomplikowane”, ich ciała są „nieprzewidywalne”, rozkład dnia związany z bezpłatną pracą opiekuńczą, która na nie spada, jest „nietypowy”. Mówiąc, że feminizm się kończy na wniesieniu lodówki na czwarte piętro zapominamy, że feminizm to właśnie unaocznianie różnic płciowych, a nie na odwrót. A tak naprawdę wszędzie tam, gdzie coś jest nie tak z punktu widzenia kobiety, po prostu brakuje badań. Jest luka w wiedzy, bo ktoś o tych różnicach nie pomyślał. Ktoś nie zasponsorował. Ktoś stwierdził, że pochylanie się nad typowo kobiecymi problemami jest niewystarczająco poważne.

Ta luka jest jak ślepa plamka w naszym oku. Wydaje nam się, że wszystko widzimy, ale jest pewna ślepa luka, której nie dostrzegamy. Jesteśmy do niej przyzwyczajeni, a nasz mózg nauczył się ją kamuflować tak, ze nawet sobie z niej nie zdajemy sprawy. 

Jeśli chcesz twardych faktów, jasnych wyjaśnień i szerokiej perspektywy, Perez ci to dostarczy. Dla sceptyków i tych już przekonanych, polecam lekturę, choć jest niełatwa. Czasem od tych statystyk i ogromu drobnych rzeczy, które układają się w nasz świat, człowiekowi aż robi się niedobrze. To bardzo ważna lektura i chwała Karakterowi, że wydał, a tłumaczce, że czyta się z przyjemnością. Jedyne, co smuci, to to, że pisząc ściśle o kobietach, Perez nie uwzględnia w swoim myśleniu niebinarności.


Niewidzialne kobiety. Jak dane tworzą świat skrojony pod mężczyzn
Caroline Criado Perez
Przekład: Anna Sak
Liczba stron: 480
Wydawnictwo Karakter, 2020
Odczucia: ★★★★★/★★★★★

niedziela, 4 października 2020

Nie masz ty, synku, szczęścia. "Stacja Tokio Ueno" Yu Miri


Kazu jest niewidoczny nie tylko po śmierci, gdy snuje się po parku Ueno w Tokio jako duch. Tak naprawdę stał się widmem już za życia, jako bezdomny. Choć był na widoku, nikt go nie widział. Ignorowany, omijany, jak powietrze.

Dworzec Ueno to dość znaczące miejsce. Przyjezdnym Japończykom z terenów na północ od Tokio kojarzy się z miejscem przerzutowym, dworcem, który jest pierwszym wrażeniem wielkiej metropolii, do którego przyjeżdżają do stolicy na zarobek i z którego wracają do rodziny. To dworzec-potwór, gdzie łatwo się zgubić pośród dziesiątków peronów. I dworzec, z którego można się w wydostać wyjściem do parku, kojarzonym z cesarzem, dzięki któremu powstał, i z instytucjami kultury, i z kwitnącymi wiśniami, które idzie się oglądać wiosną, i... z miasteczkiem bezdomnych.

Kazu był w wieku emerytalnym, gdy po raz ostatni wysiadł na dworcu Ueno i przeszedł wyjściem do parku bez zamiaru wracania do domu. Stracił syna, który miał ledwie dwadzieścia dwa lata, jego życie się dopiero zaczynało. Niedługo potem stracił żonę, z którą dopiero niedawno nauczył się żyć na co dzień. Stracił wnuczkę, zmiecioną tsunami. W głowie wciąż dźwięczą mu słowa własnej matki: „Nie masz ty, synku, szczęścia”...

Tak właściwie nie miał już dla kogo czy po co żyć. Stał się ciężarem. On, który całe życie przepracował z dala od rodziny, który tyle razy wysiadał na stacji Ueno, by szukać kolejnej roboty, który zawsze żył dla innych, nie był w stanie żyć tylko dla siebie. Wrócił więc do Tokio i poszedł do parku, by resztę dni spędzić w osiedlu z niebieskiego brezentu i kartonu.


W tej cienkiej powieści jest sporo do rozpakowania.

Po pierwsze, powierzchowne, wręcz nieludzkie podejście japońskich władz lokalnych do problemu społecznego, jakim jest bezdomność. Zamiast kompleksowego programu pomocy, bezdomni są przerzucani z miejsca na miejsce, wyrzucani, przepędzani, żeby ich nie było widać. To właśnie to zainspirowało autorkę do napisania tej powieści. Gdy w parku Ueno pojawić się ma rodzina cesarska, organizowane jest tak zwane „specjalne sprzątanie”. Pojawiają się ogłoszenia, nakazujące bezdomnym rozmontować swoje prowizoryczne siedliska i zakazujące obecności w parku w określonych godzinach. Bezdomni nazywają to „polowaniem”. Właśnie takie polowanie i wizytacja cesarza są punktem zwrotnym książki. 

Po drugie, ludzie, którzy przyjechali do Tokio wysiadając na dworcu Ueno, często przybywali z Tōhoku, rejonu na północno-wschodnim krańcu Honsiu. Spora część bezdomnych z parku to właśnie osoby z tamtych rejonów. Ich bezdomność łączy się z bezdomnością mieszkańców Tōhoku, którzy domy stracili z powodu tsunami czy katastrofy elektrowni w Fukushimie, i przesiedleni, czekają w tymczasowych schronieniach na nowy dom. Ta bezdomność dalej łączy się z oderwaniem od domu i rodziny tych, którzy z powodu biedy musieli wyjeżdżać z Tōhoku za pracą, często zatrudniając się przy budowie stadionów na igrzyska olimpijskie w 1964 roku.


Kazu łączy w sobie te wszystkie rodzaje bezdomności. Pochodzi z rodziny żyjącej w skrajnej biedzie, wszyscy od najmłodszych lat szukają zarobku. By utrzymać rodzeństwo, żonę, dzieci, ciągle wyjeżdża, szukając pracy po całej Japonii. Ile zarobi, wysyła do domu. Z żoną nie spędził może dwóch lat razem w ciągu całego swojego życia zarobkowego. Własne dzieci były dla niego obce. Tym bardziej uderza w niego utrata syna, z którym nawet nie zdążył nawiązać bliskiej relacji. 

Po trzecie, przygotowania do igrzysk olimpijskich kryją słodko-gorzką historię. Kiedyś ściągano z północy pracowników na budowy stadionów i innych obiektów sportowych, by przygotować stolicę. Piękna otoczka, pod którą czai się poniżająca bieda tych, których rękami budowana jest Japonia na pokaz. Podobnie jak z bezdomnymi, to „specjalne sprzątanie” z okazji przyjazdu ważnych gości.  Ta historia ma się teraz powtórzyć. Odbudowa domów dla osób z Tōhoku ma się opóźnić z powodu ważniejszych powodów: przygotowań do przyszłorocznych igrzysk.

Po czwarte, główną paralelą spinającą całą książkę jest Kazu i jego relacja do cesarza. Mają tyle samo lat. Gdy Kazu rodzi się syn, cesarzowa również rodzi syna. Cesarz ma wszystko, Kazu nie ma prawie nic; cesarz nic nie musi robić, Kazu całe życie się trudzi, by w ogóle przeżyć. Krąg biedy jest jak pogrążająca zmaza, grzech pierworodny, którego nie da się odkupić. Rodzina cesarska nie zna „wstydu ani grzechu”. Ich życie jest  „bez  starań, bez nienasycenia, bez zagubienia”. Kiedy cesarz przejeżdża przez park i Kazu stoi dosłownie kilka metrów od jego limuzyny, oddziela ich tylko taśma, to moment, kiedy można wreszcie wykrzyczeć całą tą frustrację, rozpacz, gorycz. Ale głos Kazu jest „pusty”. Nie jest w stanie wydać z siebie żadnego dźwięku.

To obrazoburcze, tak o cesarzu w Japonii się nie pisze.


Ze wszystkich książek japońskich autorów, jakie do tej pory czytałam, ta wybija się z powodu trochę innej wrażliwości, trochę innego stylu pisania. Nie ma tu oszczędności, powściągliwości. Jest szczera, bolesna prawda, rozdrapywanie ran, debata publiczna, trochę zbyt sentymentalny zabieg artystyczny: główny bohater jest duchem. Ale to wszystko działa. 

Sama Yu Miri to szalenie interesujący temat: osoba, która nie czuje do końca przynależności ani do Japonii, w której się wychowała, ani do Korei, z której pochodzi. W Japonii wciąż żywa jest dyskryminacja wobec Koreańczyków. Jej życie uosabia to, co dla porządnego Japończyka jest odwróceniem wszelkich wartości. W niektórych księgarniach odwoływano podpisywanie przez nią książek, bo ktoś życzliwy zgłosił podłożenie bomby.

Szukając swojego miejsca, autorka osiadła w Fukishimie, miejscu, które naznaczone jest w zbiorowej wyobraźni podobnie jak Czarnobyl. Kiedy ktoś mówi, że pochodzi z Fukishimy, wszyscy się cofają. Yu Miri pojechała tam zaraz po tragedii z 2011, zaczęła prowadzić audycję w tymczasowej rozgłośni. Cztery lata później zamieszkała tam na stałe, z czasem otworzyła księgarnię i salę teatralną. Chcąc nie chcąc, została osobą polityczną, patronką odrzutków, orędowniczką trędowatych. 



Stacja Tokio Ueno
Yu Miri
Przekład: Dariusz Latoś
Liczba stron: 160
Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2020
251 strony
Odczucia: ★★★★★/★★★★★

sobota, 29 sierpnia 2020

Półtora chłopca, pół widma i pół gluta. "Małe Licho i lato z diabłem" Marty Kisiel

Czemu to ciągle Bożek ma przeżywać przygody? Licho też chciałoby sobie poprzeżywać, alleluja! Tylko może takie bezpieczniejsze, wiecie, najlepiej z kakałkiem na podorędziu i parującym stosem racuszków. Ale co się stanie, gdy mały, zasmarkany anioł z alergią na własne pierze spotka się pierwszy raz różek w skrzydełko z najprawdziwszym w świecie CZORTEM?...

Ano będzie dużo dobrego jedzonka, kakałka i przede wszystkim ptasie mleczko. No i przygoda!

Po Małym Lichu i tajemnicy niebożątka oraz Małym Lichu i aniele z kamienia, seria Marty Kisiel dla najmłodszych rozrasta się o trzecią pozycję o Bożku i jego aniele stróżu. I tym razem Licho zażyczyło sobie jechać na przygodę razem z chłopcem, bo w dwóch poprzednich tomach kulminacja historii działa się a to w zaświatach, a to w przedpiekle, ale za każdym razem bez Licha. I w ten sposób Licho zostało zapakowane i wysłane na wakacje u cioci Ody razem z Bożydarem Antonim Jagiełłkiem. I rowerem, o rowerze nie wolno zapomnieć.

Jak poprzedni tom był szalenie zimowy, pełen zasp śnieżnych i zapasów w śniegu, tak ten jest wakacyjny pełną gębą. Bożek uczy się jeździć na rowerze (co nie jest takie łatwe!), spędza noc pod namiotem (oczywiście odpowiednio blisko chatki cioci Ody) i przede wszystkim musi się nauczyć pokonywać uprzedzenia wobec swojego kolegi z klasy, Witka. Wszyscy wiedzą, że Witek to przemądrzały mól książkowy, który myśli, że pozjadał wszystkie rozumy. Poza tym jest opryskliwy, niemiły, głupi i bez sensu. Kompletnie nic nie rozumie! Jak można oczekiwać, żeby Bożek spędzał z nim aż dwa popołudnia?

Witek  nie pozostaje mu dłużny: tak samo nie może znieść Bożka, nieżyciowego dziedziucha, który tylko się zajmuje bajkami, wymysłami i głupotami. Nic nie wie o życiu, nie potrafi chodzić na azymut, nie wie, jakie można znaleźć w Polsce węże i w ogóle nawet nie nosi ze sobą kompasu. 

A tymczasem nad chatką Ody przechodzi dziwna, nienaturalna burza, która przewraca wiekowe drzewo w sercu lasu. A mówią, że jak drzewo padnie pod siłami natury, a nie ludzkich rąk, jak obróci połową korzeni w stronę nieba, to to drzewo nie należy już do świata ludzi. I biada temu, kto przejdzie na drugą stronę pnia, bo może już nie wrócić...

Jak to jest, że proza Marty Kisiel zawsze działa tak kojąco? Jeszcze ani razu nie zawiodła. Znajdziemy tam dokładnie to, do czego tęskniliśmy: zgrabnie utkaną fabułę z satysfakcjonującym, mrożącym krew w żyłach zakończeniem, prostą naukę o zgodzie i porozumieniu, żywe, ludzkie dylematy w sztafażu uroczej komedii z elementami fantastycznymi. I dużą dozę cudownego humoru, nie mówiąc o zdrowym apetycie po tylu wspomnieniach masełka, śmietanki, smażonych dobroci, lodów i sama nie wiem, czego jeszcze. Ach, no tak. Nie zapominajmy też o polskiej poezji, na którą też potrafi narobić smaka.

Łapcie świeżutką, jeszcze ciepłą Kisiel obojętnie, w jakim jesteście wieku. Czy macie sześć, czy sześćdziesiąt lat, z przyjemnością i przeczytacie kolejną opowieść o Bożku, i przyjrzycie się ślicznym ilustracjom towarzyszącym książeczce. Trzecia część Małego Licha oficjalnie wychodzi już za kilka dni, 2 września, ale podobno już możecie robić zamówienia w sklepach internetowych. Polecam z całego serca. 

Bo wiecie, po co się czyta?

„- Żeby czuć.

- Czuć? Ale co?

Radość, chciał w pierwszym odruchu odpowiedzieć Bożek i na tym poprzestać, jak gdyby nigdy nie czuł nad książką niczego poza radością. A przecież był jeszcze dreszczyk emocji. I strach, najprawdziwszy strach, aż serce trzepotało w piersi, a stopy same wsuwały się pod kołdrę, by ich nie pochwyciło nic szponiasto-żarłocznego. I ciekawość, co to będzie, co wydarzy się na następnej stronie, i pragnienie przygody, i czysta frajda, i smutek, taki aż do granicy płaczu, i śmiech, też często zroszony łzami, i żal, że to już, koniec, ostatnia kropka. Oraz błogość, najpiękniejsza, najcudowniejsza błogość zanurzenia po uszy w czymś więcej, czymś dalej, czymś bardziej. (...)

- WSZYSTKO” s. 249 

Małe Licho i lato z diabłem

Marta Kisiel
il. Paulina Wyrt
Foksal, 2020
251 strony
Odczucia: ★★★★★/★★★★★

sobota, 15 sierpnia 2020

Mój chłopak jest kosmitą. "Axiom's End" Lindsay Ellis

Lindsay Ellis napisała książkę.

Jeśli to imię nic Wam nie mówi, śpieszę z wyjaśnieniem: to jedna z moich najulubieńszych youtuberek. Zaczynała jako Nostalgia Chick, jednak szybko wyrosła z powierzonej roli krytyczki filmów, które pamięta się z młodych lat. Teraz można znaleźć ją pod jej własnym imieniem i nazwiskiem albo na kanale PBS w serii It's Lit!, a odkąd wypuściła tak fantastyczne materiały, jak The Whole Plate, czyli wnikliwą analizę Tranformersów Michaela Baya pod kątem różnych teorii naukowych czy rozbiór porażki Hobbita na czynniki pierwsze, za który została nominowana do nagrody Hugo, stała się bodaj najbardziej rozpoznawalną youtuberką popkulturalną. Z wykształcenia filmoznawczyni, nagrywa dojrzałe, starannie zaplanowane wideoeseje biorące pod lupę różne zjawiska społeczne i filmowe. Żaden temat nie jest dla niej zbyt trywialny, żeby się nad nim nie pochylić. Polecam ten artykuł, jeśli chcecie się o niej dowiedzieć więcej.

Wiadomo, influencer publikujący książkę to nic nadzwyczajnego. Co drugi youtuber wydaje teraz swoje poradniki, autobiografie i złote myśli. Co jest takiego niezwykłego w tym, że Linday wydali na papierze?... Jej książka to powieść. Science-fiction. Wiecie, beletrystyka. I próbowała ją wydać od dziesięciu lat. Wbrew pozorom nawet bardzo znana youtuberka nie ma tak łatwo z podpisaniem umowy na wydanie książki, jeśli ta książka nie traktuje o jej życiu czy tym, czym się zajmuje w swoich filmach. Dopiero teraz jej się udało.


Czego w takim razie można się spodziewać po książce Lindsay? W 2015 wypuściła pierwszy sezon cyklu Booze Your Own Adventure, podczas którego wraz ze swoimi widzami zaplanowała, napisała i wydała powieść dla zabawy. Zaczęło się od psioczenia na Greya, że można napisać tekst o jakości słabego fanfika i go opublikować, a nawet zrobić na tym karierę. Potem była analiza rynku powieści young adult, napisanie romansu paranormalnego z Cthulu w roli amanta, wymyślenie i upozorowanie autorki książki, konkurs na najlepszą okładkę i w końcu publikowanie Awoken Serry Elinsen, które wciąż można kupić.

Mam mgliste wspomnienie, że wybierając idealny typ romansu paranormalnego dla tego projektu, w którymś momencie Lindsay bardzo się podnieciła pomysłem kosmity jako chłopaka dla głównej bohaterki. Jak się okazuje, ten pomysł miała w głowie już od dawna. Co więcej, był już spisany, choć jej maszynopis został już brutalnie odrzucony przez wszystkich agentów literackich, do których podbijała. Mówiła o tym w tym filmiku.

A teraz nadszedł czas jej tak zwanego The Bookening. Axiom's End można autentycznie kupić  księgarniach w Stanach. Marzenie się spełniło. Możemy przeczytać jej powieść, yup, o relacji młodej bohaterki z przybyszem z innej planety. 


Uprzedzając komentarze w stylu: „to nie dla mnie”, nie trzeba być fanem s-f, young adult czy romansów paranormalnych, żeby w pełni cieszyć się wartką akcją, wciągającą fabułą i uroczą, pączkującą przyjaźnią międzygatunkową w Axiom's End.  Trzeba natomiast znać angielski. Wątpię, żeby ta książka prędko pojawiła się na polskim rynku (chociaż kto wie?).

Całość zaczyna się od dziwnych doniesień i przecieków odnośnie rzekomego pierwszego kontaktu. Jest 2007 rok, w Stanach Zjednoczonych rozbijają się jakieś tajemnicze obiekty. Służby specjalne trzymają wszystko pod kloszem, jednak do Internetu dostaje się niepokojące pismo urzędowe. Pismo, które sugeruje, że ludzkość właśnie próbuje się porozumieć z przybyszami z innej planety. Tymczasem Cora Sabino, córka faceta, który doprowadził do wycieku dokumentu, zostaje zaatakowana przez dziwne, nieludzkie stworzenie. 

Axiom's End można chyba najbliżej porównać do filmu Arrival. Tutaj też skupiamy się na człowieczeństwu, niedoskonałości bohaterki oraz na kwestii komunikacji międzygatunkowej. Powolne oswajanie istoty, która myśli, odczuwa i interpretuje świat w kategoriach, o których ludziom się nie śniło, to sprawa trudniejsza niż porozumienie Małego Księcia z lisem. Jednocześnie ta relacja i poznawanie się poprzez komunikację i swego rodzaju ideologiczną, społeczną zmianę tłumaczonego komunikatu na bardziej akceptowalny w kulturze docelowej jest według mnie najmocniejszą stroną powieści. Wiadomo, podniecam się tłumaczeniem, a tutaj przekład jest właściwie osią książki. A do tego kiełkujące porozumienie mimo nieziemskich różnic kupiło mnie absolutnie. Innymi słowy obsesyjnie shipowałam od pierwszych stron pojawienia się głównego bohatera i natychmiast wskoczyłam do tak zwanego śmietnika. To Lindsay zrobiła niewątpliwie dobrze. 

Równie fascynujące jest poznawanie dokładnie przemyślanej, ciekawej kultury, technologii, hierarchii społecznej, moralności przybyszów z gwiazd. Przebija tutaj spuścizna Orsona Scotta Carda. Dodatkowo skoro autorka zawodowo rozbija filmy na akty i tłumaczy rozwój bohaterów, nic dziwnego, że zgrabnie rozplanowała całość i w odpowiednich momentach przekazuje kolejne dawki informacji. Po przedarciu się przez niezbyt ciekawy początek, potem akcja nie zwalnia i nie sposób się nudzić.

Są też rzeczy, które zgrzytają. Język nie zachwyca stylistycznie, a nawet czasem bywa powtarzalny i bez polotu. Fabularnie pojawiło się parę rzeczy, które mi się nie zgadzają czy nie podobają. Zawodzi to, że bohaterka zaczęła studiować językoznawstwo, ale potem ta wiedza na wiele jej się nie przydaje pomimo tego, że język staje się głównym elementem powieści. Początek nie wciąga czytelnika na tyle, żeby nie móc się oderwać. 

Wynagradzają to małe easter eggi dla widzów Lindsay, niezmiernie satysfakcjonująca końcówka i nadzieja, że pisana właśnie przez nią kontynuacja będzie lepsza. I myśl, że super by było, gdyby Axiom's End zostało zekranizowane.

Go, Lindsay!


Axiom's End
Lindsay Ellis
St. Martin's Press, 2020
384 strony
Odczucia: ★★★★/★★★★★

niedziela, 26 lipca 2020

Tajemny karzeł i skąd się wziął John Wick


Jak się spotykamy z moją znajomą poetką (pamiętacie ten wpis?), często opowiadamy sobie o książkach, które niedawno przeczytałyśmy. Nie każdy lubi, jak mu się streszcza fabułę jakiegoś losowego czytadła, ale my akurat lubimy sobie poplotkować o bohaterach z aktualnie czytanych powieści. A Ida umie opowiadać w naprawdę przekomiczny sposób. 

Dłuższy czas temu odwiedziłam ją, żeby obejrzeć jej nowo narodzonego pierworodnego. W którymś momencie, z dzieckiem na poduszce do karmienia, zaczęła w najlepsze opowiadać o bodaj najbardziej absurdalnej książce, jaką czytała. O jakimś facecie, który jest jednocześnie Jamesem Bondem i jakimś półbogiem o nadzwyczajnych zdolnościach, który żyje w zamku, a usługują mu egzotyczne, specjalnie tresowane i niesłychanie atrakcyjne kobiety, mające w sobie krew każdej rasy. I ten gość, kochanek nad kochanków, wojownik nad wojowników, wolny strzelec i uduchowiony inteligent pogardzający każdą nacją na świecie, łazi po jaskiniach i miesza się w jakieś międzynarodowe intrygi. A do tego pomaga mu niejaki Gnom, źródło informacji i tajemny karzeł. To znaczy: niskorosły facet, który ukrywa się pod przezwiskiem Gnom, ale nikt nigdy nie odkrył jego prawdziwej tożsamości, ergo, tajemny karzeł.

No przy tajemnym karle mnie miała.

Natychmiast pożyczone od niej Shibumi trochę odczekało na swoją kolej na mojej półce, ale obietnica tajemnego karła i tresowanych kurtyzan jasno tliła się na moim horyzoncie czytelniczym. Dla porządku, to amerykańska powieść z 1979 roku, produkt swoich czasów, co bardzo czuć chociażby jeśli chodzi o traktowanie kobiecych bohaterek. Dodatkowo, śmiem powiedzieć, albo wykwit megalomanii autora, albo na poważnie napisana parodia. Ta ostatnia ewentualność nasunęła mi się na myśl, bo główny bohater w którymś momencie pisze książkę, która w subtelny, zawoalowany sposób naśmiewa się z prostackich czytelników, którzy zachwycają się genialnymi posunięciami opisanymi w tejże książce, a tylko ktoś prawdziwie znający się na rzeczy dostrzeże błędy w rozumowaniu i zrozumie, że to farsa. Mam naprawdę szczerą, szczerą nadzieję, że to właśnie o to chodziło.

Bo jeśli nie, to naprawdę jedna z najbardziej rozdmuchanych, idiotycznych lektur, jakie dane mi było czytać. Śmiałam się z niedowierzaniem i czytałam całe ustępy ze szczerą uciechą na głos mojemu zniecierpliwionemu Rybie. Miał bardzo szybko dość. Dobrze, że mogłam zadzwonić czasem do Idy i się z nią podzielić moimi przeżyciami.

Shibumi zapowiada się jak łatwa, szybka i przyjemna powieść sensacyjna. Po ponad trzystu stronach wciąż szukałam tej z dawna wyczekiwanej sensacji, gdy nagle dostawałam na przykład pięćdziesiąt stron opisu chodzenia po jaskiniach (z mapką!). To podejście tłumaczy schemat gry, a raczej spis treści, który objawia, że tkanka powieści została specjalnie tak skonstruowana, by naśladować rozgrywkę w go. Z baardzo długą fazą wstępną, podczas której przedstawiany jest życiorys głównego bohatera. Zanim go poznamy w chwili obecnej dopiero jakoś w połowie książki...


Nicholai Aleksandrowicz Hel to kosmopolita ponad podziałami narodowymi. Japończycy nie są dla niego wystarczająco Japońscy, a Baskowie wystarczająco baskijscy, a każda inna nacja to niemal podludzie, dla których nie ma szacunku. Wychował się w Szanghaju jako syn rosyjskiej arystokratki, która tak naprawdę była Habsburżanką, więc nie ma w nim rosyjskiej krwi. Już jako dziecko mówi biegle w kilku językach, bo w jego domu „o miłości i innych błahych sprawach mówiło się po francusku, o tragediach  i nieszczęściach po rosyjsku, po niemiecku załatwiało się interesy, a do służby wypadało zwracać się po angielsku”. Do tego doszedł również chiński, japoński (jego przybranym ojcem został japoński generał) i baskijski. 

Gość nie tylko zaskakuje językowo. Jest nadzwyczaj bystry i inteligentny, piekielnie uzdolniony matematycznie, a jako trzynastolatek fantastycznie gra w go, choć uczył się wyłącznie z książek. Co więcej, okazuje się być naturalnym mistykiem, osiągającym stan duchowej nirwany na zawołanie, ma dar telepatii, dzięki której wyczuwa przestrzeń w jaskiniach i intencje otaczających go ludzi, a nawet wycelowane w siebie obiektywy czy lufy. Dla pieniędzy bywa genialnym łamaczem szyfrów, choć go to nie kręci. Wydaje się też być wiecznie młody mimo upływu lat. Aby zwieńczyć tę imponującą listę, należy wspomnieć o tym, że jest mistrzem specjalnej sztuki walki zwanej hoda karosu, z japońskiego „nago/zabijać”, dzięki czemu zawsze jest w stanie się obronić, bo dowolny przedmiot codziennego użytku staje się dla niego narzędziem walki, a także osiągnął czwarty stopień wtajemniczenia w sztuce miłosnej.

Dowiadujemy się tych wszystkich rewelacji, przypominam, przez pół książki, nie poznawszy jeszcze naszego bohatera w teraźniejszości. Ale już wiemy, że jest pół-bogiem, a za jego jedyne wady można uznać arogancję i bezwzględność.

Sam opis tychże miłosnych stopni to naprawdę wspaniała rozrywka. Stopień pierwszy jest „plebejski i monotonny”, ale „zdrowy i uczciwy”. Ponieważ nasz bohater „gardził amatorszczyzną we wszystkich postaciach”, szybko przeskoczył na „poziom trzeci, seksualne smakoszostwo”, najwyższy poziom, jaki udało się osiągnąć ludziom Zachodu i większości ludzi Wschodu. Jak mu się udało? „Profesjonalny trening taktyczny otrzymał na Cejlonie i w ekskluzywnych burdelach Madagaskaru, gdzie mieszkał przez cztery miesiące, pobierając lekcje od kobiet wszystkich ras i kultur”. Ocieram łzy wzruszenia.

„W przypadku Hany i Nicholaia gra wstępna miała w równym stopniu charakter mentalny, co fizyczny. Oboje byli wytrawnymi kochankami czwartego stopnia, ona – w wyniku doskonałego treningu, on – dzięki kontroli mentalnej, której nauczył się w dzieciństwie, i zmysłowi telepatii, który pozwalał mu odbierać odczucia partnerki i dokładnie wiedzieć, ile ją dzieliło od paroksyzmu kulminacji. (...) Grą, którą najbardziej lubił, wymyślił sam i nazwał <<seks kikashi>>. Można ją było prowadzić wyłącznie z partnerem czwartego stopnia, i to tylko wtedy, kiedy oboje byli w szczególnie dobrej formie. W małym pokoju, o powierzchni mniej więcej sześciu mat tatami, gracze wkładali odświętne kimona i klękali naprzeciwko siebie, opierając się plecami o przeciwległe ściany. Każdy z partnerów poprzez samą koncentrację miał dojść na krawędź ekstazy i trwać tak, jakby w zawieszeniu. (...) Celem ostatecznym było spowodowanie kulminacji u partnera przed własnym szczytowaniem; najlepiej się w nią grało podczas deszczu.” (s. 333-335)

Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że te rzeczy nie są wyssane z palca, istnieje seks tantryczny i orgazm poprzez sam wysiłek mentalny, jasne, ale sam arogancki sposób opisania tych kolejnych stopni, ta pogarda i wymyślność mnie absolutnie zniszczyły. Czytam te kilka stron jeszcze raz i kwiczę ze śmiechu.


Dla pełni obrazu muszę jeszcze przytoczyć przypis od autora, który dla mnie udowadnia, że autor ma podobne podejście do świata, co jego bohater. Otóż przy opisie wcześniej wspomnianej sztuki walki mamy następującą notkę:

„W dalszym ciągu tej książki Nicholai Hel będzie się posługiwał taktyką hoda karosu, nie będzie ona jednak nigdzie szczegółowo opisana. (...) Najzwyklejsze poczucie społecznej odpowiedzialności nakazuje autorowi unikać dokładnych opisów takich sposobów działania, które mogą (...) przyczynić się do wyrządzenia szkody niewtajemniczonym (bądź przez niewtajemniczonych). | Z podobnych pobudek autor pozostawi w cieniu pewne wysoko rozwinięte techniki seksualne, ponieważ mogą być niebezpieczne, a z pewnością przykre dla nowicjuszy”. (s. 198)

Co ciekawe, autor pozwolił sobie jednak zachować opis czegoś, co nazywa „masażem brzytwy”, czyli techniką podniecania się poprzez muskanie ostrzem bardzo blisko ciała, ale nie dostajemy szczegółów nagiego zabijania oprócz wspomnienia ołówka czy karty magnetycznej jako narzędzi. Kiedy już książka przechodzi do właściwej akcji, przechodzi ona prawie niezauważona.

Ale jak to? Bo po drodze musimy się jeszcze dowiedzieć, jak wspaniałym gospodarzem jest nasz bohater, jak bardzo jest ponad wszystkimi, jak wyśmienicie zna się na winach (tak dobrze, że potrafi towarzysko poniżyć przeciwnika przy stole), jakim to nie jest smakoszem, ale jednak, wiecie, je tyle co ptaszek. Może i zamawia wykwintny posiłek składający się z iluś dań, ale i tak większość zje rodzina szefa kuchni, jakie to wspaniałomyślne z Nicholaia strony. Ach, no i oczywiście jego sama obecność to nagroda dla pań, które zniewala jego dżentelmeńska maniera niewybrednych żarcików i same mu się pchają do łóżka. Ba, jego największy przyjaciel, sam już zbyt schorowany na te rzeczy, prosi go o przysługę: Nicholai ma z zaskoczenia odwiedzić jego partnerkę w nocy i dostarczyć jej wybitnych przeżyć w ramach prezentu. Babka nie ma nic do gadania, bo przecież to jasne, że to będzie dla niej zaszczyt. Nie mówiąc już o całym wątku młodej Amerykanki Hannah, którą bohater „kara” poprzez doświadczenie nieziemskiej rozkoszy, by potem każde inne przeżycia seksualne nie mogły się do nich równać...

No po prostu wysiadam.


Uwierzcie mi, ja bym mogła jeszcze o tej książce długo rozprawiać, bo nawet nie wgryzłam się ani we właściwą fabułę, ani w absolutną pogardę do każdej nacji (każda narodowość dostaje swoją łatkę, ale chyba najwięcej dostaje się Amerykanom i Arabom), ani tym bardziej nie wytłumaczyłam, czym jest ta tytułowa filozofia shibumi i dlaczego Nicholai do niej dąży. Chyba jednak już rozumiecie, czego można się po tej książce spodziewać. Według mnie, choć miejscami wybitnie rozrywkowa, jest absolutnie śmieciową lekturą, która nie ma najmniejszego szacunku do czytelnika.

Na zakończenie opowiem, czemu ta książka jednak przyłożyła się do tego, żeby świat stał się lepszym miejscem.

Otóż główną osią wydarzeń w Shibumi jest decyzja byłego wolnego strzelca, specjalnego agenta do zadań specjalnych, Nicholaia Hela, żeby przerwać swoją emeryturę i wziąć udział w jednej ostatniej akcji. Brzmi to dość podobnie do fabuły pierwszego Johna Wicka z Keanu Reevesem, prawda? Co więcej, zastanowiwszy się uważniej, John Wick też zabija wszystkim, co mu się nawinie na rękę, w tym podobno również ołówkami, co podobno było oryginalnie zainspirowane przez Shibumi właśnie. Jako wisienka na torcie, w jednej scenie z filmu widać faceta, który właśnie czyta tę powieść.

Johna Wicka, w przeciwieństwie do Shibumi, szalenie lubię i wszystkim z czystym sercem polecam.


Shibumi
Trevaninan
Albatros, 2014
510 strony
Odczucia: ★★/★★★★★

czwartek, 30 kwietnia 2020

Kup pan duszę. "Martwe dusze" Mikołaja Gogola


Pyza Wędrowniczka z Pierogów Pruskich i Naia z Literackich skarbów świata całego po raz drugi organizują Nabokoviadę, czyli wspólne czytanie klasyki i konfrontowanie jej z wykładami z literatury Nabokova. Tym razem zajmują się konkretnie literaturą rosyjską i zaczynają od Martwych dusz Gogola. A ja, skoro dziś skończyłam czytać zarówno Gogola, jak i Nabokova o Gogolu, też zamierzam się wypowiedzieć na doczepkę.

Z braku laku ściągnęłam sobie Martwe dusze z domeny publicznej w tłumaczeniu Zygmunta Wielhorskiego, dostępne na Wikiźródłach. Rzecz jest z 1876 roku, trzydzieści cztery lata po opublikowaniu oryginału, ale na wiele dłużej przed reformą ortograficzną, więc samo w sobie czytanie tego tekstu było przygodą pełną najrozkoszniejszych sformułowań z głębokiego XIX wieku. Z drugiej strony, po przeczytaniu cytującego w najlepsze Nabokova, mogłam sobie porównać to stare polskie tłumaczenie z tym używanym w wykładzie, a następnie dojść do wniosku, że ten stary przekład jakiś piękny i dokładny to nie jest. Wydaje się, że mogłam sporo stracić taką decyzją, bo na przykład końcowe odwracanie uwagi autora od tego, że bohater ucieka jak niepyszny, ale jednocześnie bez żadnej kary, jest chyba zupełnie z tłumaczenia Wielhorskiego wycięte.

Pięknie zaczynam od końca, nie zarysowawszy, o czym Martwe dusze w ogóle są. Ja sama przed lekturą głównie Gogola kojarzyłam z groteskowego Nosa, gotyckiego Wija  i historycznego Tarasa Bulby, tymczasem Rewizora znam tylko ze słyszenia, a o Martwych duszach nie wiedziałam nic. Otóż jest to pierwsza i ostatnia powieść z ostatecznie niedokończonego cyklu, opowiadająca o nader nijakim bohaterze, Cziczikowie. Cziczikow był „nie bardzo przystojny, ale i niebrzydkiéj powierzchowności, nie za nadto otyły, ale i niezbyt szczupły; właściwie nie stary, ale téż i nie za nadto młody. Przybycie jego nie sprawiło w mieście żadnego wrażenia i nie towarzyszyło mu nic szczególnego”. Nic szczególnego, oprócz strategicznego zaprzyjaźniania się z najbardziej wpływowymi obywatelami gubernialnego miasta N., a następnie równie zdeterminowanego poszukania właścicieli ziemskich, którzy byliby skłonni pozbyć się tak zwanych martwych dusz. Cziczikow skupuje i pozyskuje chłopów, którzy w świetle prawa wciąż figurują w rejestrze jako żywi i płaci się od nich podatki, a tymczasem już im się zmarło.



Mnie w tej opowieści najbardziej podoba się fantastyczna satyra na filisterstwo; różnorakie figury gospodarzy odmalowane są w tak rozrywkowy sposób, że trudno się nie roześmiać. Groteskowa Koroboczka sama nie wie, jak się ma, ale każdego zmarłego potrafi wyrecytować z pamięci. Mdły Maniłow jest obrazkiem idealnego pretensjonalnego paniczyka, który na gospodarstwie się nie zna, ale przed domem ustawił sobie świątynię dumania. Kwadratowy, potężny Sobakiewicz, który niesamowicie twardo stąpa po ziemi i mimo rozespania, obżarstwa i narzekanctwa potrafi się nadwyraz skutecznie i inteligentnie targować. Do tego jeszcze szalony Nozdrew, zapijaczony, kłamliwy utracjusz, żyjący od jarmarku do jarmarku oraz Pliuszkin, doprowadzające swoje gospodarstwo do upadku skąpiradło, składujące u siebie w domu wszystko, co mu się nawinie pod ręce. Same te portrety i ich rozmowy z Cziczikowem to wyśmienita zabawa.

Według Nabokova jednak to nie ta groteska jest siłą tej powieści. W swoim wykładzie opowiada o szeregu artych uwagi aspektów. Po pierwsze, sam bohater, „kreatura szczególnego Gogolowskiego chowu”, w którym Nabokov widzi nieudolnego wysłannika diabła, gnijącego od środka czerwia (więcej o tym pięknie pisze Pyza). Po drugie, paradoksalnie, wszyscy żywi bohaterowie zapełniający karty powieści to bardziej martwe dusze niż te kupowane przez Cziczikowa; tymczasem ci autentycznie martwi, gdy opowiada o nich Sobakiewicz lub wyobraża je sobie Cziczikow, chwilami wydają się bardziej od tych żywych pełnokrwiści. Po trzecie i chyba najważniejsze, Nabokov chwali kunszt Gogola jako pisarza. Mówi, że przed Puszkinem i Gogolem nikt tak nie odmalowywał kolorów; przed Gogolem trudno szukać tak wyśmienicie opisywanych drobnych wydarzeń, trzecioplanowch bohaterów, przejść od sceny do sceny czy wręcz wymyślonych na potrzeby metafory postaci czy całych grup, które zaczynają żyć własnym życiem wewnątrz tekstu.

Niewątpliwie czytanie wykładu Nabokova uwypukla pewne wartości, które trudno wyłapać, czytając archaiczne tłumaczenie z domeny publicznej. Dodatkowo bardzo dużo kontekstu, tylko zarysowanego we wstępie Zygmunta Kierdeja z mojego wydania, Nabokov dopowiada na temat autentycznej, tragicznej historii pisania drugiej części Martwych dusz. Ponoć Puszkin, zanim jeszcze cokolwiek Gogol wydał jako młodzieniec, już widział z nim wielkiego twórcę. Duża presja początkowo napędzała młodego Gogola, a jego płodna i różnorodna twórczość zachwycała rodaków.

Niestety jego największe dzieło, które z zamierzeniu miało być trzyczęściowe i nawiązywać do Dantego, skończyło się na świetnej pierwszej części, czyli właśnie tych tutaj opisanych Martwych duszach. Kolejne nigdy nie doszły do skutku. Talent zawiódł twórcę, wszelkie próby dalszego pisania wychodziły miałkie, bez tego samego wyrazu. Gogol miotał się po Europie w poszukiwaniu natchnienia, dziwaczał i pogrążał w fanatyzmie religijnym. Gloryfikował rolę pana jako boskiego pośrednika miedzy chłopami a Niebem, chociaż jego ostatnie dzieło wielu ludzi odczytało jako potępienie feudalnych stosunków pańszczyźnianych. Ostatecznie większość rękopisów drugiej części Gogol puścił z dymem i nic więcej wartego uwagi nie wydał oprócz dość wstecznych i mocno krytykowanych fragmentów listów. Z jednej strony, to szalenie ciekawa, ale z drugiej, mocno przygnębiająca historia literackiego geniuszu, który palił się niestety zbyt krótko.



Martwe dusze
Mikołaj Gogol
Redakcya Kuryera Poznańskiego, 1876
374 strony
Odczucia: ★★★★/★★★★★