Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

niedziela, 26 lipca 2020

Tajemny karzeł i skąd się wziął John Wick


Jak się spotykamy z moją znajomą poetką (pamiętacie ten wpis?), często opowiadamy sobie o książkach, które niedawno przeczytałyśmy. Nie każdy lubi, jak mu się streszcza fabułę jakiegoś losowego czytadła, ale my akurat lubimy sobie poplotkować o bohaterach z aktualnie czytanych powieści. A Ida umie opowiadać w naprawdę przekomiczny sposób. 

Dłuższy czas temu odwiedziłam ją, żeby obejrzeć jej nowo narodzonego pierworodnego. W którymś momencie, z dzieckiem na poduszce do karmienia, zaczęła w najlepsze opowiadać o bodaj najbardziej absurdalnej książce, jaką czytała. O jakimś facecie, który jest jednocześnie Jamesem Bondem i jakimś półbogiem o nadzwyczajnych zdolnościach, który żyje w zamku, a usługują mu egzotyczne, specjalnie tresowane i niesłychanie atrakcyjne kobiety, mające w sobie krew każdej rasy. I ten gość, kochanek nad kochanków, wojownik nad wojowników, wolny strzelec i uduchowiony inteligent pogardzający każdą nacją na świecie, łazi po jaskiniach i miesza się w jakieś międzynarodowe intrygi. A do tego pomaga mu niejaki Gnom, źródło informacji i tajemny karzeł. To znaczy: niskorosły facet, który ukrywa się pod przezwiskiem Gnom, ale nikt nigdy nie odkrył jego prawdziwej tożsamości, ergo, tajemny karzeł.

No przy tajemnym karle mnie miała.

Natychmiast pożyczone od niej Shibumi trochę odczekało na swoją kolej na mojej półce, ale obietnica tajemnego karła i tresowanych kurtyzan jasno tliła się na moim horyzoncie czytelniczym. Dla porządku, to amerykańska powieść z 1979 roku, produkt swoich czasów, co bardzo czuć chociażby jeśli chodzi o traktowanie kobiecych bohaterek. Dodatkowo, śmiem powiedzieć, albo wykwit megalomanii autora, albo na poważnie napisana parodia. Ta ostatnia ewentualność nasunęła mi się na myśl, bo główny bohater w którymś momencie pisze książkę, która w subtelny, zawoalowany sposób naśmiewa się z prostackich czytelników, którzy zachwycają się genialnymi posunięciami opisanymi w tejże książce, a tylko ktoś prawdziwie znający się na rzeczy dostrzeże błędy w rozumowaniu i zrozumie, że to farsa. Mam naprawdę szczerą, szczerą nadzieję, że to właśnie o to chodziło.

Bo jeśli nie, to naprawdę jedna z najbardziej rozdmuchanych, idiotycznych lektur, jakie dane mi było czytać. Śmiałam się z niedowierzaniem i czytałam całe ustępy ze szczerą uciechą na głos mojemu zniecierpliwionemu Rybie. Miał bardzo szybko dość. Dobrze, że mogłam zadzwonić czasem do Idy i się z nią podzielić moimi przeżyciami.

Shibumi zapowiada się jak łatwa, szybka i przyjemna powieść sensacyjna. Po ponad trzystu stronach wciąż szukałam tej z dawna wyczekiwanej sensacji, gdy nagle dostawałam na przykład pięćdziesiąt stron opisu chodzenia po jaskiniach (z mapką!). To podejście tłumaczy schemat gry, a raczej spis treści, który objawia, że tkanka powieści została specjalnie tak skonstruowana, by naśladować rozgrywkę w go. Z baardzo długą fazą wstępną, podczas której przedstawiany jest życiorys głównego bohatera. Zanim go poznamy w chwili obecnej dopiero jakoś w połowie książki...


Nicholai Aleksandrowicz Hel to kosmopolita ponad podziałami narodowymi. Japończycy nie są dla niego wystarczająco Japońscy, a Baskowie wystarczająco baskijscy, a każda inna nacja to niemal podludzie, dla których nie ma szacunku. Wychował się w Szanghaju jako syn rosyjskiej arystokratki, która tak naprawdę była Habsburżanką, więc nie ma w nim rosyjskiej krwi. Już jako dziecko mówi biegle w kilku językach, bo w jego domu „o miłości i innych błahych sprawach mówiło się po francusku, o tragediach  i nieszczęściach po rosyjsku, po niemiecku załatwiało się interesy, a do służby wypadało zwracać się po angielsku”. Do tego doszedł również chiński, japoński (jego przybranym ojcem został japoński generał) i baskijski. 

Gość nie tylko zaskakuje językowo. Jest nadzwyczaj bystry i inteligentny, piekielnie uzdolniony matematycznie, a jako trzynastolatek fantastycznie gra w go, choć uczył się wyłącznie z książek. Co więcej, okazuje się być naturalnym mistykiem, osiągającym stan duchowej nirwany na zawołanie, ma dar telepatii, dzięki której wyczuwa przestrzeń w jaskiniach i intencje otaczających go ludzi, a nawet wycelowane w siebie obiektywy czy lufy. Dla pieniędzy bywa genialnym łamaczem szyfrów, choć go to nie kręci. Wydaje się też być wiecznie młody mimo upływu lat. Aby zwieńczyć tę imponującą listę, należy wspomnieć o tym, że jest mistrzem specjalnej sztuki walki zwanej hoda karosu, z japońskiego „nago/zabijać”, dzięki czemu zawsze jest w stanie się obronić, bo dowolny przedmiot codziennego użytku staje się dla niego narzędziem walki, a także osiągnął czwarty stopień wtajemniczenia w sztuce miłosnej.

Dowiadujemy się tych wszystkich rewelacji, przypominam, przez pół książki, nie poznawszy jeszcze naszego bohatera w teraźniejszości. Ale już wiemy, że jest pół-bogiem, a za jego jedyne wady można uznać arogancję i bezwzględność.

Sam opis tychże miłosnych stopni to naprawdę wspaniała rozrywka. Stopień pierwszy jest „plebejski i monotonny”, ale „zdrowy i uczciwy”. Ponieważ nasz bohater „gardził amatorszczyzną we wszystkich postaciach”, szybko przeskoczył na „poziom trzeci, seksualne smakoszostwo”, najwyższy poziom, jaki udało się osiągnąć ludziom Zachodu i większości ludzi Wschodu. Jak mu się udało? „Profesjonalny trening taktyczny otrzymał na Cejlonie i w ekskluzywnych burdelach Madagaskaru, gdzie mieszkał przez cztery miesiące, pobierając lekcje od kobiet wszystkich ras i kultur”. Ocieram łzy wzruszenia.

„W przypadku Hany i Nicholaia gra wstępna miała w równym stopniu charakter mentalny, co fizyczny. Oboje byli wytrawnymi kochankami czwartego stopnia, ona – w wyniku doskonałego treningu, on – dzięki kontroli mentalnej, której nauczył się w dzieciństwie, i zmysłowi telepatii, który pozwalał mu odbierać odczucia partnerki i dokładnie wiedzieć, ile ją dzieliło od paroksyzmu kulminacji. (...) Grą, którą najbardziej lubił, wymyślił sam i nazwał <<seks kikashi>>. Można ją było prowadzić wyłącznie z partnerem czwartego stopnia, i to tylko wtedy, kiedy oboje byli w szczególnie dobrej formie. W małym pokoju, o powierzchni mniej więcej sześciu mat tatami, gracze wkładali odświętne kimona i klękali naprzeciwko siebie, opierając się plecami o przeciwległe ściany. Każdy z partnerów poprzez samą koncentrację miał dojść na krawędź ekstazy i trwać tak, jakby w zawieszeniu. (...) Celem ostatecznym było spowodowanie kulminacji u partnera przed własnym szczytowaniem; najlepiej się w nią grało podczas deszczu.” (s. 333-335)

Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że te rzeczy nie są wyssane z palca, istnieje seks tantryczny i orgazm poprzez sam wysiłek mentalny, jasne, ale sam arogancki sposób opisania tych kolejnych stopni, ta pogarda i wymyślność mnie absolutnie zniszczyły. Czytam te kilka stron jeszcze raz i kwiczę ze śmiechu.


Dla pełni obrazu muszę jeszcze przytoczyć przypis od autora, który dla mnie udowadnia, że autor ma podobne podejście do świata, co jego bohater. Otóż przy opisie wcześniej wspomnianej sztuki walki mamy następującą notkę:

„W dalszym ciągu tej książki Nicholai Hel będzie się posługiwał taktyką hoda karosu, nie będzie ona jednak nigdzie szczegółowo opisana. (...) Najzwyklejsze poczucie społecznej odpowiedzialności nakazuje autorowi unikać dokładnych opisów takich sposobów działania, które mogą (...) przyczynić się do wyrządzenia szkody niewtajemniczonym (bądź przez niewtajemniczonych). | Z podobnych pobudek autor pozostawi w cieniu pewne wysoko rozwinięte techniki seksualne, ponieważ mogą być niebezpieczne, a z pewnością przykre dla nowicjuszy”. (s. 198)

Co ciekawe, autor pozwolił sobie jednak zachować opis czegoś, co nazywa „masażem brzytwy”, czyli techniką podniecania się poprzez muskanie ostrzem bardzo blisko ciała, ale nie dostajemy szczegółów nagiego zabijania oprócz wspomnienia ołówka czy karty magnetycznej jako narzędzi. Kiedy już książka przechodzi do właściwej akcji, przechodzi ona prawie niezauważona.

Ale jak to? Bo po drodze musimy się jeszcze dowiedzieć, jak wspaniałym gospodarzem jest nasz bohater, jak bardzo jest ponad wszystkimi, jak wyśmienicie zna się na winach (tak dobrze, że potrafi towarzysko poniżyć przeciwnika przy stole), jakim to nie jest smakoszem, ale jednak, wiecie, je tyle co ptaszek. Może i zamawia wykwintny posiłek składający się z iluś dań, ale i tak większość zje rodzina szefa kuchni, jakie to wspaniałomyślne z Nicholaia strony. Ach, no i oczywiście jego sama obecność to nagroda dla pań, które zniewala jego dżentelmeńska maniera niewybrednych żarcików i same mu się pchają do łóżka. Ba, jego największy przyjaciel, sam już zbyt schorowany na te rzeczy, prosi go o przysługę: Nicholai ma z zaskoczenia odwiedzić jego partnerkę w nocy i dostarczyć jej wybitnych przeżyć w ramach prezentu. Babka nie ma nic do gadania, bo przecież to jasne, że to będzie dla niej zaszczyt. Nie mówiąc już o całym wątku młodej Amerykanki Hannah, którą bohater „kara” poprzez doświadczenie nieziemskiej rozkoszy, by potem każde inne przeżycia seksualne nie mogły się do nich równać...

No po prostu wysiadam.


Uwierzcie mi, ja bym mogła jeszcze o tej książce długo rozprawiać, bo nawet nie wgryzłam się ani we właściwą fabułę, ani w absolutną pogardę do każdej nacji (każda narodowość dostaje swoją łatkę, ale chyba najwięcej dostaje się Amerykanom i Arabom), ani tym bardziej nie wytłumaczyłam, czym jest ta tytułowa filozofia shibumi i dlaczego Nicholai do niej dąży. Chyba jednak już rozumiecie, czego można się po tej książce spodziewać. Według mnie, choć miejscami wybitnie rozrywkowa, jest absolutnie śmieciową lekturą, która nie ma najmniejszego szacunku do czytelnika.

Na zakończenie opowiem, czemu ta książka jednak przyłożyła się do tego, żeby świat stał się lepszym miejscem.

Otóż główną osią wydarzeń w Shibumi jest decyzja byłego wolnego strzelca, specjalnego agenta do zadań specjalnych, Nicholaia Hela, żeby przerwać swoją emeryturę i wziąć udział w jednej ostatniej akcji. Brzmi to dość podobnie do fabuły pierwszego Johna Wicka z Keanu Reevesem, prawda? Co więcej, zastanowiwszy się uważniej, John Wick też zabija wszystkim, co mu się nawinie na rękę, w tym podobno również ołówkami, co podobno było oryginalnie zainspirowane przez Shibumi właśnie. Jako wisienka na torcie, w jednej scenie z filmu widać faceta, który właśnie czyta tę powieść.

Johna Wicka, w przeciwieństwie do Shibumi, szalenie lubię i wszystkim z czystym sercem polecam.


Shibumi
Trevaninan
Albatros, 2014
510 strony
Odczucia: ★★/★★★★★

0 komentarze:

Prześlij komentarz