The Hobbit, or There and Back Again
J. R. R. Tolkien
Pewnego razu mała dziewczynka poszła z mamą do kina. Zobaczyła tam elfy, krasnoludy i wielkie czyny, czarodziejów, orki i hobbity, pierścienie, piekielne ognie i cudowne lasy. Pokochała Śródziemie całym sercem. Nie minęło wiele czasu, gdy mama przyniosła jej z biblioteki cienką książeczkę z brzuchatym stworzonkiem na okładce. Dziewczynka przejrzała karty, obejrzała dokładnie mapę z oznaczonym czerwonym tuszem wielkim smokiem i zaczęła czytać.Od tej pory zawsze wraca myślą do domu Elronda, gdy szuka ukojenia.
Takiego Hobbita czytałam jako mały hobbit.
Czytałam Hobbita po polsku w szóstej klasie podstawówki - a może ciut wcześniej? Nie pamiętam. Na pewno wtedy właśnie dostałam na urodziny trzy białe księgi tłumaczenia Skibniewskiej. Wypatrzyłam dobrą wersję w księgarni, wyczaiłam promocję i dałam cynk rodzicom. Te książki nigdy nie zostały zapakowane, bo ledwie się pojawiły w domu, już zaczęłam je czytać. Jeszcze przed urodzinami. Mama nie miała serca mi ich zabierać. A jak porykiwałam sobie ze śmiechu przy pieśni człowieka, który spadł do knajpy...
Jest taka knajpa (powiem gdzie,
Gdy ktoś mnie pięknie zapyta)-
Taki tam warzą piwny lek,
Że raz z Księżyca spadł tam Człek,
By sobie popić do syta.
...mama kazała mi czytać na głos, a ja wtedy byłam bardzo wstydliwa, tak wstydliwa, że bałam się własnego głosu, i była awantura.
Teraz zaś, po dwóch dłużących się filmach pełnych epickiego rozmachu, cudów niewidów i pięknych elfek wcierających zioło w krasnoludy w aureoli światła, przyszedł czas skonfrontować dziecięce wspomnienia z Peterem Jacksonem i książką w oryginale.
Moja główna obserwacja: Hobbit się nie zestarzał, ja się zestarzałam.
Teraz dopiero mogę docenić wszystkie te przerywniki w postaci pompatycznych pieśni rodem anglosaskiej tradycji w stylu Battle of Maldon, typowo staroangielskie zagadki (aż szkoda, że nie było nic o cebuli... polecam zagadkę 23 z Exeter Book), pompatyczne przemowy, wielkie podziemne sale jak z Grendela, dbałość o imiona przodków etc., jednak z drugiej strony Hobbit jest prosty. Jest prosty jak drut, zabawny, domowy, poczciwy i dziecinny. Bo to bajka dla dzieci. Nie ważne jak podniosła, świetnie napisana, genialnie oddana, cudowna.
Tymczasem film podnosi tę książeczkę do rangi wielotomowej powieści i rozciąga ją na długie, drżące, chudziutkie paseczki ciasta fabularnego. Wyolbrzymia, zmienia i nadmuchuje. Efekt? Część zwykłych zjadaczy chleba jest znudzona i zasypia na filmie. Druga część wytyka tysiące niezgodności i debatuje nad nowymi rozwiązaniami.
Sekret. Jest jeszcze beztroska, ufna część brytofilska, która po prostu zaciesza, gdy:
- dostrzeże boskiego Stephena Fry'a z paskudnymi włosami i wybrzydzoną gębą;
- może podziwiać śliczność Thranduila (bardzo solidne coś pisała o tym ostatnio Adeenah);
- zostanie wgnieciona w fotel przez wspaniały, przejmujący każdą tkankę ciała głos Benedicta Cumberbatcha w roli smoka;
- dostanie ataku uwielbienia na widok uroczego Martina Freemana;
I wiecie co jeszcze?
W książce Bilbo co najmniej dwa razy siedzi przemoczony i zszokowany pod ochronnym kocykiem! *fangirl mode on* *craziness ensues*
It's dangerous out there, take a Bilbo with you!
0 komentarze:
Prześlij komentarz