Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

czwartek, 25 grudnia 2014

Sezon na kasę, czyli coś się nie chce skończyć


Sezon burz
Andrzej Sapkowski


Zaczytana gimnazjalistka siedzi w swoim pokoju na wysuniętej półce regału, opierając nogi o łóżko. Nie jest jej wygodnie: sklejka jest twarda i nie ma na niej dużo miejsca do siedzenia. Musi jednak tak właśnie siedzieć, by nie było jej widać jak ktoś będzie przechodził korytarzem i spojrzy przez drzwi. Nie będzie też ciekawskiego pytania "Co czytasz?", którego się obawiała. Za nic na świecie by się nie przyznała mamie, że ma w ręce książkę dla dorosłych, pisaną siarczystym językiem i zawierającą odważne sceny erotyczne. Gdyby ktoś wszedł, szybko schowałaby książkę pod koc. A na co dzień chowała ją w pufie, gdzie nikt nie zaglądał.

Siedzi tam, pochłaniając z wypiekami opowiadania o wiedźminie, zauroczona szczeniacko Geraltem, jego szczerym sercem i cynicznym uśmiechem. Jej marzenia popychają ją w którymś momencie do nigdy nie skończonego, marysuistycznego fan fiction, w którym trafia do Kaer Morhen jako przyszła wiedźminka.

Nawet założyłam bloga z powyższą grafiką w szablonie. Źródło

Dla mojego pokolenia, a przynajmniej dla czytelników fantasy i cięższej muzyki w moim wieku, książki Sapkowskiego to był pewien etap w dorastaniu. Podczas ich czytania przyspieszał nam oddech, jak pełne piersi z kolejnej kapłanki czy czarodziejki kołysały się miękko, gdy dosiadała Geralta, to przy nich śmialiśmy się w głos czytając o Jaskrze czy dosadnych krasnoludach, to my wzruszaliśmy się czy to historią Yennefer czy Ciri. Kochaliśmy Zoltana,Yarpena Zigrina, Regisa, Milwę, a gdy cykl się skończył i pozostał smutek, że skoczył się tak, a nie inaczej, pozostało opowiadanie "Coś się kończy, coś się zaczyna". Ta słowiańskość, przaśność, humor, walki, romanse i intrygi - zachwycało. Sapkowski stworzył nową jakość w polskiej fantastyce, jego język przyswoił się pod chatami i tak przestarzałe słowa jak "chędożyć" czy "rzyć" wróciły do łask, inne przyjęły się w naszym języku potocznym z nowym znaczeniem - jak na przykład "wąpierz". I choćby Sapkowski był jeszcze większym gburem, niż jest, i tak byśmy go uwielbiali za te książki.

Gdy wyszedł Sezon Burz - a dla przypomnienia było to po 13 latach od ukazania się ostatniej wiedźmińskiej książki, a także po premierze dwóch wyśmienitych, obsypanych pochwałami i nagrodami gier komputerowych Wiedźmin oraz Wiedźmin 2: Zabójcy królów - czułam pewien niesmak. Nie wiem jak wy, ale osobiście wyczuwałam szybki skok na sporą kasę, tak jak na przykład kolejne części Kevina samego w domu, czy rozciągnięty na trzy filmy Hobbit.

Podobno Sapkowski stwierdził kiedyś, jakoby złe recenzje sprawiają, że płacze.

Całą drogę do banku.


Przeczytałam rzecz jasna i ja. Nawet dałam Sapkowskiemu zarobić, bo miałam akurat bony empikowe, a tu jeszcze promocja "kup trzy książki, zapłać za dwie" i się jakoś nawinął.

Tak jak podejrzewałam, w Sezonie burz jest wszystko, co znamy ze starego wiedźmina, ale nie ma też nic nowego. To tak jak ze znajomymi, znoszonymi butami, które z przyjemnością zakładamy na nogi, ale widzimy, że nie są najlepszej jakości. Stare schematy odtworzone w starym sosie - wiedźmin spotyka czarodziejkę, wiedźmin ma romans z czarodziejką, wiedźmin spotyka potwora, wiedźmin zabija potwora, wiedźmin pojawia się na dworze, wiedźmin jest zniesmaczony dworskimi intrygami na każdym kroku. Fabuła nie jest wybitna, a główny zwrot akcji zostaje wyjawiony w opisie książki z tyłu. Geralt traci wiedźmińskie miecze i przez całą książkę próbuje je odzyskać. Reszta wydaje się być zbiorem bardzo luźno powiązanych ze sobą opowiadań.

Kerack jest młodym państewkiem, w którym król postanowił wydziedziczyć chyba wszystkich sensownych następców tronu i wychodzi za mąż za młódkę, pozbawiając prawa do tronu królweskie dzieci z poprzednich związków. Później się dziwi, że wszyscy knują i spiskują, by odzyskać należne im miejsce. Wiedźmin trafia do stolicy wpierw przedzierając się przez stróżówkę pilnowaną przez bandę chyba najobrzydliwiej przedstawionych kobiet w historii literatury. Sapkowski poszedł na łatwiznę znaną z komedii najgorszego sortu: strażniczki na wyścigi wypuszczają głośno gazy i bekają, a potem żrą kapustę czy co tam innego, by powtórzyć wyczyn; są grube, głupie i muskularne, a na dodatek niezmiernie brzydkie. Czytając te fragmenty trudno nie czuć zażenowania. Oczywiście to te babsztyle gubią wiedźmińskie miecze.

Później jest coraz bardziej stereotypowo - wiedźmin trafia w sam środek brudnej polityki i spisków, romansuje z piękną i głupio okrutną czarodziejką, a później zostaje wynajęty do wyjaśnienia zagadkowych rzezi na ludności kilku wsi, tudzież do zabicia potwora. Szkoda, że ten najbardziej wstrząsający wątek magów z Rissbergu zostaje pośpiesznie porzucony na rzecz przygody na rzece. Historia lisiej demonicy jest urzekająca, jednak trwa naprawdę długo, ale prawie w ogóle nie popycha akcji do przodu i wydaje się zbędna. Ta historia lepiej by sobie poradziła jako osobne opowiadanie.

Owszem, czytało się nieźle i szybko, dostajemy dużą dawkę świetnej akcji, fantastyczny klimat, jednak zabrakło głębi i zaplanowanej konstrukcji. Niby jest wątek główny, ale momentami wydaje się być zupełnie niepotrzebny. Co chwilę zaskakują nas cudowne wypadki - Geralt gdzie się nie odwróci, tam spotyka go jakieś niezwykłe wydarzenie, a zakończenie rozczarowuje kompletnym deus ex machina. W każdym przypadku Geralt może się popisać męstwem, zimną krwią i umiejętnością walki, ale również pewną naiwnością i nieporadnością.

Polska ekranizacja też nie była zbyt udana... Szczerze mówiąc, lepiej o niej zapomnieć. Źródło

Czas akcji osadza się gdzieś między dwoma pierwszymi zbiorami opowiadań, które moim zdaniem były o wiele lepsze, niż sama saga. Geralt nie jest jeszcze aż tak zgorzkniały i doświadczony, jednak wydaje się, że daleko mu do tamtego Geralta sprzed lat. Może to dlatego, że minęły chwile pierwszego zauroczenia? A może dlatego, że Sapkowski nie do końca umie kończyć swoje opowieści? Bo według mnie im dalej w sagę o wiedźminie, tym gorzej. I kolejna książka o wiedźminie tylko potwierdza, że autor powinien dać sobie spokój z dojeniem tytułu, bo gry robią to o wiele lepiej od niego. Niech wymyśla coś nowego, a genialnego. Bo potrafi.

PS Wreszcie gram w Wiedźmina 2. Szybko, póki nie wyjdzie trzeci część!

wtorek, 9 grudnia 2014

Kowboje w kosmosie, czyli Rozkminy na Pulpozaurze

Wyświetlanie ikona.jpg


KOWBOJE KOSMOSU. FIREFLY VS. COWBOY BEBOP



Znacie Pulpozaura? To ten portal o serialach. Mają dinozaurzyka w logu. Takiego uroczego. I telewizorek. Bardzo przyjemne miejsce. Piszą tam ziomy z Dobry film Zły film, a także Zwierz czy Rusty Angel.




Otóż mam kolejny gościnny wpis na koncie, tym razem właśnie na Pulpozaurze. Piszę o jednym z moich najulubieńszych anime Cowboy Bebop i o genialnym Firefly. Zapraszam:)

sobota, 6 grudnia 2014

Basen w białym domu i łóżko prezydenta


Mimi Alford

Stażystka


Książka tak lekka w odbiorze, że połknąć ją można kawałek wczesnym porankiem, zagryźć trochę w pociągu, końcówkę liznąć do poduszki. 

Nie jest to nic wybitnego, nic zmieniającego świat, nic przemożnie ciężkiego czy niepokojącego. To prosta książka o prostej kobiecie, która prosto opowiada o swojej przeszłości. O tym, jak straciła cnotę z prezydentem USA.

Okej, szczerze mówiąc, to chyba nie można powiedzieć, że do końca prosto, bo jednak Mimi próbuje pokazać siebie jak bezwolną marionetkę, której niechcący przytrafiła się taka historia. Spadło jej z nieba, ona nic nie wiedziała, tak jakoś wyszło. Nic złego. Absolutnie nic złego. No, może tylko troszkę...

J.F. Kennedy był strasznym kobieciarzem, cały świat to wie, więc o co chodzi.

Mimi Beardsley miała dziewiętnaście lat, kiedy udała się do Białego Domu na staż. Udało jej się, wiadomo, dzięki znajomościom, a raczej dzięki drzwiom, które odtwiera uczęszczanie do elitarnej szkoły dla dziewcząt Miss Porter's. Pewnego razu była z wizytą w Białym Domu, trochę zwiedziała, niechcący spotkała prezydenta, który zamienił z nią kilka słów. Gdy po jakimś czasie wysłała pytanie, czy mogłaby wyprosić wywiad z panią prezydentową do gazetki szkolnej, bo w końcu Jackie ukończyła Miss Porter's, dostała odpowiedź odmowną, ale za to mnóstwo materiałów i ciepłych słów. 

Później zaproszono ją na staż w Białym Domu, choć nie miała doświadczenia ani umiejętności.
Czwartego dnia stażu dostała zaproszenie na basen w godzinach pracy. W basenie wypoczywał też JFK. Porozmawiał z nią chwilę grzecznie.

 JFK i jego żona Jackie

Tego samego wieczoru grupa z basenu wtciągnęła ją na drinka do apartamentów prezydenckich. Impreza nie trwała długo.Wkrótce prezydent zaczął prezentować swój dom, zaciągnął do swojej sypialni. I jakoś poszło.

Nigdy nie pocałował ją w usta, ale od tamtej pory wciąż zapraszał przez ponad rok. Zabierał ją ze sobą w podróże firmowe, załatwiał dojazd do Waszyngtonu ze szkoły, nieobecności dziewczyny były tłumaczone ciągiem dalszym pracy w biurze prasowym. Dostawała też prezenty.
Gdy poznała i zakochała się w chłopaku w swoim wieku, JFK dał jej pieniądze na prezent ślubny. Mimi zerwała kontakty z prezydentem i wyszła Fahnestocka. Nie mogła jednak długo ukrywać sekretu, powiedziała mu wprost, co przeżyła, że nie był pierwszy. Od tamtej pory milczeli to tym, a fakt stażu w Białym Domu został wymazany z biografii kobiety. Milczenie mimo wszystko psuło małżeństwo od środka i po przeszło 25 latach Mimi się rozwiodła. Więcej można się dowiedzieć np. na Wikipedii.
Najbardziej denerwujące jest to, że cała książka opisana jest z perspektywy kobiety, która nie ma nic do zarzucenia ani sobie, ani prezydentowi, ale wciąż ciągle usprawiedliwia i jego, i siebie. Dużo też pisze o swoim szacunku i podziwie do prezydenta.
Mimi utrzymywała tajemnicę całe życie. Dopiero gdy wścibscy dziennikarze domyślili się jej romansu po latach, Mimi postanowiła wydać oświadczenie do prasy. A później książkę, by przemówić do uczuć społeczeństwa i wyjaśnić na swój sposób.

Mimi Alford w młodości

Przykre jest też to, że w końcu Jackie też wiedziała o romansach mężka, który się za bardzo z tym nie ukrywał i bardzo cierpiała. Nie mogli się jednak rozwieść, by nie ucierpiał na tym ich wizerunek. Wszystko było zamiatane pod dywanik.

Historia historią, ale sama książka, choć czyta się szybko i gładko, jest opisana dość oschle, zwięźle, bez uczucia. Nie ma tu opisu gorącego romansu, jeśli ktoś na to czekał, czy plastycznego bólu, wszystko jest sterylne, czasem pobieżne. Nie czuję się przekonana do tej ugładzonej wersji. Zastanawiam się też, czy pisała to sama Mimi, czy jakis autor widmo. 

Czy polecam? Zależy dla kogo, zależy kiedy. Jak chcesz przegryźć tak, by nic nie weszło w zęby, to proszę bardzo.