Gdy byłam dzieckiem, wyobrażałam sobie, że przeżywam wspaniałe przygody u boku nieustraszonego Piotrusia Pana, wymyślam sposoby na przechytrzenie Kapitana Haka, swawolę z syrenami. Potem odkryłam Tolkiena i marzyłam o elfich uszach, wieczorach przy kominku w Domu Elronda, przechadzkach po pięknym Lorien, wyciskającej łzy w oczach historii o walce ze złem i wielkim przeznaczeniu. Czytając o Hogwarcie, niczego bardziej nie pragnęłam, niż dostać list i pojechać pociągiem prosto do sekretnej szkoły czarodziejów, gdzie tiara przydziału zakrzyknie: "Ravenclaw!". Tego, by zdobywać punkty, zniewalać niebywałym talentem, dokonywać heroicznych czynów. Jasne, zawsze chciałam zostać Mary Sue w magicznej krainie. Każdy chyba choć jedną chwilę w życiu chciał.
Autor Czarodziejów, Lev Grossman, bierze się za te cudowne fantazje mojego pokolenia i dźga je bezlitośnie ostrym szpikulcem rzeczywistości.
Nastoletni Quentin Coldwater nigdy nie wyrósł z uwielbienia dla książek o magicznej krainie Fillory, znanej z baśniowego klimatu kilkotomowej historii dla dzieci (brzmi jak Narnia i to zdecydowanie celowe). Co prawda nie przyznałby się do tego przed swoimi przyjaciółmi, nie chce popełnić społecznego samobójstwa, choć jego życie towarzyskie jest bardzo bliskie zupełnej stagnacji. Quentin to pierwszy uczeń w szkole, inteligentny, bystry, żądny wiedzy, sceptyczny i zupełnie rozgoryczony życiem młody nowojorczyk. Mimo to gdy trafia znienacka do Brakebills, ukrytej przed "niemagicznymi" uczelni magii na poziome amerykańskich uniwersytetów z Ivy League, pierwsza rzecz, jaka mu przychodzi do głowy, to: jestem w Fillory.
Czarodzieje to nie jest ani druga Narnia, ani drugi Harry Potter, a dekonstrukcja obu tych konceptów. To bezlitosna zabawa z naiwnymi marzeniami. Bohaterowie Czarodziejów twardo stąpają po ziemi, wykorzystują magię dla własnej przyjemności, często bywają okrutni, ignoranccy, aroganccy i sarkastyczni. Dosadnie przeklinają, są wiecznie pijani, śpią z kim popadnie. Przede wszystkim zaś są pozbawieni jakichkolwiek złudzeń. Quentin uczy się naginania rzeczywistości do własnej woli bez zachwytu i zadziwienia, wykuwa na pamięć co trzeba, ćwiczy do oporu, podchodzi do kolejnych testów jak robot. Momentami przypomina ducha jak studenci na kierunkach, gdzie nie ma współpracy, jest tylko wyścig szczurów.
He was going to sign the papers and he was going to be a motherfucking magician. Or what the hell else was he going to do with his life?
Nikt nie wie, co będzie po szkole. Tak naprawdę nie ma nic do zrobienia. Będąc magiem, ma się wszystko. O nic nie trzeba zabiegać, o nic nie trzeba dbać, wie się wszystko i może się wszystko. To wywołuje taką duchową pustkę, poczucie bezsensu i braku jakiegokolwiek celu, że nie wiadomo, po co żyć:
“You have to promise me we’ll never be like them, Quentin.” Their noses were almost touching. Her weight on top of him was arousing, but her face was angry and serious. “I know you think it’s going to be all quests and dragons and fighting evil and whatever, like in Fillory. I know that’s what you think. But it’s not. You don’t see it yet. There’s nothing out there.
W cyklu o Harrym każdy rok był celebrowaną, fantastyczną przygodą zakończoną heroicznym wyczynem, ukoronowanym honorami. W Czarodziejach nie skupiamy się na szczegółach, czas leci szybko, lata opisywane są pośpiesznie, wspomnienia zamazują się i mylą, za bardzo przypominając prawdziwe życie. Nikt nikogo nie celebruje, wszyscy harują w pocie czoła, chcąc zrobić swoje, z jedyną obawą, że wyleci się ze szkoły i nigdy nie zostanie prawdziwym czarodziejem. Jak można przeżyć taką porażkę? Życie poza magią wydaje się być koszmarem:
Most people are blind to magic. They move through a blank and empty world. They’re bored with their lives, and there’s nothing they can do about it. They’re eaten alive by longing, and they’re dead before they die.
Doskonale odczuwa to Julia, szczenięca miłość Quentina, która przystępuje do egzaminu w Brakebills, ale nie dostaje się do szkoły. Choć wymazano jej pamięć, wciąż jak przez mgłę pamięta istnienie magii. Mogła być Hermioną tej historii, zamiast tego zżera ją niepewność i rozpacz. Niegdyś piękna i radosna dziewczyna popada w głęboką depresję, pali papieros za papierosem, porzuca doskonale rysującą się karierę, oddala od bliskich, popada w odrętwienie; jedyna rzecz, która ją rozpala, to myśl o magii.
Czarodzieje to powieść o rozczarowaniu, odarciu z iluzji i pustce. O tym, że dorosłość i realizm potrafią przemienić nawet piękne marzenie w prozaiczną, ciężką do zniesienia rzeczywistość. To zasmucające urban fantasy, które można docenić, które można pokochać za te ciężkie tematy, sarkastyczny humor, cierpkie i zasadnicze podejście do magii jak do kolejnej działki nauki. Dla mnie dzieciaki z Brakebills nie dają się lubić. Choć autor serwuje nam naprawdę przemyślaną, ciekawą koncepcję i szeroki, szczegółowy magiczny świat rządzący się swoimi prawami, czasami nawet aż protekcjonalny wobec czytelnika. Ale chyba nie mam ochoty wrócić do tego depresyjnego nastroju historii Quentina.
Ten "Harry Potter dla dorosłych" przyciągnął już rzecz jasna producentów i powstaje serial na podstawie cyklu. Czarodzieje to dopiero pierwszy tom z trylogii, a pierwszy sezon serialu można zobaczyć na swoim telewizorze. Cytując mojego znajomego, który mocno się wkręcił w serię i polecam znajomym: "no jak dla mnie super, ale ludzie twierdzą, że dziwny".