Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

czwartek, 26 października 2017

Diabelskie szubienice, srebrne kule i sukuby. Rękopis znaleziony w Saragossie


Trudno napisać o Potockim i jego Rękopisie znalezionym w Saragossie coś więcej, niż już zostało napisane. A jednocześnie ta historia niezmienne fascynuje i mam ochotę ją opowiadać raz po raz: o niesamowitej wiedzy, dziwnych losach i osobliwym szaleństwie pisarza, o perypetiach z kolejnymi wydaniami powieści, o chaotycznych poprawkach, niepewności oryginału, tłumaczeniowym zamieszaniu, filmowym zachwycie i samej szkatułkowej powieści, w której nie sposób się nie pogubić, skoro sam Potocki momentami nie ogarniał. Nie, nie oprę się. Muszę to opowiedzieć, żeby też poukładać samej sobie w głowie to, co wiem.

Zacznijmy samego Jana Potockiego. Potomka jednego z wielkich polskich rodów magnackich, duchowego syna myśli Europy Zachodniej i oddanego naukowca epoki oświecenia, który nigdy nie nauczył się ponoć mówić płynnie po polsku; głównie posługiwał się francuskim i w tym właśnie języku pisał swoje opus magnum. Mówię „pisał”, bo wydawało się, że nigdy go nie skończył, ciągle wprowadzał poprawki, zmieniał strukturę dzieła i prawdopodobnie dalej by je szlifował, gdyby nie palnął sobie w łeb srebrną kulą. Najlepszą legendą, która krąży wokół jego osoby jest słynna historia o srebrnej kuli utoczonej ze srebrnej gałki cukiernicy, która Potocki sam kilka lat wytrwale formował, dał do poświęcenia księdzu, aż strzelił nią sobie w głowę z obawy przed własnym wilkołactwem. Ile z tego jest prawdy? Raczej niewiele, prócz faktycznego samobójstwa. Relacja naocznego świadka ciała po samobójstwie, Stanisława Chołoniewskiego, wspomina raczej o ołowianej kuli odpiłowanej z przykrywki jakieś puszki, co nie zmienia faktu, że mit o srebrnej kuli i wilkołactwie przekazywany jest z ust do ust i wciąż powraca.

Hrabia Potocki wyjechał z Rzeczpospolitej jako mały chłopiec, Odebrał należyte wykształcenie godne syna magnackiego rodu w Lozannie i Genewie, szeroko podróżował. Zwiedził między innymi Turcję, Egipt, Hiszpanię, Maroko – doświadczenia z tych podróży nie tylko posłużyły do licznych wspomnień i reportaży, ale również do opisania awanturniczej powieści osadzonej w górach Sierra Morena, z plejadą bohaterów z Afryki, Europy i Azji, wyznających wszelkie możliwe religie. Fakty co prawda często mu się mieszały... a może specjalnie wprowadzał nieścisłości historyczno-geograficzne, by dodać fantastycznej historii barwnej baśniowości i elementu ustnej, niedokładnej opowieści ludowej, w której ważniejsze od dat i władców są same wydarzenia? Swoje lata młodzieńcze Potocki spędził jako kawaler zakonu maltańskiego (motyw rycerzy-zakonników również przewija się w Rękopisie...), walczył z berberyjskimi piratami, służył w wojsku. Długo obijał się po świecie, spisując swoje doświadczenia i teorie (między innymi o słowiańszczyźnie), aż wreszcie osiadł w Polsce. Trafił na krótko do sejmu, odbył jako pierwszy Polak w powietrzu lot balonem nad Warszawą, drukował książki, dotarł na carski dwór i został wysłany na wyprawę do Chin, gdzie niestety nie dotarł, przetrzymany na granicy z Mongolią. Uwikłany w polityczne rozgrywki, wiecznie cierpiący na brak uznania ze strony środowisk naukowych mimo nieustannej pracy. Wreszcie, z powodu dojmującej melancholii, strzelił sobie w głowę w wieku pięćdziesięciu czterech lat.



Dzieło jego życia, które zaczął spisywać pod koniec XVIII wieku, a kończył tuż przed śmiercią, dzięki któremu jego nazwisko jest rozpoznawalne do dzisiaj, a historia Alfonsa van Wordena, nęcących go muzułmańskich sióstr i złowieszczej szubienicy wciąż jest czytana i wznawiana, wciąż pozostaje przynajmniej częściowo zagadką. Do niedawna było wiadomo, że istniały dwie wersje powieści, a ta ostateczna przepadła. Potocki publikował kolejne fragmenty Rękopisu... częściami, chaotycznie, w różnych miastach, w różnym stanie zredagowania, przez co trudno było ułożyć z tego pełną całość. W XIX wieku podjął się tego tłumacz Edmund Chojecki, choć teraz podważa się jego wyłączne autorstwo przekładu (jak pisze w posłowiu tłumaczka Anna Wasilewska). Faktem pozostaje to, że Chojecki wydał Rękopis... po polsku, łącząc pierwszą wersję powieści z 1804 roku z kawałkami drugiej wersji z 1810 i dodaną od tłumacza końcówką spajającą ten galimatias w całość. Tłumaczenie to jest silnie modyfikowane i ugładzone, a ponieważ wydania po francusku zaginęły częściowo w historycznej zawierusze, w XX wieku okazało się, że nie ma pełnej wersji innej niż polski przekład, przez co wersja Chojeckiego zaczęła służyć za oryginał w przekładach na inne języki, przede wszystkim zaś... na francuski!

Również opierając się na tłumaczeniu Chojeckiego powstał kultowy film Wojciecha Hasa ze Zbigniewem Cybulskim w roli Alfonsa. Ten czarno-biały polski niszowy obraz stał się obiektem uwielbienia ze strony wielu artystów: przyznaje się do tego Martin Scorsese, Luis Buñuel, David Lynch, Lars von Trier i Neil Gaiman. Trzygodzinny film wart jest poznania nie tylko ze względu na treść i status, ale również fantazyjny, artystyczny wysiłek ekipy filmowej, która przemieniła okolice Olsztyna i Częstochowy w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej w hiszpańskie góry, jary i jaskinie.

Przedmowa redaktorów, którzy opracowali wydany po polsku Rękopis... jako nowe tłumaczenie ostatniej wersji autorskiej z 1810 roku, tłumaczą, że autor ostatecznie zrezygnował z przeplatanki wątków na korzyść usystematyzowanych partii kolejnych opowieści, w których łatwiej się odnaleźć. Wersja z 1804 roku, jak piszą, „ była <<szampańska>>, miejscami nacechowana specyficzną lekkością kultury libertyńskiej, prowokacyjna, między innymi w sprawach dotyczących religii. Wersja z 1810 jest poważniejsza, grzeczniejsza, bardziej <<uczesana>>”. Rozbudowana jest w niej wkład geometry o systemie, a usunięta historia Żyda Wiecznego Tułacza i większa część metakomentarzy słuchających na temat słuchanych historii.

Dopiero niedawne odkrycia filologiczne zidentyfikowały finalną wersję powieści w takiej formie, jaką ostatecznie nadał jej Potocki w 1810 roku. Rękopis... ten wydało w 2015 w polskim tłumaczeniu Wydawnictwo Literackie. Obszerny wstęp François Rosseta, Dominique'a Triaire'a, posłowie od polskiej tłumaczki, biogram oraz kalendarium życia autora i liczne przypisy wykazujące między innymi różnice między tłumaczeniem Chojeckiego a nową wersją stanowią niezwykle cenny i znaczący dodatek do powieści.

Czytanie tego tomiszcza to spore wyzwanie. Z jednej strony gabaryty pokaźnej cegły, z drugiej podstarzały język, osobliwa struktura i szkatułkowa kompozycja poprowadzona konsekwentnie, ale zawile. Nie trudno się zgubić, zniechęcić, rzucić książkę w kąt. Ale jak już się człowiek wgryzie w te stronice przepięknego wydania z Wydawnictwa Literackiego, skupi na nieustannie meandrujących historiach i zanurzy w tym potoku przypowieści, dziwactw, teorii i bogactwa nawiązań, powieść zwraca z nawiązką poświęcony czas i uwagę. To sześćdziesiąt jeden dni przeplatających się opowieści, zawieszonych między Księgą tysiąca i jednej nocy, Dekameronem, powieściami gotyckimi, libertyńskimi powiastkami czy Opowieściami kanterberyjskimi. Choć często sama rama opowieści – okoliczności początku opowiadania i zazwyczaj odwołanie mówiącego do obowiązków –  czasem nuży i dezorientuje monotonnością (czasem nawet sam Potocki się gubi w tym, kto opowiada), to same historie często przyprawiają o śmiech, zdumienie, grozę i radość.

Całość zaczyna się od wspomnianego już Alfonsa van Wordena, walońskiego oficera hiszpańskiej armii, który wbrew ludowym przestrogom, zapuszcza się w przeklęte ponoć rejony gór Sierra Morena. Tam opuszcza go służba, a nawiedzają diabelskie wizje tudzież sukuby, Emina i Zibelda, choć gdy sen i fikcja mieszają się w gęstą zawiesinę kolejnych historii, trudno powiedzieć, czy egzotyczne siostry próbujące swymi wdziękami przekonać Alfonsa do zmiany wiary to duchy czy prawdziwe kobiety. W międzyczasie pojawiają się też inni bohaterowie: geometra Velasquez z jego monumentalnym wywodem na temat stworzenia świata, Żydówka Rebeka z jej kabalistyczną magią, naczelnik obozu cygańskiego i jego barwne, awanturnicze przygody. Motywy trójkąta miłosnego z dwoma kobietami i kary za żądzę, niespełnionego, a genialnego naukowca pragnącego zgłębić całość wiedzy, komedii pomyłek i skomplikowanych forteli powtarzają się, splatając w stały wzór tkaniny powieści. Osobiście byłam absolutnie zachwycona historiami o młodzieńczych przebierankach naczelnika cyganów, wyprawą po dyspensę na ślub z krewną czy perypetie sprawione bohaterom przez wścibskiego Busquerosa, choć zdecydowanie wystawiły mnie na próbę wyliczenia wszystkich stu tomów encyklopedii Diega Hervasa, teoria historii wszechświata Velsaqueza i bardzo dokładna historia rodu Gomelezów z wyliczaniem wszystkich przodków.



Co ciekawe, splot narodowości, tradycji i religii, które wyobraził w powieści Potocki, bardzo przypominają Polskę z epoki, w której żył autor. Obok siebie żyli wyznawcy różnych wiar i przedstawiciele różnych ludów i narodów, na ulicach słyszało się dziesiątki języków. Na dodatek ukrywający się w jaskiniach cyganie, Gomelezi i Żydzi kojarzą się z losami naszego własnego kraju w okresie, gdy Potocki był świadkiem kolejnych rozbiorów. A może to zbyt dalekosiężne skojarzenie?

Grunt, że w splocie judaizmu, chrześcijaństwa i islamu, w złączeniu kultury oświecenia z osiemnastowiecznym libertynizmem, w wycieczce po miszmaszu tradycji trzech kontynentów, Potocki stwarza dzieło ostateczne, służące za zwierciadło naszej kultury. Trudno przejść obok tak ważnego i fascynującego dzieła, którego historia sama udowadnia, że nic w kulturze nie ma oryginału, a każde dzieło literatury jest tylko powtarzanymi z ust do ust historiami, przetwarzanymi, przerabianymi, przekręcanymi po wielokroć, wciąż od nowa.

Rękopis znaleziony w Saragossie, wersja z 1810 r.

Jan Potocki

Wydawnictwo Literackie, 2015
Przekład: Anna Wasilewska
784 strony
Odczucia: ★★★★★/★★★★★