Imogen Hermes
Gowar zaczęła snuć swoją powieść w muzeach, fantazjując na temat eksponatów
takich jak sztuczne, zasuszone syreny. Studiowała archeologię, antropologię i
historię sztuki, ale ostatecznie wylądowała na magisterce z kreatywnego pisania.
To tam Syrena i pani Hancock
przybrała ostateczny kształt i powab.
Syreny to temat
na tyle fascynujący, że mało kto nie zatrzyma się nad piękną książką z
obietnicą tego fantastycznego stworzenia na okładce. Romantycznie wyobrażane
panny wodne (nie mylić z syrenami z mitologii greckiej) o falujących pod wodą,
wzburzonych włosach i lśniących łuskach. Każdy, kogo przyciągnie do tej lektury
właśnie z powodu chętki na takie tematy, mocno się rozczaruje. Syreny to tylko
pretekst, wątek poboczny. Nie warte dogłębniejszego opisu czy zastanowienia.
Rozwijająca się powoli historia skupia się na średnio zamożnym, dość nijakim, acz niewątpliwie trochę samotnym kupcu, panu Hancocku, a także urodziwej, kokieteryjnej i lekkomyślnej kurtyzanie, Angelice Neal. Pan Hancock dowiaduje się, że jego kapitan wraca z kilkuletniej wyprawy po towary bez statku, ale za to z małą zasuszoną syreną, pół brzydkim, zębatym dzieckiem, pół rybą. Angelice umiera bogaty utrzymanek i musi jakoś wrócić do towarzystwa, w którym niegdyś brylowała; pieniądze się kończą, skóra nie młodnieje, a była burdelmama ma zakusy, by znów ją usidlić w swoim przybytku dla bogatego towarzystwa. Losy tej dwójki łączą się ze sobą poprzez syreny właśnie, by obrodzić niespodziewanym uczuciem.
Najbardziej
tutaj cierpi tempo akcji. Pierwsza połowa książki
wydaje się meandrować bez celu, zapowiadając wiele ciekawych wątków, ale druga
połowa ostatecznie zawodzi. Dla przykładu Polly, czarnoskóra kurtyzana z wykwintnego
domu uciech pani Chappell, jest traktowana ze specjalną uwagą, dostaje
ciekawy, intrygujący epizod, zakończony psującą podbudowaną mocno historię, rozczarowującą
scenę. I to koniec, Polly już więcej nie wraca. Podobnie potraktowana jest Sukie,
z początku narrator poświęca jej dużo czasu, by na koniec potraktować po
macoszemu i porzucić dla końcowego wątku. Najchętniej wzięłabym nożyczki, igłę
i nitkę i przearanżowała tę powieść, by zacząć od najlepszego fragmentu: gdy Angelica
rzuca mimochodem do pana Hancocka, że będzie jego, jeśli podaruje jej syrenę. Od
tego „krokodyla daj mi luby” przeszłabym do lepszego przedstawienia ostatniego,
najciekawszego wątku w duchu prawdziwego realizmu fantastycznego, a
wyrzuciłabym spokojnie do kosza większą część przerażająco wolno rozwijającego
się początku.
I przede
wszystkim wywaliłabym przez okno te wszystkie głupie sceny jak z sitcomu! Jak
do opowieści o syrenach pasuje obrazek upadającej na tyłek, pięknej Angeliki,
nad którą rechoczą oficerowie? Ciągłe przekomarzania o pieniądze między kurtyzaną
a jej samozwańczą gospodynią-przyjaciółką? Nieustanne wizyty pani Chappell i
jej przybocznych prostytutek? A już najbardziej trudno mi przystawić do całości
rozbuchaną scenę erotycznego przedstawienia i późniejszej orgii, przyozdobionych
w muszle i wodorosty nagich tancerzy i tancerki z zafarbowanymi na zielono
włosami łonowymi włącznie, co brzmi trochę jak wymysł producenta serialu HBO.
Mimo całej tej wymyślnej historii, która ma doprowadzić pana Hancocka do
szalonego uczucia do Angeliki, wciąż nie widzę tutaj szczególnej logiki ani nie
czuję między nimi żadnej chemii.
Sami bohaterowie
nie są też szalenie przekonujący. W rolach głównych nudny jak flaki z olejem
pan Hancock, denerwująca, trzpiotowata i egoistyczna Angelica, z którą chyba mamy
się utożsamiać. Natępnie plejada często zupełnie niewykorzystanych postaci:
czarnoskórego służącego z domu rozpusty, służącej pana Hancocka, prostytutki z
domu pani Chapell, Sukie i jej siostry, kolegów z kantorka i najlepszego kapitan
floty pana Hancocka, sąsiadek państwa Hancocków. Z czasem zaczyna się robić
tłoczno, a tak naprawdę nikomu nie zostaje poświęcone wystarczająco czasu, by ktoś
miał szansę znacząco zaistnieć. Wyjątkiem jest napisana z humorystycznym polotem
pani Chappell, ekskluzywna burdelmama o wyglądzie przysadzistego fotela i smykałce
do biznesu, a także sprytnie podkręcona zarządczyni i pokojowa Angeliki, której
intryga zbacza w stronę mojej ukochanej prozy Sary Waters.
Wymieniając te wszystkie
postacie, okazuje się, że osiemnastowieczny Londyn Gowar to przede wszystkim
świat kobiet. Natykamy się też na ledwo zarysowane rozważania na temat pozycji
kobiety w społeczeństwie: jak blisko jest od prostytucji do małżeństwa, jak
działa na kobiety ciągła zależność, brak własnych pieniędzy, własności, możliwości.
Niestety jednak nie pojawia się tutaj żadne zdefiniowane zdanie na
ten temat, jakiś wyraźny głos. Podobnie jest z wątkiem czarnoskórych w na
wskroś białym Londynie, który ostatecznie wykoleja się wraz z nieprowadzącą do
niczego historią Polly. Tak jakby autorka chciała bardzo dodać te motywy do powieści, ale nie miała na ich temat za dużo do powiedzenia.
Realizm magiczny
budzi się tutaj last minute. Naprawdę ciekawa historia, tęskna, nieodgadniona i
z prawdziwym potencjałem zaczyna się zbyt późno i kończy zbyt wcześnie. Nie ma
szansy należycie wybrzmieć, zagłuszona niepotrzebnym tłem. Zwodniczym szumem w pustej muszli przystawionej do policzka.
The Mermaid and Mrs Hancock
Imogen Hermes Gowar
Harper, 2018
496 stron
496 stron
Odczucia: ★★/★★★★★
0 komentarze:
Prześlij komentarz