Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

niedziela, 22 września 2019

Kanibale, satyra i niestrawność. "Jesień pod muchomorem" Poli Styx


Obawiam się, że nie jestem w stanie napisać rzetelnej recenzji tej książki. Siedzę i myślę już od dłuższego czasu, ale tekst, który wyłoni się teraz spod moich palców, będzie prawdopodobnie bardziej studium zrażenia się do lektury niż czymkolwiek innym. Trudno mi jednak stworzyć cokolwiek innego po chyba półtora miesiąca męczenia się z tą książką i po niesamowitej uldze, jaką poczułam, mogąc wreszcie zanurzyć się w innej lekturze.

Zacznijmy od początku.

Dostałam propozycję recenzji drugiej powieści Poli Styx, kontynuacji Powieści (anty)feministycznej z mięsem w tle. Zgodziłam się, bo wcześniej minęła mnie okazja na poznanie debiutującej autorki i trochę żałowałam, a tymczasem dostałam potwierdzenie, że drugą część można spokojnie czytać w oderwaniu od pierwszej. Otóż w moim przypadku wydaje się, że była to pomyłka. Natłok postaci, które czasem pojawiają się tylko jednorazowo, oraz wielość wątków rzucanych w czytelnika są od pierwszych stron trochę przytłaczające. Znajomość wcześniejszych losów bohaterów być może pomogłaby się szybciej rozeznać i wciągnąć do czytania.


Nie pomogło pojawienie się Instytutu Empirycznych Badań nad Kanibalizmem, wspomnienie ofiar postmedialnego patriarchatu i stowarzyszenia feministek Nemezis. Co prawda wkrótce okazało się, że nagromadzenie postaci typu artystka „specjalizująca się w malowaniu pejzaży terenów zniszczonych przez odkrywkowe kopalnie węgla brunatnego” to zabieg specjalny, a nie autentyczna feministyczna-lewacka szarża. Powieść po prostu jest satyrą na współczesny świat poprawności politycznej, gdzie w mieście matki Nerona, czyli na moje oko w Kolonii, kłębi się od imigrantów, ekologów, feministek, ekscentrycznych etnologów, artystów, studentów i rowerzystów. Przedstawiona w krzywym zwierciadle plejada specyficznych bohaterek, każda z nich w jakimś stopniu przerysowana i karykaturalna, próbuje nawigować w rzeczywistości modnych diet, nijakiej sztuki współczesnej, pisanych na kolanie bestsellerów i tropicieli teorii spiskowych. Mimo ciekawego pomysłu, mnie ta szyta grubymi nićmi humorystyczna satyra po prostu zmęczyła.

Co gorsza, żadna z postaci mnie nie zainteresowała na tyle, by z ciekawością śledzić jej losy, choć większość ma duży potencjał humorystyczny. To nie znaczy, że ten humor nie działał. Na przykład pani profesor, która wysyła studentkę na targ, by sprzedawała czarne koguty i obserwowała, czy przypadkiem nie zainteresują się nimi okoliczni kanibale w celu oprawiania mrocznych rytuałów czy podchody sekretarki instytutu, polegające na wypalaniu chemikaliami symboli na trawie i podrzucaniu gigantycznych azjatyckich insektów, by kontrolować niezdrowe hobby swojego partnera to naprawdę dobre historie, czasem idące nawet w stronę poziomu absurdu w nieśmiertelnym Lesiu Chmielewskiej. Mimo to jednak ten humor nie zawsze działa, w szczególności jak z lekkiego absurdu przychodzi w zawoalowane wyśmiewanie się z najnowszych trendów.


Osobiście najbardziej dotykają mnie żarty z glutenu. Osoby podążające za modą i z własnej fanaberii przechodzą na dietę paleo to jedno, a bycie celiakiem to drugie. Plany podtrucia kogoś, kto unika glutenu, mają dla mnie gorzki posmak, nawet jeśli prawdopodobnie chodzi o fanaberię, a nie prawdziwą chorobę. Może nie mam dystansu, bo dopiero od ponad roku sama muszę się na co dzień mierzyć z zupełnym niezrozumieniem celiakii i sugestiami, że przecież śladowe ilości glutenu mnie nie zabiją. Prawda, nie zabiją, ale przynajmniej uniknę anemii i zniszczonych jelit na dłuższą metę. Gdyby zaś ktoś mnie chciał zrobić na złość i podrzucić mi choć trochę mąki tortowej do obiadu, zniweczyłby tym samym miesiące moich starań.

W ogóle cały wątek Juliana Petardy, bo to jego dotyczą dietetyczne żarty, bardzo rzadko śmieszy. Sama zabawa postacią pisarki, która zamiast pisać swoją powieść, ukierunkowuje swoją energię na zniszczenie popularnego pisarza pokroju Remigiusza Mroza, jest wcale niezła. Natomiast cała intryga ze stalkingiem, próbami potrucia i wywołania skandalu, wraz z zakończeniem wątku jest dość niesmaczna.

Po przeczytaniu całości, stwierdzam, że sporo chaosu wprowadza tutaj nadmiar. Postaci z własnymi wątkami jest na tyle dużo, że łatwo się przynajmniej na początku pogubić, a nie wszystkie wątki znajdują zakończenie związane z całością. Co prawda większość łączy się na koniec w spójnym zakończeniu, ale pamiętnik Bianki czy całą historię roweru wraz z końcówką można by wyciąć bez szkody dla całości. Wreszcie choć styl pisania jest prosty i satyrycznie oszczędny, to fabuła ma tendencję do swobodnego meandrowania i dygresji.



Na koniec zaś muszę wspomnieć, że po pierwszych czterdziestu stronach książki dostałam wytłumaczenie od (jak podejrzewam) autorki, dlaczego mam problemy z przekonaniem się do jej książki. O ile dobrze zrozumiałam, jestem za młoda. Nie mam wystarczającego doświadczenia życiowego, obycia kulturalnego i prawdopodobnie dlatego jeszcze nie cieszę się z odpowiedniego dystansu do świata. Nie mam z czym konkurować. Niektórzy uważają, że sztuka powinna sama się bronić, ale w tym wypadku popełniłam niewybaczalny błąd. Powinnam wrócić do tej powieści za dwadzieścia lat.

Źródło - dyskusja o książce na fanpage'u Pożeracza.

Zaznaczam jednak, że moje perypetie z tą książką nie znaczą, że Wam się nie spodoba. Ba, widzę pełno pozytywnych recenzji w Internecie. Niech jesień będzie z Wami.


Jesień pod muchomorem
Pola Styx
Poczytne.pl, 2019
341 stron
Odczucia: ★★/★★★★★

Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki.

0 komentarze:

Prześlij komentarz