Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

wtorek, 11 października 2016

Ambiwalencja wcielona: model Kisiel kontra „Siła niższa”. Wywiad z autorką!


Zapierała się, że ciągu dalszego nie będzie. Że nie i koniec. Swoich czytelników spamuje gifami z foczkami i zdjęciami dmuchanych ośmiornic. Gdy dostaje od ludzi zdjęcia nagrobków i kisielu w torebkach, cieszy się z tego jak dziecko. Zarówno w sieci, jak i na żywo tryska niespotykaną energią i zaraża innych śmiechem. Książki pisze specyficzne. Właśnie publikuje trzecią.

Pamiętacie mój entuzjastyczny wpis o Szczęsnym, Konradzie, Krakersie, Zmorze i słodkim Lichu? Ten sprzed roku, zaraz po tym, jak ubawiłam się przy „Dożywociu”. Pisałam, że to książka idealna na jesień. Szczerze, to był zwykły clickbait, bo Kisiel jest na każdą porę roku. Szczególnie Marta Kisiel. Ale że zimno się zrobiło i lecą liście z drzew, trzeba ostrzyć ząbki na „Siłę niższą”, drugą część „Dożywocia”, której premiera odbędzie się już niedługo, 26 października! Co więcej, 29 października w samo południe, w sobotę na Targach Książki w Krakowie, odbędzie się huczna impreza uświetniona obecnością autorki (na stronie wydarzenia pojawiają się kolejne fragmenty powieści, nie można przegapić!). Ja będę tam na pewno, bo nie tylko z dziką ochotą dorwę się do nowej książki cudownej ałtorki (jak mówią o niej pieszczotliwie fani, a i jak sama o sobie pisze), ale też złapię samą ałtorkę, obfotografuję i poproszę o zapieczątkowanie mojego egzemplarza. 

Co więcej, nie uwierzycie, ale na łamach Rozkmin... *werble* możecie dziś przeczytać pierwszy w historii wywiad z autorem! Tak, Marta Kisiel zgodziła się odpowiedzieć na kilka skromnych pytań od Hadyny. TL;DR? Naaah. Warto przeczytać, jest moc ;> Zapraszam!

Foto ⓒ Jacek Falejczyk

Rozkminy Hadyny: Przede wszystkim: jak się pisało część drugą „Dożywocia”, po tym długim zapieraniu się, że wszystko w duszy protestuje? Czy jest Pani zadowolona z efektu?

Marta Kisiel: Póki protestowało, choćby głosem słabowitym, póty nawet nie myślałam o pisaniu tej książki. Nie uznaję pisania wbrew sobie, bo przecież prawdziwy pisarz to spluwa dziełami na lewo i prawo, nie chcę wyciskać z siebie przemocą czegoś, co samo nijak nie chce żadnym otworem wypłynąć. Co nie znaczy, rzecz jasna, że ma być lekko, łatwo i przyjemnie, chociaż wcale bym się nie obraziła, gdyby jednak było. A na pytanie „jak się pisało”, kiedy już się pisać zaczęło, najlepszą odpowiedzią będzie chyba „ambiwalentnie”. Jedyna w swoim rodzaju kombinacja całkowitej swobody i równie całkowitego paraliżu. Starzy bohaterowie są na swój sposób bezpieczni, wygodni, sprawdzeni. Sęk w tym, że nie wystarczy ich wywlec z mogiły i solidnie otrzepać, bo prędzej czy później zaczną zalatywać trupem. Potrzebna jest iskra, która ich wskrzesi. Tylko tyle i aż tyle.

W jaki sposób my, czytelnicy, możemy się przygotować na czytanie kontynuacji: wziąć siekierkę w dłoń i durszlak na głowę? A może knebel w usta albo izolatka, żeby nie straszyć otoczenia?

Prosiłabym jednak bez siekiery czy innych ostrych narzędzi. Patrzę teraz na to, co wyszło spod moich palców, myślę o oczekiwaniach, jakie zdążyły narosnąć przez tych sześć lat, i mam pietra jak nigdy dotąd. Nie jestem gotowa na wasze czytanie, to raczej ja powinnam przywdziać ten durszlak!

W jakim stopniu oczekiwania czytelników odnośnie do kontynuacji najbardziej kłuły Panią w jestestwo?

Najpierw był paraliż. Miałam wszystko, czego potrzebowałam — zgrabny konspekt, a w nim bohaterów, starych i nowych, fabułę, mnogość bon motów i innych atrakcji. Miałam też deadline, najlepszy z możliwych, bo absolutnie nieprzekraczalny, czyli termin porodu. Wiedziałam, co chcę osiągnąć i jakimi środkami. Tylko najpierw musiałam, bagatela, uwolnić się od świadomości, że oto w końcu, po latach, biorę się za wyczekiwaną kontynuację książki, która może nie jest najlepsza, może nie zapisała się w historii literatury polskiej zgłoskami dowolnego koloru, za to zdążyła się dorobić własnej legendy. Nie powiem, trochę to trwało, ale w końcu zdołałam się przemóc. I wtedy poszło już z górki. Cholernie wysokiej, stromej, najeżonej lodowcami, głębokimi na kilometr szczelinami i w ogóle — ale z górki!

Czy były inne, robocze tytuły powieści oprócz „Dożywocia 2”? Czy może „Siła niższa” pojawiła się jako pierwsza i ostatnia opcja?

Pierwsza i jedyna. Ta książka nie mogła mieć innego tytułu.

Czy „Dożywocie 3” ma rację bytu?

Myślę, że wyjaśniłam to dostatecznie w samej książce. Więcej nie zdradzę, o, taka będę!

Czy Pani własny dom wpisuje się w jakimś stopniu w krajobraz opisywanych specyficznych, rozszalałych domostw? Jacyś charakterni domownicy? Jakieś przyjazne potwory w schowkach?

Potwory są, a jakże, i to aż trzy — kot i dwoje dzieci. No i mąż, rzecz jasna, choć on już się trochę oswoił, więc chyba podpada pod domownika. A charakterni jesteśmy wszyscy, co do sztuki, z najmłodszym w rodzinie włącznie, więc bywa i wesoło, i, hm, z braku lepszego słowa powiedzmy, że dynamicznie. Jakim cudem ja zachowałam zdrowe zmysły… A nie, wróć. Za to dom, chyba dla równowagi, jest całkowicie zwyczajny. Nikt by nie przypuszczał, jakie abominacje się w nim kłębią.

Podobno do „Dożywocia” zainspirowało Panią między innymi własne zamiłowanie do romantyzmu. Stąd ważne pytanie: Mickiewicz czy Słowacki?

Oczywiście, że Słowacki! Zawsze i wszędzie! Co prawda Mickiewicz miał o wiele ciekawszą biografię,  ale czwartej części „Dziadów” za nic dziadowi nie wybaczę. No nie i już.

Co sądzi Pani o fanfiction, a w szczególności o fan fiction do własnej powieści?

Wiem, że coś takiego jak fanfiki istnieje, natomiast nigdy się z nim bezpośrednio nie zetknęłam, ani jako autor, ani jako czytelnik. Ale nie mam nic przeciwko, bo niby czemu?

Podobno geneza nazwy „Kisiel z Kłulika” pochodzi od anime „Chobits”. Swego czasu sama nałogowo oglądałam anime i sama nawet przebrałam się kiedyś za Chii, więc nie mogę nie zapytać: czy istnieje jakiekolwiek powiązanie między twórczością Ałtorki a japońskimi animacjami? Drobna inspiracja? A może sam stan umysłu to wina tego typu produkcji?

Nie wiem, co było pierwsze, stan umysłu czy produkcje, ale na pewno jedno do drugiego się doskonale dopasowało. Rzeczywiście, był taki okres w moim życiu, kiedy anime i manga mocno mnie zajmowały. Zaczęło się w podstawówce od Polonii 1, wiadomo. Chyba wszyscy moi rówieśnicy oglądali tak zwane „japońskie kreskówki” na Polonii 1, to doświadczenie bez mała pokoleniowe. Nie bez powodu w „Dożywociu” pojawia się odwołanie do „Generała Daimosa”. Apogeum przypadło na lata licealne — z jednej strony „Akira”, „Neon Genesis Evangelion”, „Grobowiec świetlików”, „Ghost in the Shell”, „Vampire Hunter D”, zdobywane cudem od znajomych, a z drugiej „Sailor Moon” czy „Dragon Ball”, bo to akurat leciało w telewizji, więc czemu nie oglądać. Do dziś pamiętam, jak poszłyśmy z przyjaciółką do kina na „Mononoke Hime” i jak potem polowałam na CD ze ścieżką dźwiękową. Jeszcze na studiach pożyczałam wszystkie tomy „Dragon Balla” od zaprzyjaźnionej bibliotekarki z instytutu. Potem mi przeszło, sama już nie wiem kiedy i dlaczego. Została jedynie wielka miłość do Hayao Miyazakiego, którą udało mi się zarazić i męża, i córkę — „Mój sąsiad Totoro” to pierwszy pełnometrażowy film, jaki obejrzała.

Powszechnie wiadomo, że za Martą Kisiel stoi anonimowe zrzeszenie uwielbiających blogerów. Jakie ma Pani stosunki z blogosferą i co do tego ma zombie Christian Grey?

Rzeczywiście, jakoś tak się złożyło, że zyskałam sobie w blogosferze całkiem spore grono wiernych czytelników, a nawet jednego psychofana. Janek Oko z Kocham Książki pobił chyba wszelkie rekordy i nazwał moim nazwiskiem krater na Marsie. Zgadza się, jest Kisiel na Marsie. A wszystko za sprawą Agnieszki Tatery, która swego czasu zakochała się w „Dożywociu” i chyba postanowiła, że zarazi tym cały świat i okolice. Do tej pory natrafiam na jej peany w przeróżnych zakamarkach internetu i śmieję się, że w pojedynkę sprzedała mi połowę nakładu. Ściągnęła mnie na wręczenie pierwszych Złotych Zakładek w katowickim Spodku, gdzie poznałam kolejnych blogerów książkowych. Zanim się obejrzałam, poszła fama, że dobra ałtorka, fajna ałtorka, nie gryzie, nie obraża się, nawet jak ją skrytykują, idzie się pośmiać, pogadać jak z człowiekiem. Widujemy się na targach i konwentach, utrzymujemy też kontakt na Facebooku, niektóre blogi śledzę regularnie, nie tylko przy okazji recenzji moich własnych książek. Jan Mądrzywołek, czyli Tramwaj nr 4, cudny człowiek, regularnie gości nas pod swoim dachem, kiedy wpadamy z mężem do Krakowa, co się potem kończy moim udziałem w okołotargowych spotkaniach blogerów, kuchennymi dyskusjami do drugiej nad ranem i zdartym do cna gardłem. Ale najgorzej na tym interesie wyszedł chyba Zacofany w lekturze, czyli Piotr Chojnacki, zawodowy złośliwiec, tropiciel niedociągnięć, morderca niewinnych przydawek. Nie dość, że regularnie go wykorzystuję w poszukiwaniach źródeł historycznych i dyskusjach warsztatowych — znaczy, ja mu co rusz zawracam głowę, że brakuje mi słowa i on na pewno wie, co to za słowo, no bo kto ma wiedzieć, jak nie on, albo marudzę, że nie umiem pisać, a Piotr mnie opieprza bezlitośnie, że umiem i mam nie marudzić, tylko pisać — nie dość, że podsuwa mi durne pomysły, między innymi na tego nieszczęsnego zombie Greya, to jeszcze na me własne życzenie został moim oficjalnym redaktorem i z uśmiechem na ustach wykosił połowę dowcipów w „Sile niższej”, podolec (sic!) jeden. Ale ma teraz za swoje, bo w odwecie już mu zapowiedziałam, żeby ostrzył te swoje riposty na następne książki, które zamierzam popełnić. Nie odpuszczę draniowi. Pomszczę każdą wykreśloną przydawkę!

Czy jest pytanie, którego jeszcze nikt nie zadał podczas wywiadów, a szaleńczo chciałaby Pani, żeby ktoś wreszcie zapytał?

Nie, ten etap szaleństwa jest wciąż przede mną. Może jak dorosnę i zostanę w końcu tą prawdziwą pisarką, co to spluwa i tak dalej, to po tysiąc pięćset pięćdziesiątym wywiadzie zalęgnie się we mnie takie pytanie.

Jak rozumiem, widzimy się na Targach Książki w Krakowie, gdzie będzie miała miejsce premiera „Siły niższej”. Jak wyobraża sobie Pani swojego przeciętnego czytelnika? Jak wyglądałoby wymarzone spotkanie z fanami?

I tu znów ciśnie mi się na ustach słowo „ambiwalentnie”. Z jednej strony takie spotkania stresują mnie niemożebnie. Z natury jestem introwertyczką, a tu naraz wszyscy na mnie patrzą! Słuchają nawet, matko z córką i kuzynką sąsiadki! Z tych nerwów aż mi się gęba nie chce wtedy zamknąć, ostatnio jak się rozgadałam, to spotkanie trwało trzy godziny z hakiem. To się chyba fachowo nazywa near death experience czy jakoś tak. Absolutnie przerażające. Ale z drugiej — dla autora nie ma chyba nic wspanialszego niż widok kilkudziesięciu osób, które próbują się ścisnąć na małej powierzchni, byle popatrzeć, posłuchać, a na koniec odstać swoje, żeby podetknąć książkę do podpisania i pogadać twarzą w twarz. Ja niby wiem, że wy gdzieś tam jesteście, no bo przecież ktoś te nakłady wykupuje i raczej nie są to krasnoludki, bo na czorta krasnoludkom tyle moich książek. Ale co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć, usłyszeć i nawet pomacać. Więc jeśli wpadniecie na tegoroczne targi i zobaczycie, że siedzę z takim dziwnym wyszczerzem na obliczu, to tak właśnie wygląda wcielona ambiwalencja. Model Kisiel.


____________________________________________