Przeczytałam dzisiaj moją pięćdziesiątą drugą książkę w tym roku, niniejszym wypełniając w stu procentach moje zeszłoroczne pragnienie i tegoroczne wyzwanie. Wczoraj też wypadły czwarte urodziny bloga Rozkminy Hadyny, bo 15 grudnia 2013 roku bez żadnych wprowadzeń, przedstawień czy wstępów opublikowałam pierwszą recenzję książki jako Rozkminy. Wczoraj też zakończył się urodzinowy konkurs, którego rozstrzygnięcia nie będzie, bo nikt nie wziął udziału. Cóż, jednak faktycznie zbyt przesadzone zadanie i za słabe nagrody.
W efekcie nachodzi mnie dość obcesowe, zmęczone, drażniące pytanie: „Czy warto?”
Czy warto prowadzić bloga książkowego? Czy warto spieszyć się z czytaniem książek? Czy warto stawiać sobie wyzwania? Czy warto kultywować Rozkminy?
Każdy choć trochę obyty w blogosferze powie pewnie wprost, że blogów książkowych akurat prowadzić się nie opłaca. Lepszą są lifestylowe, modowe, kosmetyczne, ekonomiczne i jakie tam jeszcze. Bo tam się czytelników i obserwujących szybko znajdzie, statystyki odwiedzin pofruną w górę, zaraz maszyna monetyzująca pójdzie w ruch i człowiek coś zarobi na swojej pracy. A książki? W kraju, gdzie książek się dużo nie czyta, a wydawnictwa często wiążą koniec z końcem trudno na nich rozkręcić dochodowy interes. Nawet sieciówki takie jak Matras upadają. O książkach zatem od strony finansowej – nie warto.
Ale zaraz w odsiecz rzucą się głosy wzywające do duchowej i intelektualnej wartości zajmowania się słowem pisanym. Przecież większość, a może i ogół blogerów książkowych pisze dla swojej własnej przyjemności obcowania z książką. Że chodzi o propagowanie czytania, choćby w wąskim gronie. Co prawda blogerzy nie mają jakiegoś niesamowitego wpływu na obracanie się rynku książki, ale zawsze kogoś uda się mimochodem namówić na lekturę. Zachęcić do sięgnięcia do tej czy tamtej pozycji. Napełnić entuzjazmem, zarazić pasją.
Zatem fascynacko, blogi książkowe się opłacają. Wynagradzają wysiłek w życzliwych komentarzach, ciekawych dyskusjach, wzajemnych inspiracjach i słowach uznania. Znajomi albo doradzają, pożyczają, wciskają książki, które ostatnio im się podobały, albo proszą o radę, czy znam coś w podobnym klimacie do czegoś innego albo jakie książki na jakiś temat polecam. Blogi obradzają w blogowe przyjaźnie, dają miejsce w bardzo specjalnym miejscu: w luźnej, internetowej społeczności piszących o książkach. Osobiście właśnie zanurzenie w tej subkulturze moli książkowych najbardziej w pisaniu Rozkmin mnie zachwyciło. I zachwyca do tej pory. Targi książki, konwenty czy festiwale to często okazja do spotkania choć na chwilę tych ludzi, których podziwiam, których obserwuję, do których czuję niesamowitą sympatię, a oni odpowiadają tym samym. Spotkania blogerskie, zwłaszcza w wąskim gronie, to czas naprawdę wyjątkowy i cudowny. Wymienianie się książkami, doradzanie kolejnych lektur, porywające wpisy, dzięki którym człowiek sięga po autora czy książkę, której długo nie zapomni: ostatnio Marta Kisiel, Agneta Peijel, Robert McCammon, Krzysztof Piskorski.
Co boli najbardziej? Chyba ambicja i perfekcjonizm. Chciałabym, żeby Rozkminy przebojem zdobyły tysiące lajków, followersów, obserwujących, by były znane i kochane, by przynosiły jakiś zysk. Żeby wyglądały profesjonalnie i olśniewająco, najlepiej miały jeszcze fantastyczny kanał na YouTubie, żebym potrafiła robić zachwycające zdjęcia. Chciałabym przeczytać wszystkie zalegające w domu, a nieprzeczytane książki, być zawsze na czasie z nowościami, czytać pozycje polecone i od dawna zapisaną na liście klasykę do nadrobienia. Zawsze mieć ponad 52 książki w roku na koncie. Móc często pisać i być zawsze na bieżąco z zaprzyjaźnionymi blogami. Chciałabym nigdy już nie być zwiedziona, zawiedziona, nabrana, porzucona, zignorowana przez współpracujących z blogiem. Tego wszystkiego nie mogę osiągnąć, przynajmniej nie teraz, gdy mam jednak ważniejsze, osobiste sprawy na głowie. Bo, mówiąc szczerze, Rozkminy to główne i największe przedsięwzięcie w moim życiu, z którego powinnam zrezygnować, żeby mieć więcej czasu i być dla siebie łaskawszą. Prowadzę je tylko dlatego, że jestem wobec siebie pobłażliwa i mam taką zachciankę, której nie chcę puścić, żeby móc skupić się chociażby na doktoracie.
A więc, czy warto prowadzić dalej Rozkminy, choć nie piszę tak często, jak wymagałyby tego prawidła sztuki bycia popularnym blogerem, choć moje zasięgi i statystyki ostatnio mocno mnie przygnębiają, choć ciągle mam zaległości, choć nie chcę inwestować w domenę, szablon, profesjonalne logo, reklamy? Mimo wszystko, wciąż warto. Bo pisanie o książkach pozwala mi dać sobie chwilę na zastanowienie, analizę, rozkminę na spokojnie. Pozwala mi sięgnąć dalej, poznać więcej. Otacza wartościowymi ludźmi, wywołuje dyskusje, minimalne podnosi status (Wiecie, ile frajdy sprawia wyznanie koleżanki z pracy czy innej blogerki, że ich znajomi mnie czytają, choć mnie w ogóle nie znają osobiście? Pozdrowienia właśnie dla Was!).
Rozkminy sprawiają olbrzymią satysfakcję i stanowią ważną część mnie. Także mimo dość ponurego tonu, którym zaczęłam, to nie jest wpis o tym, że daję za wygraną, o nie! Rozkminy mają się dobrze i będą się odzywać, tak jak zawsze.
Pozostaje kwestia presji ilościowej. Czy warto ścigać się w wyzwaniach na liczbę przeczytanych książek? Zainspirowana tekstem zalinkowanym przez Parapet Literacki, zaczęłam się zastanawiać.
W podsumowaniu noworocznym, to znaczy rozkminach roku 2016, bolałam nad tym, że choć zazwyczaj udaje mi się bez problemu dociągnąć do 52 książek, w ubiegłym roku zawaliłam. Dlatego w tym roku tak się starałam dobić do tych 4 książek w miesiącu – może nie za wszelką cenę, ale często miałam z tyłu głowy: „a, przeczytam teraz tę książkę, bo jest krótsza i szybciej skończę”, „wezmę ebooka, żeby czytać wszędzie, zamiast tej grubszej pozycji do czytania w domu, bo się nie wyrobię”. Patrzę dookoła, a tam niektórzy już dawno za setką książek i czytają dalej. Tak, to jest presja. Szkodliwa i niepotrzebna.
To znaczy nie zrozumcie mnie źle, zawsze uważałam, że wyznaczanie sobie rozsądnych celów, dążeń, rozkładanie materiału do przerobienia na systematyczne części i osiąganie zamierzonych postanowień to świetna sprawa. Nie zamierzam z tego rezygnować, bo to mój sposób na produktywność. Ale walka za wszelką cenę o ilość zamiast o jakość to nie jest to, w jaki sposób chcę żyć i czytać.
Dlatego od teraz przechodzę bardziej na rytm slow. Bez wymuszenia, bez wyrzutów sumienia, bez rozczarowań, bez presji.
Tego sobie dalej życzę dla Rozkmin.
A Wam, wszystkim czytającym, dziękuję za obecność. Za wsparcie. Za dobre słowa. Dziękuję z całego serca. Niech lektury Wam obradzają w zachwyty, czytelnicze uniesienia i perełki. I jeśli macie wolę, napiszcie, jak widzicie Rozkminy Hadyny. Co byście mi doradzili? Czy coś byście zmienili?
0 komentarze:
Prześlij komentarz