Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

sobota, 30 grudnia 2017

POPKULTURALNE NOWINY HADYNY: GRUDZIEŃ 2017



W grudniu udało się wszystko zapiąć na ostatni guzik: doczytać z zapasem pięćdziesiąt dwie książki, obejrzeć całą oryginalną trylogię Gwiezdnych Wojen, a do tego Rogue One i Przebudzenie mocy (by godnie przygotować się na Last Jedi), ogarnąć święta, przygotować wpis podsumowujący rok na pierwszego stycznia. Rok zamknięty. Przede mną tylko wyprawa w góry na Sylwestra i Nowy Rok. Mogę się wyluzować.

Co czytałam? W tym miesiącu skończyłam trzy książki: The Productivity Project Chrisa Baileya, Textual Poachers Henry'ego Jenkinsa i przesłuchałam Jak zawsze Zygmunta Miłoszewskiego. Do tego zagryzłam dwoma pierwszymi tomami mangi One-Punch Man. W między czasie już czytam trzy kolejne książki, ale o tym już w styczniu. Póki co możecie śledzić moje postepy na Goodreads.

A co tam, panie, w popkulturze?


Gwiezdne Wojny: Ostatni Jedi (2017)


Grudzień bezsprzecznie upłynął pod znakiem Gwiezdnych Wojen. Oglądanie poprzednich części w ramach ułożenia tego, co pamiętam, na swoim miejscu, by w pełni docenić wszelkie smaczki, które mogłyby się pojawić w nowym filmie. Zapraszanie znajomych na maratony. Czytanie ilustrowanego słownika Przebudzenia mocy. To wszystko sprawiło, że wyprawa do kina ze znajomymi na przedpremierę była tym bogatsza. A sam film... Wiem, że wielu ludziom się nie podobał albo co najmniej wywołał mieszane uczucia. Ja zaś jestem zachwycona do tej pory. I chodziłam jak ogłupiała, aż poszliśmy jeszcze raz, który był jeszcze lepszy.

Doskonale zdaję sobie sprawę, że są fragmenty nie do końca dobrze poprowadzone, jakby twórcy nie wiedzieli, co zrobić z daną postacią. Albo wydają się być wypełniaczami bez zbytniej treści. Jest jeden moment, który trochę załamuje, bo wygląda zdecydowanie idiotycznie, gdy miał wzruszać. Trochę za dużo jest w nich nachalnych porgów. Jednak mimo tego, że film jest długi, ogląda się go w mgnieniu oka, ma sceny, przy których kręci się łza, sceny, przy których nie można wyjść z podziwu, zachwytu, dumy, sceny, po których trzeba sobie przypomnieć, jak się oddycha. Relacja Luke - Rey - Ben jest pokazana absolutnie fantastycznie. A nadzieja i oczekiwanie na następną część rozjaśniają mi dni, choć poczekam kolejne dwa lata. Nie szkodzi.

Dostałam figurkę Kylo pod choinkę...



Community (2009–2015)


Kilka dni temu pożegnałam Community. Jeszcze dooglądałam shorty, materiały specjalne, reklamy z obsadą. I już nic nie zostało. Pisałam już sporo o tym serialu komediowym w poprzednich Nowinach w listopadzie, więc nie będę się powtarzać, ale jeszcze wspomnę, że nie warto się zrażać na początku. Tylko oglądać. Żeby odkryć tę wyobraźnię, lekkość, cudowny humor twórców. Musiałam się dokształcać z telewizji oglądając ten serial. Już rozpoznam G.I. Joe i wiem, o czym jest Karate Kid. To wszystko, żeby docenić te wszystkie gatunkowe kombinacje, te zabawy konwencją, te nawiązania. Jeszcze raz polecam.




The Crown (2016- )


Na święta znów przepadłam, oglądając jeden odcinek po drugim, śledząc dalsze losy brytyjskiej rodziny królewskiej. Drugi sezon The Crown już nie odciąga postacią spoza pałacu Buckingham, tak jak w pierwszym sezonie najlepiej oglądało się te odcinki z Churchillem. Premierzy też są obecni, jednak na pierwszy plan zdecydowanie wychodzi trudne małżeństwo królowej Elżbiety i księcia Filipa, dzieciństwo księcia Karola w porównaniu z wspomnieniami jego ojca, usamodzielnianie się księżniczki Małgorzaty, losy korony w dobie krytycznych mediów, wpływ Jackie Kennedy na królową, wreszcie niechlubna historia współpracy z nazistami. Wszystkie te tematy były odważne, frapujące i jednocześnie nieco niepokojące do oglądania. Bo przecież wchodzimy z butami do czyjegoś życia, zaglądamy rodzinie królewskiej do sypialni, do oczu pełnych łez, do starych, wstydliwych akt. Świetna telewizja, ale chciałabym wiedzieć, czy królowe naprawdę podoba się, że tyle widzów przygląda się skrupulatnie najwrażliwszym detalom z jej życia.



Outlander (2014- )


Pierwszym odcinkiem Outlandera zachwycałam się już dość dawno na Facebooku. Potem serial poszedł w odstawkę, ale po Jej Wysokości wróciłam i oglądam już wiernie. Jestem na siódmym odcinku pierwszego sezonu. Póki co jest bardzo dobrze, zdarzają się dłużyzny, zdarzają się klisze, ale wszystko wynagradzane jest jednak dobrym wyczuciem, świetną obsadą, pięknymi zdjęciami i ciekawą historią. Generalnie fabuła zasadza się na pomyśle podróży w czasie; Brytyjka, która podczas drugiej wojny światowej amputowała kończyny na froncie, znienacka wrzucona jest o dwieście lat wstecz, gdzie wplątuje się w konflikt między szkockimi klanami i jakobitami a angielskimi żołnierzami występującymi w imieniu króla. Do tego jeszcze dochodzi fakt, że Claire poznaje praszczura swojego współczesnego męża, człowieka okrutnego i bezwzględnego, który przecież ma rysy jej ukochanego małżonka. Element fantastyki, wszędobylska szkockość, dźwięk dud, rozwiane włosy i przystojni a waleczni mężczyźni. Rozpieram się na fotelu i proszę o więcej.




Karate Kid (1984)


Jak już wspomniałam wcześniej, musiałam się dokształcić z zakresu historii współczesnej telewizji z powodu Community. Zostałam zatem posadzona przed ekranem w zupełnej, niewinnej ignorancji, żeby dowiedzieć się, czym jest ten cały Karate Kid. Wreszcie poznałam kultową postać pana Miyagiego i jego niekonwencjonalne metody nauki karate. Jak na film dla nastolatków z lat osiemdziesiątych, sam wątek Daniela i jego dziewczyny, choć typowy i drętwy, jest całkiem przekonujący, bo postaci momentami autentycznie ze sobą rozmawiają. Konflikt między dobrym chłopakiem a złymi łobuzami ze szkoły, a raczej złej szkółki karate, choć to oś filmu, jest bardziej żartobliwy niż poważny. Natomiast co naprawdę warto zapamiętać to pięknie rozpisana kiełkująca przyjaźń między starszym, japońskim panem, którego wojna mocno skrzywdziła, a młodym, ciekawym świata nastolatkiem. Scena nocnego pijaństwa, gdy dowiadujemy się o panu Miyagim odrobinę więcej, to rzecz, której się nie zapomina.



To wspaniałe życie (1946) 


Na koniec film, który miałam obejrzeć od kilku kolejnych świąt Bożego Narodzenia. Wreszcie się udało. Amerykański, rozwleczony klasyk świąteczny, na którym wychowały się pokolenia. Uproszczona wersja Opowieści wigilijnej, ucząca, że bycie dobrym, bezinteresownym i porzucenie marzeń na rzecz rodzinnego interesu zawsze się będzie bardziej opłacało niż osiągnięcie sukcesu kosztem zaprzedania duszy diabłu. Historia George'a Baileya mogłaby być opowiedziana w o połowę krótszym czasie, ale przez co najmniej pierwszą godzinę seansu oglądamy dzieciństwo i młodość bohatera, dobrego chłopaka, który chce się wyrwać ze swojego miasteczka i zwiedzać świat, ale przywiązują go zobowiązania wobec społeczności i ojca. Długo walczy, by ocalić prowadzoną niemal bezinteresownie organizację pożyczającą pieniądze biednym, by uchronić ich przed wpływami bogatego i bezwzględnego właściciela banku. Ostatecznie zbieg okoliczności doprowadza go do myśli samobójczych. Wtedy pojawia się uroczy i trochę gapowaty anioł stróż, który wystawia kawę na ławę, stwierdza, że musi go uratować i w ramach nauki pokazuje mu jego miasteczko tak, jakby George nigdy się nie narodził. Proste? Proste. Drugi raz oglądać nie będę, bo jednak nudnawe, przegadane sentymentalne i przeciągnięte. Ale warto znać, bo rzecz kultowa.


A jak minął Wasz grudzień?

0 komentarze:

Prześlij komentarz