Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

niedziela, 20 stycznia 2019

Przeczytałam wydanie skrócone. Wstyd? "Nędznicy" Victora Hugo


Lubicie jakiegoś autora. Jedna z jego książek zajmuje w Waszym sercu dobrze sytuowane miejsce (klik). To poważany autor ze świetnym piórem. Klasyk, nie wypada nie znać. Rozmarzacie się, słuchając musicalu na podstawie jego sztandarowej, monumentalnej powieści. A tymczasem wciąż wybieracie do czytania wersję skróconą. I nie czujecie specjalnie wstydu z tego powodu. 

Czy tak się godzi?

Na dziś zaplanowałam cięższą rozkminę, trudną, bo kontrowersyjną. Przyjrzyjmy się snobizmowi mola książkowego, rozumowi i godności czytelnika czy jakkolwiek chcemy nazwać ten specyficzny rodzaj intelektualnej dumy z czytania. Tej właściwości, która wywołuje u niektórych urazę ekskluzywnością czytania, rodzi zarzuty o tworzenie kółek wzajemnej adoracji, pogardy dla tych, którzy czytają „mało ambitnie”, rekreacyjnie, popularnie. Rozumiem tę naganę wobec wykluczających haseł typu „nie czytasz, nie idę z tobą do łóżka”, ale i mam w sobie niewątpliwie wiele z czytelniczej snobki, bądźmy szczerzy. I tutaj tkwi mój dylemat moralny: co zrobić z tym fantem, że postanowiłam przeczytać Nędzników w wersji skróconej, która pojawiła się na rynku wznowiona przez wydawnictwo MG w drugiej połowie ubiegłego roku? 


Pełne wydania Nędzników w różnych językach wahają się między 1200 a 1800 stron. Wersja, którą ja przeczytałam, ma poniżej tysiąca. Poznałam więc w znacznym zbliżeniu główną fabułę powieści, ale nie jestem w stanie stwierdzić, co zostało pominięte, czego nie doczytałam. To doświadczenie niepełne, niewątpliwie pełniejsze niż oglądanie filmowej wersji musicalu chociażby, ale wciąż wybrakowane. Co więcej, nie jestem w stanie ocenić, ile z tego, co czytałam, było faktycznie słowami Hugo, a ile inwencją twórczą nieznanej osoby bądź osób, które opracowały to streszczone wydanie. Jako czytelnik wymagający, który ma w planach nadrabianie wielu arcydzieł literatury światowej, czuję się stratna. A również w oczach innych, myślących ambitniej, mogę sprawiać wrażenie kogoś, kto stracił czas na czytanie tworu, który szczerze mówią nie wiadomo, czym jest.

Czy czytanie skrótów ma w takim razie jakąś wartość?

Dla czytelnika, którzy chce sobie na szybko odświeżyć dawno czytaną lekturę, żeby mieć ją na świeżo w pamięci, zdecydowanie tak. Dla kogoś, kto przeczytał daną książkę, ale może nie do końca uważnie i niektóre rzeczy mogły umknąć, jasne, czemu nie. Ja często zaglądam do stron typu Sparknotes chociażby po to, żeby porównać to, co ja wyniosłam z jakieś książki, z tym, co wydawało się ważne twórcom bryków. Następnie zgłębiam spisy głównych motywów, szukając odczytań i nawiązań, na które nie wpadłam.

Będąc studentką, czytałam fragmenty Moby Dicka według spisu lektur z uczelni, który uwzględniał nie całość, a tylko wybrane rozdziały. Chcąc mieć przed sobą pełniejszy obraz lektury, której nie zdążyłabym wtedy przeczytać, doczytywałam streszczenia brakujących rozdziałów. Z pewnością można by znaleźć wiele innych sytuacji, gdy krótkie streszczenia mogą się przydać, choć nigdy nie zastąpią lektury pełnej powieści.

A co z czytaniem wydań skróconych, które mają ponad osiemset stron?


Najgorsze, co się może czytelnikowi zdarzyć, to nieświadomość. I tutaj mam spory zarzut do Wydawnictwa MG: Nędznicy w ich wersji z wierzchu nijak nie sugerują, że to nie jest polski przekład oryginału w całości. Dopiero przyglądając się stopce redaktorskiej można się dowiedzieć, jaka to wersja. Można zostać w ten sposób oszukanym, myśleć, że oto przeczytało się Nędzników Victora Hugo w całości, a nie w jakiś sposób przetworzoną i pociętą wersję przypominającą raczej adaptację. Idą za tym pochopne, fałszywe sądy o autorze i jego dziele, złe przeświadczenie o długości utworu, zdezorientowanie przy porównywaniu czytelniczych doświadczeń z innymi.

Opowiem Wam pewną historię, by zobrazować dokładniej, o co chodzi.

Jako dziecko dostałam kiedyś w ramach nagrody za dobre wyniki w nauce piękne, ilustrowane wydanie Robinsona Crusoe. Przeczytałam je w mig, było dość krótkie mimo grubej okładki i dużych gabarytów. Duża czcionka i przypisy specjalnie dla młodszych czytelników sprawiały, że wszystko rozumiałam i czytałam prędko, jednak choć historia szalenie mi się podobała, nie rozumiałam, czemu fabuła tak pędzi, czemu wiele ciekawych detali dotyczących życia Robinsona na wyspie czy jego przyjaźni z Piętaszkiem nie jest rozwiniętych.

Jakież było moje zdziwienie, gdy pewnego razu, przechadzając się wśród półek biblioteki szkolnej (specjalne stosunki z panią z biblioteki skutkowały najpiękniejszymi na świecie przywilejami, myszkowanie wśród pełnych regałów podczas gdy każdy inny miał zakaz wstępu to była czysta magia) napotkałam te same Przypadki Robinsona Crusoe w formie grubaśnej księgi zadrukowanej ciasną, małą czcionką. Byłam otumaniona. Natychmiast porwałam tego odmienionego Defoe do domu i czytałam z przejęciem, zachwytem, nie mogąc się oderwać od przedziwnych komplikacji kompanii handlowych, statków towarowych, tułaczki od okrętu do okrętu, niewoli, zakładania plantacji, najróżniejszych interesów... Ten dorosły, poważny, często trudny do zrozumienia świat mnie oczarował, a drobiazgowość opisu pobytu na wyspie zapierała dech. Byłam absolutnie pochłonięta tą pełną wersją przygód wówczas mojego ulubionego bohatera książkowego i zła na moją dziecinną wersję, która pozwoliła mi się oszukać, a jednocześnie pozbawiła tej wspaniałej barwności osiemnastowiecznej powieści.

Z ręką na sercu mogę stwierdzić, że napotkane w ten sposób streszczenia wyrządzają czytelnikowi krzywdę.


Podobnie jak w wielu innych rejonach życia, świadoma zgoda jest niesamowicie ważna.

A co z czytaniem takiej skróconej wersji z pełną premedytacją?

Jasne, pewną wartość ma, choć nie jest to spotkanie z całością, a tym bardziej oryginałem w języku, którego czytelnik nie zna. To dodatkowa warstwa, o której warto pamiętać: tłumaczenie tłumaczeniu nierówne, a spotkanie z przekładem to często doświadczenie odmienne od starcia z oryginałem. Adaptacja nakłada na to jeszcze jeden poziom szumu, przeszkadzającego w odbiorze pierwotnych intencji autora. Często taka skrojona pod pewne popularne czytelnicze gusta wersja wykrzywia oryginał do tego stopnia, że staje się zupełnie inny gatunkiem powieści, jak chociażby dziewiętnastowieczna, romansowa Janina, która nijak się ma do pełnej niuansów Jane Eyre.

Szczerze mówiąc trudno mi rozstrzygnąć, czy moje intencje (wygoda, pójście na skróty, bo akurat wyszło nowe wydanie i egzemplarz recenzencki mnie zmotywuje do przeczytania wreszcie powieści, którą mam już od dawna w pamięci jako do przeczytania, ładne okładki) były wystarczające, żeby przeczytać tych konkretnych Nędzników w wersji skróconej. Nie czuję jakichś olbrzymich wyrzutów sumienia, choć jednocześnie uważam, że jednak powinnam była postawić ostatecznie na przekład całości. Nie żałuję czasu spędzonego na czytaniu, ale i nie uważam, że faktycznie przeczytałam Nędzników. Czuję się bardziej, jakbym na przykład obejrzała ekranizację w formie miniserialu. Albo poznała słuchowisko na bazie powieści, tak jak to zrobiłam z Anną Kareniną zanim zabrałam się za Tołstoja. Znam fabułę, poznałam zarysy analizowanych problemów, po części przeczytałam rozważania autora i opisy bitew historycznych, ale prawdopodobnie zbyt powierzchownie.

Za bardzo mi się spodobało to, co czytałam, żeby kiedyś nie sięgnąć po całość.


Chyba najważniejsze jest to, żeby właśnie mieć świadomość swojego czytania, a potem wybierać to, na co się chce poświęcać swój czas. Nawet jeśli to wersja skrócona. A potem przyjmować na klatę to, że przeczytało się adaptację, że ktoś może mieć nam to za złe i wytykać stracenie naszego rozumu i godności czytelnika ambitnego...

Nędznicy

Victor Hugo

Wydawnictwo MG, 2018
Przekład „Biblioteki Arcydzieł Literatury” z 1931 r.
Wydanie skrócone (zgodnie z wydaniem Iskier z 1954 r.)
405, 496 stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★
Dziękuję wydawnictwu za egzemplarze recenzenckie!

0 komentarze:

Prześlij komentarz