Niby taka niepozorna, cienka książeczka. Po przekartkowaniu, tekst się wydaje jeszcze krótszy, bo podzielony na sto dwadzieścia siedem czasem króciusieńkich rozdziałów. Mimo to do tej pory czuję się onieśmielona na myśl o tym, żeby o niej coś napisać.
Ojciec i brat namawiali Vonneguta, że zamiast studiować humanistykę, powinien wybrać bardziej przydatną dyscyplinę. W wyniku tego przyszły autor uznanych powieści science-fiction najpierw wybrał biochemię. Naukę przerwała mu druga wojna światowa, naznaczając jego życie traumatycznymi doświadczeniami. Gdy wrócił z Europy, nie czekał długo, by poślubić swoją ukochaną i zacząć zupełnie inne studia zgodnie z zewem swojego serca: antropologię. Niestety, po pięciu latach studiowania dwie jego prace magisterskie, jedna po drugiej, zostały odrzucone. Ostatecznie znalazł pracę, kłamiąc na rozmowie, że uzyskał tytuł magistra. A życie toczyło się dalej.
Dwadzieścia pięć lat później Vonnegut dostał ze swojej uczelni list. Nowy dziekan, natknąwszy się na jego dokumenty w archiwum, postanowił uhonorować znanego już pisarza tytułem magistra w ramach opublikowania godnej pochwały książki. Tą książką była właśnie Kocia kołyska.
Jak by nie patrzeć, książka z humorem, w otoczce osobliwych, parodystycznych zapisków niewątpliwie zajmuje się niczym innym, jak właśnie antropologią. Filtrując świat wrażliwością literacką, autor komentuje fundamenty współczesnego społeczeństwa: naukę, religię, konflikty zbrojne, rodzinę, dążenie do szczęścia. I właśnie zagłębienie się w to bogactwo spostrzeżeń ukrytych pod płaszczykiem zabawy, ironii i fantastyki naukowej wymaga trochę wysiłku, zastanowienia i uwagi ze strony czytelnika.
Na pierwszy ogień weźmy naukę. Główny bohater, trochę dziennikarz, a trochę everyman, stara się zebrać materiał na książkę o tym, co ważne osobistości robiły w dzień wybuchu bomby w Hiroszimie. W pierwszej kolejności próbuje dowiedzieć się, co robił wtedy Felix Hoenikker, światowej sławy naukowiec, laureat nagrody Nobla i fizyk, który umożliwił stworzenie bomby atomowej. I to właśnie postać oderwanego od świata, na swój sposób naiwnego i autystycznego geniusza, niesie za sobą główną krytykę dotyczącą rozwijającego się błyskawicznie postępu technicznego. Ci sami ludzie, którzy popchnęli do przodu rozwój ludzkości, wynajdując leki na choroby, ratujące życie technologie, poprawiający jakość życia przemysł, środku transportu i tak dalej, jednocześnie przyczyniają się swoimi wynalazkami do śmierci milionów istnień. Wystarczy krótkowzroczność, brak poczucia odpowiedzialności, skupianie się na rzeczach równie trywialnych, co kocia kołyska z kawałka sznurka i dłoni w chwili, gdy światem wstrząsa tragedia wybuchu bomby atomowej.
Rozprawienie się z religią kryje się za opisem często paradoksalnej, pełnej bełkotliwego żargonu wiary w proroka Bokonona. Bokononizm, wczytując się w porozrzucane po całej powieści aluzje i mistyczne wytłumaczenia, to nic innego, jak wiara w kłamstwa, które pozwalają nam normalnie funkcjonować. Trudno się nie uśmiechnąć, czytając motto powieści: „Kierujcie się w życiu fomą, czyli nieszkodliwym łgarstwem − ono da wam odwagę, dobroć, zdrowie i szczęście”. W innymi miejscu narrator przyznaje: „Człowiek, który nie potrafi zrozumieć, że użyteczna religia może być zbudowana na kłamstwach, nie zrozumie również i tej książki”. Innymi słowy, używając frazesu, religia to opium dla mas, ale żeby dobrze działała, musi też być umiejętnie podana społeczeństwu. Na fikcyjnej wyspie San Lorenzo, by zamaskować biedę, ubóstwo i fatalne warunki, religia została wymyślona od zera i specjalnie wyjęta spod prawa, by szybciej ją rozpowszechnić i umocnić, bo każda rzecz zakazana tym bardziej nęci.
Vonnegut uderza też w mit pogoni za szczęściem, tak silny w Stanach Zjednoczonych, że również zawarty w Deklaracji Niepodległości jako prawo każdego człowieka. Trójka dzieci naukowca Hoenikkera próbuje tylko znaleźć swoje miejsce na ziemi, jednak podążając za spełnieniem marzeń, doprowadza do totalnej katastrofy na skalę planetarną. Angela, Newt i Frank są często zupełnie nierozważni, skupieni tylko na sobie, czasem zwyczajnie głupi. Można powiedzieć, że reprezentują rasę ludzką: Angela próbuje założyć normalną, budzącą respekt rodzinę, karzeł Newt szuka miłości, bezmyślnie okrutny Frank próbuje się w życiu ustawić. Każde z nich, w pogoni za szczęściem, niedbale wypuszcza z rąk niebezpieczną substancję, również wymyśloną bez zastanowienia; ta zaś niszczy prawie całe życie na Ziemi.
Ponoć w pewnym wywiadzie niedługo po przyznaniu niespodziewanego tytułu magistra Vonnegut podkreślał, że uczelnia nie przyznała mu stopnia naukowego honoris causa, lecz z powodu wartości antropologicznej jego powieści. Miał nad tym deliberować komitet złożony z pracowników wydziału. Trudno nie przyznać im racji, choć przecież ta nietypowa praca naukowa składała się z samych fałszerstw: zmyślonych ludzi, zmyślonych miejsc, zmyślonych reżimów, zmyślonej nauki i zmyślonej religii.
Kocia kołyska
Kurt Vonnegut
Zysk i S-ka, 2004
Tłumaczenie: Lech Jęczmyk, Janusz Jęczmyk
238 stron
Tłumaczenie: Lech Jęczmyk, Janusz Jęczmyk
238 stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★
0 komentarze:
Prześlij komentarz