Podobno Mroza bolą zarzuty, że skoro zalewa rynek swoimi pisanymi w miesiąc książkami, to pisze byle jak, na kolanie. Lubi się chwalić, że robi swój własny research, przygotowuje się do pisania kolejnych książek, dowiadując się na dany temat jak najwięcej. Dziesięć godzin dziennie pisze, potem wprowadza poprawki. A potem wydaje książki w kilku wydawnictwach, pod pseudonimem, z częstotliwością karabinu maszynowego.
Taka etyka pracy nie broni go przed wyrzutami Farerów, że przywłaszcza sobie ich kulturę, a przy tym wykrzywia obraz ich społeczności. Przed spisem porad i zażaleń od Ćwieka, że sprawdza fakty po łebkach, w Wikipedii, kończy na kilku pierwszych stronach wyszukiwania przez Google, a potem krzywdzi osoby, które faktycznie przeżyły coś podobnego do opisów z jego książek, przedstawiając fałszywy obraz sytuacji.
Mróz rozpisał sobie prosty przepis na bestseller, zapożyczając sporo z popkultury: prozy Grishama, seriali typu Suits, tytułów pokroju House of Cards. A potem wybiera sobie tematykę i pisze, bez planu, z mglistym przeczuciem w głowie, stylizując swoją prozę na filmowy thriller czy kryminał, wpisując fabułę w schemat amerykańskiej sensacji.
Sięgając po pierwszy tom rozrastającej się imponująco prawniczej serii o Joannie Chyłce, miałam wrażenie, że to dobry pomysł na pierwsze spotkanie z autorem. W końcu jako prawnik z doktoratem, Mróz przynajmniej w kwestii znajomości tematu nie powinien zawieść, a ja bardzo lubię prawnicze historie i starcia obrońców z prokuratorami na sali sądowej. Może i mnie się spodoba? W końcu nawet taka masówka jak Millenium całkiem dobrze mi weszła.
Niestety, nic z tego.
Już od pierwszych stron uderza czytelnika pretensjonalny, naciąganie luzacki język i obcesowy, często niepotrzebnie wulgarny styl. Podczas pierwszego zetknięcia głównych bohaterów, starsza i doświadczona prawniczka próbuje zahukać nowo zatrudnionego Kordiana swoją fajnością, przy okazji rzucając zupełnie nieśmieszny żarcik z ambasady Zjednoczonych Emiratów Arabskich, dopytując się głupkowato „Allahu Akbar?”. Kolejne kilka stron to uczniackie naigrawanie się z powiedzonka „talon na k*** i balon”, niestosowne naśmiewanie się z hipsterów przez porównania do więźniów obozów koncentracyjnych i ogólna pseudozabawna beka z wielkiej korporacji. A to dopiero początek karnawału stereotypów i śmieszków na poziomie gimnazjum.
Następną kwestią jest taka, że konstrukcja postaci nie pozwala ich traktować na serio. Mecenas Chyłka, w zamierzeniu bystra, bezkompromisowa kobieta-tyran o ciętym języku i dawno wyrobionej reputacji prawnika od przypadków beznadziejnych, zachowuje się i odzywa jak dwudziestoparoletni facet. Jeździ jak pirat, non-stop atakuje słownie swojego aplikanta, wyśmiewając się z jego gustów muzycznych i kulinarnych, Wojewódzkiego nieironicznie nazywa królem TVN-u, a imię „Kordian” kojarzy jej się automatycznie z Power Rangersami, choć jej wiek zdecydowanie wyklucza oglądanie takich kreskówek w dzieciństwie. Jest bezczelna, szczeniacka, karykaturalna i kompletnie nieprawdopodobna.
Główny bohater Kordian/Zordon z kolei jest zupełnie nijaki, Kormak wydaje się w dużej mierze niepotrzebny i dorzucony na doczepkę, „winny jak ocet” Langer wydaje się zmieniać charakter w zależności od miejsca w fabule i zmieniającej się koncepcji na zakończenie, a bandyci stojący za całą historią to czysta groteska pełnego stereotypu: Siwowłosy pojawia się zawsze w sposób godny czarnych charakterów z Bonda czy animacji Disneya. Nie mówiąc już o postaciach kobiecych, których prócz Chyłki ze świecą szukać, a jak już się pojawiają, to mówi się o nich w sposób przypominający rozmówki z szatni, którymi zasłaniał się Trump („grzmociwo”, „ta z cycami (...) [f]oremnymi jak modelowe wielościany” i „big cyc” to moje ulubione określenia).
Zwroty fabularne zalewane są olbrzymią ilością dialogów, przekomarzań Chyłki z Zordonem, gadkami Zordona z Kormakiem i Łysego z Siwowłosym. Sceny rozmów przypominają konstrukcję seriali typu Gra o tron, a same główne wydarzenia są pokazywane w iście hollywoodzkim stylu, zmuszając bohaterów do częstych, choć czasem mało wiarygodnych konfrontacji. Polskie prawo jest podkolorowane i ponaciągane, by stworzyć napięcie, argumentom na salach sądowych brakuje ostrości i przenikliwości, by oszołomić czytelnika, a niektóre sytuacje są zupełnie bez sensu. Na przykład historia z Zordonem i Kormakiem, którzy próbują dostać się na zamknięte osiedle Langera. Scena przekonywania stróża, że są z kancelarii jako przedstawiciele mieszkańca bloku, który przecież dał im kody i klucze, żeby sobie weszli do mieszkania, więc niech stróż podniesie szlaban, jest według mnie zupełnie niepotrzebna. Później w książce okazuje się, że Chyłka ma zarówno pilot do bramy, jak i kartę magnetyczną do furtki i klucze do mieszkania. Zamiast poprosić panią mecenas o te fanty, próbują niezdarnie zastraszyć ochroniarza i przekonują bardzo słabymi argumentami.
Trzeba jednak przyznać, że całość układa się jednak w miarę sensowną intrygę, a wyjąwszy elementy sądowe, można stwierdzić, że raczej nieskomplikowaną. Ta zaś daje możliwość samotnej, lubiącej zajrzeć do kieliszka pani mecenas i biednemu, ubogiemu aplikantowi na przybliżenie się do siebie, a nawet zrodzeniu się jakiegoś uczucia, bo jaką taką chemię między postaciami udało się uchwycić. Co prawda chemię tę często psują trochę luzackie, a trochę żenujące teksty wymieniane między bohaterami, zupełnie niepasujące do ich oficjalnej relacji mentorka-uczeń. Jak jestem w stanie wyobrazić sobie niektóre sytuacje, jak ta w szpitalu czy któryś ze wspólnych wieczorów w domu Chyłki, tak ich głupkowate przepychanki słowne i komentarze na temat obcisłych wdzianek w biurze już bardziej rażą niż przekonują.
Akcja raczej trzyma w napięciu i nie ma problemu z szybkim dobrnięciem do końca książki, kiedy się okazuje, że rzecz jasna sprawa wcale się nie skończy jedynie pierwszym tomem. Współpraca między dwoma diametralnie różniącymi się od siebie bohaterami to stały niemal element sensacji, jakiego nauczyły seriale z Zachodu, ale na swój sposób duet Chyłka i Zordon działa. Rozumiem, dlaczego ta książka z wartką akcją aż proszącą się o przeniesienie na ekran może wielu czytelnikom się podobać.
Co mnie najbardziej boli, to ten niepasujący do powagi sytuacji język, często bardziej przystający do amerykańskich filmów akcji w polskim tłumaczeniu niż do warszawskiej korporacji prawnej. Te miałkie dialogi, stereotypowe aż do bólu postacie drugo- i trzecioplanowe, niedojrzałość wychodząca w humorze i nadmuchana, pełna patosu brutalność. Nie kupuję tego na całej linii. I jeśli pierwsze trzy książki z serii o Chyłce są najlepsze, a potem jakość spada, to zastanawiam się, jak bardzo bym zgrzytała zębami czytając kolejne.
Kasacja
Remigiusz Mróz
Czwarta Strona, 2015
496 stron
496 stron
Odczucia: ★★/★★★★★
0 komentarze:
Prześlij komentarz