Od czerwca dużo się u mnie działo. Najpierw dwa tygodnie podróży służbowej, potem tydzień intensywnej przerwy, potem dwa tygodnie wyjazdów urlopowych, tydzień przerwy, a potem znów tydzień na awaryjny wyjazd do domu rodzinnego. To pierwszy weekend od początku czerwca, kiedy odpoczywam we własnym mieszkaniu, bez perspektywy szybkiego pakowania się i kolejnych przygód.
Jakie to miłe uczucie, wreszcie móc poleżeć sobie w niedzielę na łóżku, opierając się o stertę miękkich poduszek, i cieszyć się wpadającym przez okno słońcem.
Mam nadzieję, że sytuacja mnie w miarę usprawiedliwia jeśli chodzi o zaległość czerwcowych nowin. Mogę się za to pochwalić, jakie miałam tempo czytania w lipcu, ale o tym za chwilę.
W czerwcu przeczytałam tylko:
- kulturoznawczą opowieść o fandomie Jane Austen Among the Janeites Deborah Yaffe
- oraz Faraona Prusa. Wierzcie czy nie, nie miałam go nigdy jako lektury szkolnej i sięgnęłam do niego dopiero teraz, z własnej woli. Było zabawnie!
- Emigrację Malcolma XD, o której już pisałam na blogu,
- trzeci tom przygód profesorowej Szczupaczyńskiej, czyli Seans w domu egipskim Maryli Szymiczkowej (och, jak to się cudownie czyta!),
- Wyrd Sisters Terry'ego Pratchetta (wiedźmy są absolutnie fantastyczne),
- z polecenia magazynu „Książki” zajrzałam do historii wymyślonej amerykańskiej sekty dzięki After the Fire Willa Hilla,
- analizę życia seksualnego Polaków międzywojnia, czyli Epokę hipokryzji Kamila Janickiego,
- a na koniec, zainspirowana ogłoszoną wizytą autorki na tegorocznym Conradzie, pomyślnie zakończyłam drugie podejście do Americany Chimamandy Ngozi Adichie. Tę ostatnią najbardziej mam ochotę rozkminić na blogu.
Dodatkowo czytałam też komiksy: pierwszy omnibus Hellboya, The End of the Fucking World i zaczęłam serię Paper Girls.
A jeśli chodzi o popkulturę wizualną? Oj, była rozpusta!
Harry Potter i Kamień Filozoficzny (2001)
Harry Potter i Komnata Tajemnic (2002)
Nie oglądałam tych filmów od czasów, kiedy wyszły. Czasem mignęły mi fragmenty w telewizji, ale nie robiłam sobie powtórek w całości oprócz Więźnia Azkabanu w liceum. Ostatnio nostalgia wygrała i obejrzeliśmy sobie dwa pierwsze filmy Columbusa, z Richardem Harrisem w roli Dumbledore'a i uczniami biegającymi, jak trzeba, w szatach hogwarckich, a nie dżinsach. Solidnie i wiernie zrobione, dłużą się trochę momentami, ale wciąż dobrze się je ogląda mimo często fatalnego CGI. Świetnie dobrani aktorzy, magiczna muzyka, szacunek wobec oryginału i niesamowita atmosfera wciąż robią swoje.
Pokémon: Detektyw Pikachu (2019)
To był uroczy film z głupiutką fabułą. Prosty, nieprzekombinowany, z Pokemonami odtworzonymi z sercem i dobrym smakiem. Pikachu w CGI to wzór do naśladowania jakichkolwiek adaptacji kreskówek i gier na przyszłość, ale gdyby nie fantastyczny dubbing Ryana Reynoldsa tego filmu nie oglądało by się tak samo, choć humor w dialogach też trzymał klasę. Wyszłam z kina szczęśliwa.
Truposze nie umierają (2019)
Nowy Jarmusch to nie jest film dla osób, które nie czują satysfakcji bez spinającej się w logiczny ciąg fabuły, poodmykanych wątków, sensownej przyczyny wydarzeń, wytłumaczalnego zakończenia i głębszego morału. To bardziej granie na nosie, zabawa konwencją i kinem, sztuka dla sztuki i dobra zabawa na planie, plus plejada świetnych aktorów, którzy mieli ochotę wziąć udział w tej imprezie. Apokalipsa zombie nastaje z powodu absurdalnie wydumanych powodów, postacie poznajemy nawet nie po to, by potem obserwować, jak giną, dużo rzeczy się nie spina, matatekstualne gierki są wrzucone ni przypiął, ni wypiął, a wygłaszany na koniec monolog Toma Waitsa o zgubnym materializmie wykrzywia zęby. Ja się jednak sporo śmiałam na seansie, piękny Adam Driver jak nie zachwyca, jak zachwyca, a Tilda Swinton ma chyba najlepszą rolę w całości.
Rocketman (2019)
Po Bohemian Rhapsody wyszłam rozśpiewana, nie mogłam spocząć, póki nie przesłucham wszystkich płyt Queen, ale to nie był jakiś specjalnie dobry film, po prostu lubię muzykę Queen, a obraz miał sporo problemów, o których pisałam wcześniej. Biopic o Eltonie Johnie fabularnie wychodzi o niebo lepiej, poprowadzony jako opowiadanie nie do końca godnego zaufania narratora, bez większych przekłamań czy tuszowania niewygodnych faktów. Elton osobiście pilnował, by niczego nie wybielać, podczas gdy muzycy Queen przejęli produkcję Bohemian Rhapsody, by wypuścić ugrzeczniony obrazek. Rocketman wygrywa szczerością, musicalowością, bo genialne było wpisanie piosenek w narrację, pozwolenie innym postaciom niż głównemu bohaterowi na śpiewanie. Co prawda trochę przesadzili z łopatologiczną sceną pojednania na koniec, to jednak ogląda się wyśmienicie. No i brawa dla Tarona Egertona, który sam śpiewa!Wyspa psów (2018)
Wes Anderson tworzy specyficzne filmy. Dużo dobrych aktorów, dużo postaci, dużo zgiełku, serca, ekscentryzmu i pięknych stylizacji. Wyspa psów jest w tym sensie podobna do chociażby Grand Budapest Hotelu. Jest to jednak przede wszystkim przepiękna animacja poklatkowa, w którą wrzucono dużo pieniędzy, by dopieścić każdy detal. Widać tu też zachwyt kulturą japońską, brzmieniem języka, estetyką; rzecz zresztą dzieje się w Japonii, większość postaci mówi po japońsku, a tłumaczenie odbywa się często konsekutywnie poprzez tłumaczkę z budki, komputer czy inne środki; często musimy się domyślić z kontekstu, o co chodzi. Zresztą, co mówią bohaterowie ludzcy jest drugorzędne, bo główną rolę grają mówiące po angielsku psy. Całość składa się na baśń tyleż nieprawdopodobną, co rozrywkową, a chodzi o ocalenie wygnanych przez właścicieli psów i ukrócenie spisku właścicieli kotów. Jest zabawnie, uroczo, jednak całość jest dziwnie zbalansowana, na przykład niektóre postaci giną w narracji pomimo większego podbudowania na początku, czasem zaś są zupełnie zbędne. Jeśli jednak lubicie animację poklatkową, zwierzęta i Japonię, koniecznie sobie obczajcie.
Spider-Man: Daleko od domu (2019)
Spider-Man 2 (2004)
Udało mi się też obejrzeć dwie drugie części Spidermana, jedną w kinie, drugą w ramach odświeżania staroci. Far From Home to lekki, przyjemny i przezabawny film, godny pierwszej części Pająka z Tomem Hollandem. Mysterio jest świetnie poprowadzony, Nick Fury to klasa sama w sobie, szczególnie z końcowym twistem, a uczucie między MJ i Peterem chyba nigdy nie było tak naturalnie przedstawione na ekranie. Aktorka grająca MJ robi w ogóle kupę dobrej roboty, a oglądanie Neda to jak zwykle czysta przyjemność. W porównaniu z tym, co można obejrzeć teraz na ekranie, Spiderman 2 blednie niesamowicie. Przydługie, niezręczne sceny, całkowity brak chemii między Mary Jane a Peterem, no i sam Tobey Maguire, trochę za stary jak na studenta... ratuje to całkiem niezły dr Octopus i motyw tracenia mocy powiązanego z wątpliwościami. No ale gdzie jest coś miarę Hero w napisach końcowych? ;)
Godzilla II: Król potworów (2019)
Godzilla kontra Kosmogodzilla (1994)
Kolejna para filmów zrodziła się z wypadu na nową Godzillę razem ze znajomymi, którzy zgodzili się potem wpaść do nas i ktoś rzucił pomysł, by obejrzeć jakąś starszą, japońska Godzillę. Wybór padł na Kosmogodzillę, film z 1994, ale wyglądający, jakby miał dwadzieścia lat więcej. Koszmarne efekty specjalne, gumowe stroje, drewniana gra aktorska, powolnie, ale też trochę niezrozumiale prowadzona fabuła to dokładnie to, co się kocha w złych filmach. Druga część nowej, amerykańskiej Godzilli jest być może równie głupia fabularnie, jednak przynajmniej jest budżet, dzieje się intensywnie, pojawiają się inne potwory z mitologii Godzilli... generalnie jest ubaw po pachy.
Ciemny kryształ (1982)
Może słyszeliście, pojawiły się słuchy, że Netflix robi prequel do filmu fantasy Dark Crystal? Oryginał był zrobiony zupełnie bez aktorów, za to z lalkami Jima Hensona, twórcy mupetów, czemu więc nie poznać tego osobliwego tworu lat osiemdziesiątych? Zarówno lalki, projekty postaci, świat filmu jest zrobiony mistrzowsko i do tej pory może zachwycać. Mroczna historia opowiada o wysłanym w celu uleczenia świata młodym Gelflingu, stworzeniu podobnym do elfa, który tak właściwie nie wie do końca, co ma zrobić. Co prawda główny bohater cierpi na typowy syndrom mdłego, nieciekawego protagonisty, ale za to wszystkie inne postaci są intrygujące: opętane niskimi żądzami Skeksisy, dobrotliwi magowie Mistycy, ekscentryczna, nieustraszona wiedźma Aughra i zmyślna, bystra Kira. Jeśli lubicie klimaty w stylu Niekończącej się historii, to coś dla Was.
Maska (1994)
Również na Neflix trafiła kultowa Maska, czyli popis życia Jima Carrey'a. Mam w domu wielkiego fana tego filmu, więc musieliśmy go sobie przy okazji powtórzyć. Historii chyba nikomu zarysowywać nie trzeba, prędzej muszę donieść, że dzięki fantastycznej robocie protetyków, wizażystów i oczywiście plastycznej twarzy Carrey'a powstało coś absolutnie niesamowitego. Efekty specjalne tworzone komputerowo minimalnie się zestarzały, ale wciąż wyglądają świetnie. Oglądając bez lektora, za to w oryginale, można docenić humor zawarty w samym głosie Maski i jest to zdecydowanie coś, co ginie w tłumaczeniu lektorskim. Generalnie, pomimo zgrzytów na poziomie traktowania kobiet (wiecie, że Stanley Ipkiss był protoincelem?), wciąż ogląda się wyśmienicie.
Zaklęta w sokoła (1985)
Ze smutkiem pisze się o tym filmie teraz, po śmierci Rutgera Hauera, choć oglądaliśmy go jeszcze zanim świat obiegła ta przygnębiająca wiadomość. Ladyhawke została wpisana na moją listę do obejrzenia z powodu Ready Player One, bo znałam mniej więcej historię, ale nigdy nie widziałam tego filmu w całości. Zresztą sam pomysł na tą baśń fantasy jest szalenie romantyczny: kochankowie zaklęci w zwierzęta tak, że nigdy nie mogą się spotkać w ludzkiej postaci. Gorzej z wykonaniem, powolną akcją, niemiłosiernymi syntezatorami, słabą choreografią walk i efektami specjalnymi. Scena przemiany w sokoła sprawia, że człowiekowi się trochę odechciewa oglądać... Wciąż jednak jest to klasyk, który warto znać, a który po prostu się okrutnie zestarzał.
Stranger Things (2016- )
Aggretsuko (2018– )
Drugi sezon serialu animowanego nie dla dzieci o ciężko pracującej czerwonej pandzie zdecydowanie nie zawodzi. Przyjemnie pogłębia wątki większości postaci, co w szczególności należy się drugoplanowym comic reliefom, a także zagląda do życia starszych koleżanek z pracy Retsuko. Mamy też pięknie poprowadzony wątek, który chyba trochę zbyt blisko ociera się o osoby, które wielu z nas mogło spotkać w swojej karierze: siejących emocjonalny zamęt, zastraszających, dwulicowych. Nie wolno też zapomnieć o bardzo prawdziwie przedstawionej nadopiekuńczej mamie, która próbuje za wszelką cenę poznać Retsuko z potencjalnym przyszłym mężem. Mimo ciężkich tematów, lekki humor i dystans pozwalają wyśmiać lęki, które są chyba uniwersalne. Póki co ta seria bardzo dobrze się rozwija i nie mogę się doczekać ciągu dalszego.
Neon Genesis Evangelion (Serial TV 1995-1996)
The End of Evangelion (1997)
W liceum, gdy skończyłam serial i wieńczący go film, myślałam, że jak wrócę do Evangeliona jak będę dojrzalsza, mądrzejsza, to może coś więcej zrozumiem. Może odkryją się przede mną jakieś ukryte sensy, może układanka znaczeń ułoży się w coś bardziej oczywistego. Totalna bzdura. Obejrzałam jeszcze raz i miałam bardzo podobne odczucia: że coś mi umyka, że za dużo tu wzniosłych odniesień, które nie do końca prowadzą do głębszych znaczeń, że albo ja jestem jakaś mało kumata, albo ta historia jest opowiadana tak, żeby było trudno za nią nadążyć. Ostatecznie przed filmem poczytałam sobie różne fanowskich teorie i wyjaśnienia, po czym oglądając film, wreszcie rozumiałam, co się dzieje. Ten serial trzeba chyba oglądać z notatnikiem z zapiskami i głowić się dość długo, żeby dokopać się do tego, co można teraz łatwo przeczytać po krótkim googlowaniu. I to jest mój główny zarzut: to serial, w którym się dużo mówi, ale który nie chce opowiadać.
Pomijając ten, hm, drobny szkopulik, to naprawdę dzieło zmieniające pokolenie. Oglądając, widzi się te wszystkie inspiracje późniejszych twórców, widzi się serial o dużych robotach i ich pilotach w wieku szkolnym, który z każdym odcinkiem wkracza w coś coraz mroczniejszego, coraz bardziej zakrada się w ludzką psychikę, aż w końcu finał historii o robotach, aniołach i tajnych organizacjach okazuje się zasłoną dymną dla dramatu psychologicznego. Twórca pisał Evangeliona, jednocześnie traktując go jako swoją terapię w walce z depresją, a jego postaci na koniec leżą przed nami zupełnie odsłonięte, jak eksponaty po sekcji zwłok, a delikatna ręka animatorów wskazuje nam kolejne lęki, ukryte pragnienia, żale, najgorsze upadki, które składają się na skomplikowanych i skonfliktowanych wewnętrznie bohaterów. W tym sensie to serial bardzo potrzebny i przełomowy. I, jak snobistycznie powtarzali moi znajomi z pewnego fanklubu anime, nie można być prawdziwym otaku, nie przeżywszy seansu Evangeliona.
Na zakończenie zdradzę, że zaczęłam oglądać Star Treka: The Next Generation i cierpię przy słabym pierwszym sezonie (ale Data wszystko wynagradza), a także gram też sobie w Yakuzę 0 i mam przy tym dziką radochę.
A co u Was?
0 komentarze:
Prześlij komentarz