Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

środa, 25 czerwca 2014

Tom Cruise, Keiji Kiriya i wielkie siekiery na kosmitów


All You Need Is Kill

Hiroshi Sakurazaka 

(ilustracje Yoshitoshi ABe)


Wybraliśmy się z R. do kina na Edge of Tomorrow. Kojarzycie, ten apokaliptyczny film s-f z Tomem Cruisem, który nie bełkocze o scjentologii, tylko przebrany w odjechany egzoszkielet (prawidłowe słownictwo podebrane od R.) i wyposażony w pukawki najnowszej generacji walczy z kosmitami. Na pierwszy rzut oka - film w stylu zabili go i uciekł (a dokładniej obudził się w zapisanym miejscu w czasie), mocno zalatujący zbyt dosłowną ekranizacją gry przygodowej, w której zapisujesz swój postęp na każdym kroku. Po obejrzeniu zwiastuna ze skwaszonymi minami stwierdziliśmy, że na pewno kolejny gniot.

Wydało się, że jedyna zachęta to Emily Blunt i jej uroczy akcent. 
Szczerze, czy jest jeszcze ktoś, kto chodzi do kina na Toma Cruisa?

O dziwo, z czasem zaczęły wychodzić pozytywne opinie. Mnie przekonały szczególnie Agna, Zwierz i Mysza Movie. Wreszcie poszliśmy zobaczyć na własne oczy.

Edge of Tomorrow pokazuje naszą planetę w momencie inwazji agresywnych kosmitów, które zajmują po kolei całą Europę, prawie jak Niemcy podczas II Wojny Światowej. Jedyną ostoją pozostają Wyspy Brytyjskie i to stamtąd świat przepuszcza główny atak. Tak, mamy nie tylko kolejne lądowanie w Normandii, ale też Verdun, tyle że z superszybkimi, mackowatymi, zabójczymi tworami zamiast hitlerowców.

Nasz bohater, grany przez Cruisa Cage, jest totalnym bucem, tchórzem i specjalistą od piaru. Rzucają go na front, bo jest na tyle medialny, że mógłby zagrozić pewnym ważnym personom (co zresztą czyni, przyparty do muru). Oczywiście Cage nie wie nic w praktyce o tym całym biznesie wojennym i ginie w ciągu paru minut. W międzyczasie jednak udaje mu się dokonać jednej rzeczy, która sprawia, że przejmuje umiejętność kosmitów. Teraz może się respawnować w nieskończoność. Tak, widzimy jak Cruise umiera setki razy, by odrodzić się w tym samym miejscu, skulony, w kajdankach, na torbach w obozie, dzień przed bitwą. Za każdym razem uczy się coraz lepiej, jak walczyć i jak przetrwać.

Porównania z Dniem Świstaka same cisną się na usta.

Okazało się, że dawno nie było tak dobrze przemyślanego, fajnie zrobionego, intrygującego filmu s-f. Miła odmiana. Bywały momenty nerdzkiego szeptania w środku filmu: "Hej, ale jeśli to i to, to przecież tamto i siamto! Jak tak zrobią, to byłoby durne." A potem film pokazywał, że twórcy myśleli i sami już obmyślili tę opcję, bohaterowie stwierdzili, że ślepa uliczka, a fabuła idzie dalej, rozpatrując kolejne tropy. Co jest genialne - to znaczy, po tylu przewidywalnych aż do bólu produkcjach. Niestety, faktycznie, ostatnie minuty trochę to wprawiają w konsternację i trochę psują. Lepiej by było, gdyby film się skończył minimalnie wcześniej.

Uzgodniliśmy po filmie, że mógł się skończyć znacznie, znacznie gorzej. Na upartego zaś możemy się upierać, że zakończenie tak naprawdę wpuszcza widza w maliny, bo tak naprawdę... tu dalsze spekulacje, które zmilczę ze względu na czytelników uczulonych na spojlery.

Tak czy siak, uniwersum wciągnęło mnie do tego stopnia, że wyszukałam oryginalną powieść, na podstawie której filmidło powstało. All You Need is Kill, a raczej w tzw. angielskim po japońsku, Ōru Yū Nīdo Izu Kiru, autorstwa Hiroshi Sakurazakiego, zostało wydane pod koniec 2004. Ponieważ wyszło w Japonii, z automatu zostało przerobione na mangę. W maju 2014 książka trafiła na rynek amerykański. Dla lepszej sprzedaży, przed filmem jeszcze sprzedawano All You Need is Kill, po już jako Edge of Tomorrow.

Keiji Kiriya, japoński szeregowiec, budzi się w przededniu wielkiej bitwy z książką w ręku. Przez następne stokilkadziesiąt dni będzie się budził w tym samym miejscu, w ten sam sposób, z książką otwartą na tej samej stronie. Keiji jest typowym, znanym z klisz mangowych buraskiem, który dużo myśli, mało mówi i ma nieodgadnione oblicze. Po odkryciu, że wcale mu się nie wydaje, ale faktycznie po każdej śmierci odradza się na nowo w tym samym dniu, wcale nie biega jak z pieprzem w tyłku, żeby zdobyć pomoc czy porozumieć się z innymi jak amerykański Cage, tylko milcząco doskonali się w fachu i ćwiczy na polu walki, zapisując sobie tylko na ręku, który to już respawn.

 Keiji z mangi. Uroczy, chłopięcy i nieśmiały, pomału wychodzi ze swojej skorupy. 
Dosłownie i w przenośni.

Wreszcie jest na tyle dobry, że budzi zainteresowanie amerykańskiej superżołnierki, Rity Vrataski, która buszuje po polu bitwy niczym krwawa walkiria w czerwonej zbroi, z wielką siekierą w ręce. Sam Keiji odkrywa, że najlepiej kosmitów się zarzyna właśnie siekierką. Wkrótce walczą obydwoje, ramię w ramię, w cichym porozumieniu.

Brzmi jak mokry sen japońskiego otaku, prawda?

Książka była o tyle fascynująca, że zagłębia się mocniej w motywy i sposób działania kosmitów. I odkrywamy jedną przemyślną rzecz, o której nie ma mowy w filmach. Muszę się też przyznać, że czytałam z taką werwą, bo czerwony kostium i rude włosy Rity, a później niebieski strój Keijiego szalenie mi się kojarzył z Shinjim i Asuką z Neon Genesis Evangeliona.

Na zakończenie chciałam się pochwalić, że podczas pisania tego posta zadzwonił do moich drzwi pan listonosz, przynosząc takie oto dobra:


Rozkminy wygrały w konkursie organizowanym przez Kaś i Sylwka z Czworgiem Oczu! Moje roztkliwianie się nad Wolverinem zostało docenione ze względu na - cytat stąd - "energię wypowiedzi". Mrau. Nie spodziewałam się batonika, zakładki (uwielbiam zakładki! może kiedyś poświęcę im osobny wpis?) i tej prześlicznej koperty z pieczęcią i wykaligrafowanymi gratulacjami. Fantastyczne. Wielkie dzięki!