Shantaram
Roberts Gregory David
cdp.pl, 2016
australijska, awanturnicza, autobiograficzna, obyczajowa, Indie
Audiobook, 40 godzin słuchania, czyta Filip Kosior, tłumaczenie Maciejka Mazan
Odczucia: ★★★/★★★★★
Współpraca!
Onieśmielający błękit bezwstydnej Zatoki Sarońskiej. Żwirowaty piach na plażach. Parasole trzepoczące na ciepłym wietrze. Lejący się z nieba lepki żar. A w uszach przejęty, ciepły głos, przenoszący mnie do współczesnej hinduskiej opowieści tysiąca i jednej nocy.
Czemu tak długiej? Cóż, powieść jest naprawdę grubą cegłą, a dodając do tego niespiesznie, choć z wyczuciem i emocją czytającego lektora, wychodzi nam w rozrachunku czterdzieści godzin słuchania. To sporo. Do tego stopnia sporo, że poirytowana wolnym tokiem czytania i długą historią, która mimo wszystko nie trafiła w moje gusta, musiałam słuchać na ponad dwukrotnym przyśpieszeniu, żeby wytrwać do końca.
Niesamowicie uprzejme i miłe ze strony wydawnictwa, że przesłali mi tego pięknie wydanego audiobooka. Szkoda, że Shantaram to dla mnie tylko miejscami interesująca powieść pełna pseudopoetyckich porównań, od których bolą zęby, wydumanych, pseudofilozoficznych przemyśleń, pryskających po chwili niczym bańka mydlana, a także denerwujących życiowych sentencji i maksym, tylko odrobinę lepszych niż te autorstwa Coelho.
Australijczyk skazany na trzydzieści lat więzienia za napady z bronią i narkomanię ucieka z więzienia. Trafia do Bombaju, tętniącej życiem wielomilionowej metropolii, idealnego miejsca na przyczajenie się z dala od międzynarodowych władz. Od razu wpada w sam środek wiru nowych, emocjonujących doznań, znajomości i odkryć. Poznaje rozgadanego i roześmianego Trabakera i natychmiast mu zaczyna ufać. Poznaje tajemniczą, sensualną Karlę i od razu się w niej zakochuje. Poznaje barwny, międzynarodowy tłumek szemranych typów z kawiarni u Leopolda: do bólu stereotypową niemiecką prostytutkę o złotym sercu Ullę, francuskiego homoseksualistę i drobnego przestępcę Didiera, niebezpiecznych Modenę i Maurizia, i natychmiast obdarza ich zaufaniem i przyjaźnią. Spotyka Khader Bhaia, domorosłego filozofa, mędrca i lokalnego szefa mafii, po czym z miejsca oddaje mu swoje serce, stawiając go w pozycji swojego guru i ojca.
Generalnie Lin-baba, jak go nazwał Trabaker, jest bardzo naiwny i sentymentalny, choć próbuje to maskować komentarzami sugerującymi, że dobrze na tym wyszedł, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedział (mrug-mrug). Zachęca wręcz do dziecięcej ufności, wychwala pod niebiosa potęgę intuicji, obojętnie, czy zadajesz się z ulicznym naganiaczem, czy przestępczym liderem. Nie zliczę, ile razy najpierw uroczo, potem już irytująco wspomina, że ktoś się roześmiał, a to był dobry śmiech, więc sam zaczął się śmiać.
W całej powieści najlepiej słuchało mi się wszystkich kulturowych smaczków, opisów, opowieści, a najbardziej polubiłam Prabakera (cały czas wydawało mi się, że lektor czytał "Trabaker"...), zabawnego przewodnika po Indiach, faceta o skromnym wzroście, ale wielkiej odwadze, olbrzymim uśmiechu i jeszcze większym sercu; niewyparzonej gębie i swobodnym podejściu do potrzeb cielesnych. To Prabaker nadaje bohaterowi imię Lin-baba i jak tłumaczy, to wyśmienite imię, bo brzmi jak słowo oznaczające męskie przyrodzenie. Ojciec Prabakera z kolei oddaje Linowi swoje nazwisko łącznie z imieniem Shantaram, "boży pokój".
Ja tam wolę Lin-babę.
Niestety jak tylko na horyzoncie pojawia się Karla, najpiękniejsza i najniebezpieczniejsza kobieta świata dla zakochanego po uszy Lina, autor/narrator dostaje małpiego rozumu i szasta na lewo i prawo wymuszonymi, poetyckimi porównaniami, których nie da się słuchać. Siedziałam w tramwaju, kursując między Wulą i Atenami, i wywracałam oczami.
Karla tylko z opisów jest niebezpieczna i elegancka. Jej zawsze zielone ubrania nie brzmią zbyt szumnie, a ze świecą szukać dowodów na jej władzę. Ponoć jest jedną z pięciu najpotężniejszych osób w całym Bombaju, ale średnio widać tego dowody w fabule. Głównie czaruje grzywą czarnych włosów, zwodzi, wykorzystuje i zwala wszystko na swoje ciężkie dzieciństwo. Ostatecznie jednak zapiera się, że miłość jest nie dla niej, co tym bardziej nakręca bohatera, który dostaje na jej punkcie obsesji. Jak widać, nie była postać, która mnie specjalnie przekonała. Szczerze mówiąc, w Shantaramie trudno znaleźć drugoplanową postać kobiecą, która byłaby przekonująca.
Narzekając na słabe elementy powieści trzeba brać pod uwagę, że to dzieło pisane na motywach autobiograficznych. Nazywając rzeczy po imieniu, autorem jest bandzior i narkoman, który naprawdę uciekł z więzienia i rozbijał się po Bombaju, robiąc czarne interesy. Nawet zidentyfikowano rodzinę Prabakera w Indiach, która przyznaje się do znajomości z Robertsem w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Dwa lata temu autor wycofał się z życia publicznego, pozostawiając po sobie mroczną stronę internetową z oficjalną odezwą do fanów, ale wciąż napisał kolejną część przygód swojego alter ego.
Indie przedstawione w powieści intrygują i kuszą tajemniczą egzotyką, niezrozumiałym paktem zrozumienia między Hindusami, szaleństwem jednoczesnej swobody i ciasnego gorsetu zwyczajów, wielością języków, układów i niepisanych zasad. Poznając, zaczynamy czuć sympatię do tych ludzi, których gorące serca są w stanie zakochać się w człowieku w ciągu kilku chwil bez uprzedzeń i bez skrępowania do tego stopnia, że po dłuższej znajomości zapraszają go do swojej wioski rodzinnej na sześć miesięcy, by został przybranym bratem. Ludzi, którzy jednocześnie tak bardzo wstydzą się nagości, że nie do pomyślenia jest kąpiel nago, bez bielizny. A raczej wierzchniej odzieży spodniej, jak by powiedział Prabaker. Ludzi, którzy mieszkając w slamsach, pozostają niesamowicie czyści, porządni i honorowi, a głowy trzymają wysoko. Dla których łapówka jest tak naturalna i pożądana, po wypadku samochodowym tłum może we wspólnym szale dokonać okrutnego samosądu, podróż pociągiem w drugiej klasie to samobójstwo bez opłaconego żywego tarana, a znakiem pokoju i dobrych zamiarów jest kiwanie głową na boki.
Warstwa fabularna to nie arcydzieło powieściopisarstwa, ale jednak trzyma w napięciu i jest niesamowicie barwna. Prowadzi nas od targu dziecięcych niewolników, przez pożar i epidemię cholery w slamsach, przerażające, zawszone więzienie, pałac rozkoszy toksycznej Madame Zhu, blask świateł Bollywoodu, szczegóły pracy różnych gałęzi mafii hinduskiej, opis fałszowania dokumentów, wreszcie nawet podróż do Afganistanu, gdzie Lin dołącza do mudżahedinów walczących z Rosjanami, po drodze oddając swoją krew uniwersalnego dawcy do skraju wyczerpania, jedząc zgniłe mięso i wspominając o dobrych czasach w Bombaju. Trudno nie docenić trzymającej się kupy, pasjonującej opowieści, która kryje na koniec dość znaczący zwrot fabularny - jednak można by sobie darować dużą część rozmyślań i tendencyjnych sentencji.
Wreszcie pora skomentować samo wydanie. Tę książkę z 2003 roku w Polsce oryginalnie wydano w 2008 i wznowiono w 2016. Na początku czerwca wyszedł audiobook, którego słuchałam. Co tu dużo mówić, za dopracowane, śliczne wydanie należą się brawa. Na zdjęciach możecie podziwiać, jak bogato i poważnie wydawnictwo podeszło do powieści. W pakiecie dostajemy mapkę Bombaju z zaznaczonymi miejscami, w których dzieje się akcja - są nawet zdjęcia niektórych lokalizacji! - pachnący przyprawami i olejkami odświeżacz powietrza do samochodu (niestety mnie jako rowerzyście zawieszka nie przydała się zbytnio, bo w mieszkaniu zapach rozchodzi się bez zauważenia) oraz dwie płyty z nagraniami bardzo przyjemnego, choć dość wolno czytającego lektora z głębokim głosem w żywych, nasyconych kolorach. Aż szkoda mi było słuchać na komórce, a nie wkładać tych krążków do odtwarzacza.
A jak wam podszedł Shantaram, jeśli już czytaliście? Czy dla Was też wydawał się być "czytelniczym Świętym Graalem?", jak zachwala Marcin Meller? (cichy chichot)