Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

środa, 20 czerwca 2018

MINIROZKMINY: "Pypcie na języku" Rusinka, "Pamiętnik księżniczki" Fisher, "451 stopni Fahrenheita" Bradbury'ego i "Upadek Hyperiona" Simmonsa



Wspominałam Wam przy okazji majowego podsumowania miesiąca, że mam spore zaległości jeśli chodzi o recenzowanie moich lektur. Ostatnio więcej czytam niż spisuję i stosik do zrecenzowania mam wrażenie, że rośnie zamiast maleć! To znak, że czas na kolejne Minirozkminy ;)

Przed Wami Michał Rusinek, Carrie Fisher, Ray Bradbury i Dan Simmons!



Michał Rusinek nie odpowiada na mejla rozpoczętego słowem „witam”, ale pisze urocze wierszyki dla dzieci. Jego imię kojarzy się przede wszystkim dzięki temu, że przez wiele lat pracował dla Wisławy Szymborskiej jako sekretarz. Polonista, Krakus i poeta, jawi się również jako ekspert od języka polskiego, co z jednej strony bardzo chlubne, ale z drugiej potrafi być niewymownie męczące. W szczególności z powodu niefrasobliwości rodaków mniej obeznanych z zawiłościami polskiej gramatyki i składni. Żeby jakoś przeboleć te wszędobylskie babole językowe, najlepiej dla psychiki przyjąć pozycję prześmiewcy i z przymrużeniem oka wytykać co zabawniejsze przykłady tak zwanych „pypci”, czyli tych niezamierzonych, ale jak się nad tym zastanowić, niezwykle rozrywkowych błędów. Pypcie na języku w małej szarej książeczce gromadzą sporą ilość krótkich felietonów, które ukazywały się w latach 2013-2016 na łamach krakowskiej „Gazety Wyborczej” i które w humorystyczny sposób wytykają kuriozalne potknięcia językowe. Ale te „pypcie” to dopiero punkty wyjścia do szerszego zastanowienia nad życiem, rzeczywistością i kulturą, zakończonych zazwyczaj błyskotliwą, zaskakującą czy absurdalną puentą. Kolejne teksty czyta się błyskawicznie, z czystą przyjemnością i uśmiechem, czasem przysłoniętym rumieńcem wstydu, kiedy coś nie jest jasne albo pypeć okazuje się naszym własnym. A z okładki z wyrzutem spoglądają rysunkowi autor z kotem...


Słuchanie wspomnień Carrie Fisher czytanych jej własnym, zniszczonym, trochę chropowatym, ale pełnym ciepła i humoru głosem to niesamowite przeżycie. Sięgnęłam po gwiezdowojenny Pamiętnik księżniczki ramach hołdu dla zmarłej aktorki, która jeszcze zdążyła po śmierci ostatni raz pojawić się na ekranie jako generał Leia Organa w Ostatnim Jedi ostatniej zimy. To jej najświeższa i ostatnia książka, opublikowana w 2016. Będąc w wieku, w którym większości z osób mogących być poszkodowanymi przez ujawnienie skandali z jej lat młodości już raczej nic nie zaszkodzi, postanowiła wreszcie otwarcie opowiedzieć o swoim romansie z Harrisonem Fordem. Coś, co każdy podejrzewał podskórnie oglądając oryginalną trylogię, czując niezaprzeczalną chemię między postaciami, okazało się prawdą. Gorzką, smutną prawdą: Carrie znalazła swoje młodzieńcze pamiętniki z tamtego okresu i publikuje je właśnie w tej książce, przekładając z jednej strony narracją o początkach swojej kariery i początku bardziej intymnej relacji z Harrisonem, a z drugiej dokończeniem opowieści o chybionym romansie, który ostatecznie mocno ją poranił. Miała dziewiętnaście lat i choć miała wcześniej doświadczenia z chłopcami, weekendowy, raczej czysto cielesny i dość cyniczny związek ze znacznie starszym od siebie i żonatym w dodatku mężczyznom rozbudził w niej nieodwzajemnione prawdziwe uczucie, kazał roić w głowie najsłodsze marzenia i nadzieje. Jednak ona nie ma do niego żalu. Na koniec byli w dobrych stosunkach. A przytaczane wiersze i zapiski pokazują, że jednocześnie zdawała sobie sprawę, że wpakowała się w sprawę beznadziejną. Słuchając jej pisanych ze smakiem, oszczędnością i dystansem wspomnień, mimo wszystko trudno mi było nie oburzać się na Harrisona za niefrasobliwość, projektowanie swoich oczekiwań na niedoświadczoną dziewczynę, mówiąc krótko – wykorzystanie Carrie do skoku w bok. To bardzo emocjonalna, słodko-gorzka i urocza lektura. Choć publikowanie nastoletnich pamiętników pełnych typowego rozżalonego angstu według mnie nie było dobrym pomysłem, tak reszta historii była warta książki. Polecam wszystkim fanom Gwiezdnych Wojen i Carrie.


Przez wiele lat 451 stopni Fahrenheita Raya Bradbury'ego była na mojej liście wstydu. Klasyka antyutopii, która na celownik bierze sobie książki? Główny bohater zamiast gasić pożary, jest wzywany do palenia powieści, które uważane są za szkodliwe dla dobra publicznego, bo zmuszają do krytycznego myślenia, nie dają jasnych odpowiedzi, doprowadzają do niezadowolenia i rozbicia wyssanego z głębszej myśli, ale pozornie szczęśliwego społeczeństwa. Przecież to coś, co powinnam była przeczytać lata temu, najlepiej w okresie mojego zafascynowania tematem w liceum, gdy połknęłam chociażby Nowy wspaniały świat Huxleya w jeden wieczór i oglądałam Equilibrium oparte właśnie na Farenheicie z oczami okrągłymi jak spodki. Tego typu historie, mroczne i bezlitosne, jak Folwark zwierzęcy i Rok 1984 Orwella, Opowieść podręcznej Atwood czy film Dogville, wywołują we mnie specyficzne uczucie transu: historia wciąga mnie bez reszty, paraliżuje, otumania, niemalże dusi. Niestety Fahrenheit pod tym względem kompletnie zawiódł moje oczekiwania. Był suchy, sterylny jak wywód akademicki, który nadaje się głównie do rozpisywania na lekcji. Schematyczne, przewidywalne postacie, motywy i metafory poukładane łopatologicznie. Osobiste, trącące myszką lęki autora wyciągnięte do narracji: potępienie telewizji, szybkiej rozrywki, bezkrytycznego poddania masowemu przesłaniu, dążenie do bezproblemowego życia. Oczywiście, jest w tej powieści czytelna, uniwersalna nauka, jednak tak mnie nie przekonała ta historia, a raczej przypowieść, że czuję się zawiedziona.


Druga część brawurowej sagi s-f Dana Simmonsa, Upadek Hyperiona, bardzo się różni od pierwszego tomu przede wszystkim ze względu na formę. Jak Hyperion zachwycił mnie bezpośrednim odniesieniem formalnym do Chaucera ze swoimi przemyślanymi, zróżnicowanymi historiami kolejnych pielgrzymów peregrynujących na planetę zamieszkaną przez niepojętego demona, króla bólu, tak Upadek Hyperiona odchodzi od podobnych eksperymentów i prowadzi regularną, wielotorową narrację. Większość wydarzeń obserwujemy oczami śniącego aktualne wydarzenia wieszcza, przypatrujemy się z bliska poczynaniom charyzmatycznej CEO Meiny Gladstone, planom wojenne w komnatach generałów, intrygom i zabiegom polityków, ważniejszych osobistości i rozczłonkowanych frakcji sztucznych inteligencji, a także przedziwnym doświadczeniom pielgrzymów na Hyperionie. W pewnym momencie dochodzi nawet do odtworzenia ostatnich dni angielskiego poety romantycznego John Keatsa, w ścisłym związku z kosmicznymi wydarzeniami na skalę niemalże mistyczną – i to jest moment, gdy zaczęłam się zastanawiać, czy Simmons nie przesadził. Czy to nie za dużo, choć wciąż ma swój przewrotny sens. Ale potem dostajemy też fantastyczną końcówkę wzruszającą fundamenty zbudowanego tak misternie świata, totalną zmianę punktu widzenia wszystkich pionków na planszy, godziwe zakończenie wątków pielgrzymskich i powalającą na kolana akcję poprowadzoną przez niezapomnianą Gladstone. Hyperion mnie absolutnie zachwycił, Upadek Hyperiona stoi oczko niżej, ale wciąż bardzo wysoko.

0 komentarze:

Prześlij komentarz