Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

czwartek, 27 września 2018

Sensacji brak. "Baśnie braci Grimm: bez cenzury" Philip Pullman


Miałam nadzieję na pikantne, przemyślane, wgryzające się w podświadomość interpretacje baśni w stylu Angeli Carter. W końcu tytuł tego zbiorku brzmi bardzo sugestywnie: to baśnie „bez cenzury”. Spuszczone z łańcucha. Odarte z cukierkowej otoczki, z wielkookich księżniczek; powrót do korzeni, do krwistych, bezwzględnych, mrocznych historii przestrzegających dzieciaki przed złem tego świata. Może jakieś fantastyczne podkręcenie znanych historii, może nowe spojrzenie.

Mocno się zawiodłam. To tylko wybór pięćdziesięciu z ponad dwustu oryginalnie spisanych przez niemieckich językoznawców ustnych historyjek, zbiór najbardziej lubianych baśni Pullmana, przepisanych lekkim językiem, z minimalnym komentarzem. Przeźroczyste, oschłe opowieści przytaczające znane z braci Grimm historie. Nic więcej.

Rozumiem zamierzenie: w momencie publikacji książki mijała dwusetna rocznica wydania oryginalnych baśni braci Grimm. Na taką datę wręcz nie wypada nie wypchnąć na rynek jakiegoś ładnego zbiorku upamiętniającego wysiłek zajmujących się ówcześnie modnym tematem ludowych opowiadań Niemców. A dodatkowo Pullman, tak ważna figura w świecie fantastyki, autor Mrocznych materii, czyli Narni dla ateistów, jak niektórzy zgryźliwie mówią, okazuje się wielkim fanem baśni, który z wielką chęcią rzucił się na baśniowe archiwa.

Widać to we wstępie, bodaj najciekawszym elemencie Baśni... dla dorosłych i młodzieży. Pullman zachwyca się w nim niecodzienną, specyficzną strukturą baśni składającą się z pewnych utartych wydarzeń, schematycznymi bohaterami jedynie symbolizującymi ich funkcję, tempem narracji, „wylizanym do czyta” stylem bez większych upiększeń i tak dalej. Wyraźnie daje do zrozumienia, że chciał oczyścić te baśnie ze wszelkich ozdobników, wyzbyć ze wszelkich możliwych nabytych z czasem wariantów, interpretacji i wycieczek w styl osobisty. Niektóre baśnie „naprawił”, tu dodając, tam ujmując, inne trochę skrytykował za niekonsekwencję, ale wszystkie właśnie oczyszczał z naleciałości, by stworzyć wersje „czyste jak woda”, minimalistyczne, zawierające tylko te detale, które pozwolą opowiedzieć je komuś ustnie.


Nie wiem, czy to do końca wyszło, bo jednak obojętnie jak napisana jest historia, jakiś styl ma. To prawda, Pullmanowi udało się uciec do bardzo prostego stylu, ale to wciąż jego styl. Wciąż znajdziemy jakieś ozdobniki, jakies opisy, jakieś zdania pchające fabułę do przodu, nie mówiąc o dialogach. Rozumiem zamierzenie, ale jak dla mnie nie da się osiagnąć dogryzienia do pełnej anonimowości, do duszy baśni, z której powstają wszelkie kolejne wersje. To tak nie działa.

Ciekawi mnie też, jaka jest tak właściwie grupa docelowa tej książeczki. Na polskiej okładce stoi wyraźne: „dla dorosłych i młodzieży”, kusi to brukowe „bez cenzury”. W wersji brytyjskiej tytuł głosił, że to baśnie dla młodych i starych, natomiast w amerykańskiej, że to po prostu nowa wersja. Ponoć wielu odbiorców skarżyło się, że baśnie te, wydane bez ilustracji, nie do końca zachwycają dzieci. Z kolei dorośli albo są zachwyceni powrotem do dzieciństwa, albo wzruszają ramionami. Dla mnie te baśnie są trochę oderwane od rzeczywistości. Według mnie dorosły czytelnik wolałby coś w rodzaju Sinobrodego Angeli Carter, zapierającej dech, przerażajacej historii przedstawiającej znaną dobrze historyjkę w zupełnie innym świetle. Pamiętam do tej pory, jak czytałam tę opowieść po raz pierwszy. Serce biło mi jak szalone, policzki płonęły, nie mogłam przestać czytać. To, co stworzył Pullman, jest bardziej wyrazem akademickiego zachwytu i własnej konkretnej wizji niż wczuciem się we współczesną sytuację.

Wiem, że narzekam, choć przecież to bardzo solidny tomik z ciekawymi komentarzami odnośnie różnych wersji tej samej baśni i alternatywami w różnych kulturach: francuskiej, rosyjskiej i tak dalej. To dobra podstawa, z której mogłabym sama tworzyć moje własne ustne bajania dla własnych dzieci. Czytało się dobrze, choć znakomitą większość tych baśni już dawno znałam w pełnym brzmieniu. Po prostu nie jestem pod wrażeniem.

Baśnie braci Grimm dla młodzieży i dla dorosłych. Bez cenzury

Philip Pullman 

Albatros, 2014
Tłumaczenie: Tomasz Wyżyński
463 strony
Odczucia: ★★★/★★★★★

środa, 19 września 2018

Krakowska panna Marple a sprawa burdeli. "Rozdarta zasłona" Maryli Szymiczkowej


Pamiętacie może mój wpis o Tajemnicy domu Helclów Szymiczkowej? Wybrałam się wtedy na spacer pod kamienicę Sub Pavone, gdzie ma miejsce większa część akcji książki, by wykorzystać okolicę do robienia zdjęć. Tamta recenzja dotyczyła pierwszego tomu autorstwa podszywających się pod poczciwą krakowską pisarkę Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego, opowiadającego o barwnym, dość skąpym i wykalkulowanym, ale mającym swój niepowtarzalny urok życiu profesorowej Szczupaczyńskiej. Nazwałam ją wtedy krakowską panną Marple i to jest chyba najlepsze określenie tej specyficznej osóbki. Myślałam też, że Dom Helclów to lektura absolutnie fantastyczna.

Cóż, myliłam się. Drugi tom, Rozdarta zasłona, po wielokroć przyćmiewa pierwszy! A tymczasem w kolejce już stoi Seans w domu egipskim, trzecia część, na którą będę polować już niedługo na Targach Książki. Co za życie, ci pisarze nic tylko produkują, a człowiekowi życia nie starczy na czytanie.

Ale do rzeczy.

Jak Dom Helclów ostrożnie badał teren, tak Rozdarta zasłona puszcza hamulce i rozlewa się cudowną, przezabawną, pełną historycznych nawiązań rzeką opowieści. Wszystko, co tak bardzo mnie zachwycało wcześniej, jest jeszcze bardziej soczyste, zadziorne i urokliwe. Profesorowa Szczupaczyńska tym razem natyka się na zbrodnię we własnym domostwie: jej służąca Karolcia, ta młodsza i ładniejsza, wymawia pracę u swojej chlebodawczyni przed zbliżającą się Wielkanocą! Tragedia jakich mało, szczególnie gdy zwłoki Karolci zostają wyrzucone na brzeg Wisły, a stróże prawa osobiście pojawiają się przesłuchiwać mieszkańców kamienicy Pod Pawiem w sprawie nieszczęsnej dziewczyny. 

Szczupaczyńska nie przepuści takiego kryminalnego kąska, a zwłaszcza tak bezpośrednio dotyczącego jej domu. Drąży, tropi, odstawia szopkę, kłamie, a nawet wyprawia się do okrytych najgorszą sławą zakątków Krakowa, by dociec prawdy. Końcówka zaiste zaskakuje zarówno prawdą odnośnie morderstwa, jak i sposobu jego wyłuszczenia dyrektorostwu policji. Czysta, niczym nie zaburzona, kryminalna rozrywka pokroju powieści Agathy Christie połączona z wyśmienitym humorem naśmiewającym się z małostkowości żądnych wyższej pozycji społecznej elit krakowskiego mieszczaństwa.


Jednym z najważniejszych atutów tej powieści jest to, że Rozdarta zasłona koncentruje się na pozycji kobiet, nierównościach płciowych i seksualności końca XIX wieku. Okrutna prawda dotycząca niższych sfer, domów rozpusty i skromnych wyborów drogi życiowej zhańbionej kobiety wychodzi na jaw, odkrywając nie tylko siatki kryminalne i organizowaną przestępczość, ale przede wszystkim hipokryzję, ignorancję i brak miłosierdzia sfer wyższych, którym nie wypada przecież takimi sprawami się interesować. Szczupaczyńska najpierw wykazuje się na całej linii swoją dulszczyzną, by potem skonfrontować swoją świętoszkowatą niewinność z realiami życia poza szanowanymi ulicami wokół krakowskiego rynku.

Świetnym, ale dającym do myślenia elementem humorystycznym są różnorakie teorie dotyczące płci niewieściej, wygłaszane przez szacownych mężczyzn z powieści. Szczególnie jeśli chodzi o wywody udowadniające, że na płodność kobiety szkodzi... edukacja. Moim osobistym faworytem jest jednak doktor Stanisław Kurkiewicz, prawdziwa postać historyczna, oświecona i szerząca zaskakująco otwarte i trafne spojrzenie na seks, która autentycznie napisała całe sterty publikacji dotyczących seksualności człowieka, między innymi Słownik płciowy. Zbiór wyrażeń o płciowych: właściwościach, przypadłościach, i.t.p.: do użytku przy zeznawaniu przed lekarzem płciownikiem. Doktor był wielkim zwolennikiem uwolnienia słownictwa odnoszącego się do seksualności od wulgarności, a jednocześnie nie chciał zapożyczać z innych języków, przez co stosował szalenie rozrywkowe i pomysłowe zwroty: „zwisak”, „błogoszczene”, „trudnoszczytak”, „samienie się”... no doprawdy, to zbyt rozkoszne!

Dodatkową wisienką na torcie są dla mnie odniesienia krakowskie. Profesorowa Szczupaczyńska spotyka panią Bujwidową, od której czym prędzej ucieka, bo to taka straszna emancypantka, źle widziana na salonach... a tymczasem ulica Odona Bujwida, męża tejże niewiasty, to moje okolice. W ogóle ci Bujwidowie to wyjątkowo interesująca rodzina, wystarczy poczytać chwilę na Wikipedii, szczerze polecam. Do tego mamy Ignacego Daszyńskiego, paskudnego, ale jakże przystojnego socjalistę, który również dorobił się ulicy. No i burdel na Berka Joselewicza, gdzie kiedyś mieszkałam! Cud, miód i orzeszki.

Wiem, że podniecam się trochę za późno, bo Rozdarta zasłona wyszła dwa lata temu, ale co mi tam. To była prawdziwa przyjemność!


Rozdarta zasłona

Maryla Szymiczkowa (właśc. Jacek Dehnel, Piotr Tarczyński) 

Znak, 2016
304 strony
Odczucia: ★★★★★/★★★★★


wtorek, 11 września 2018

Zakichani anieli. "Małe Licho i tajemnica Niebożątka" Marta Kisiel


Jeśli macie na Facebooku polubioną Martę Kisiel, prawdopodobnie Wasz feed zaspamowany jest ogłoszeniami, recenzjami i zachwytami nad Małym Lichem. To pierwsza książka autorki napisana w szczególności dla dzieci. Jeden z najbardziej lubianych bohaterów jej Kiśloversum wkracza do akcji jako opiekun małego chłopca. Premiera już za tydzień, 19 września. Jeśli jeszcze nie śledzicie autorki i nie czytaliście jej poprzednich pozycji, co tu jeszcze robicie? Proszę nadrabiać! Alleluja!

W porządku, nie wyganiam Was tak natychmiast. Żeby docenić tę cienką książeczkę pełną drobiazgowych, uroczych rysunków Pauliny Wyrt wcale nie trzeba znać Dożywocia i Siły niższej, choć to opowiadanie osadzone po wydarzeniach z tej drugiej, z niemalże całą „obsadą” znaną z obu. Znając poprzednie książki, dorosły fan i czytelnik może tylko rozsiąść się wygodnie na kanapie i wybierać nawiązania, smaczki i szczególiki jak wisienki z tortu. Każdy inny zaś, w tym dziecko, zachwyci się barwnym, ciepłym światem udomowionej fantastycznej menażerii. 

Książeczka napisana jest przejrzystym, ale i charakterystycznie frywolnym i ozdobnym językiem dobrze znanym czytelnikom autorki. Zdania jeżą się od soczystych, uroczych porównań, zgryźliwych komentarzy i intrygujących sformułować. Ot, przytoczmy: „ wielomodułowa stacja kosmiczna”, „krzyczenie, kłócenie i bulgotanie” czy niemieckie wykrzykniki mają swój niezaprzeczalny urok. Duże litery ułatwiają wchłanianie treści przez małego czytelnika, a piękne ilustracje zmuszają do dłuższego zapatrzenia i przyglądania się najdrobniejszym detalom.  


W domu zamieszkanym przez wujka Turu, wujka Konrada, dwa anioły, dwa krakeny i całe mnóstwo innych przedziwnych stworzeń, wychowuje się Niebożątko razem z mamą. Niebożątko z czasem wyrasta z beztroskiego berbecia w najlepsze bawiącego się ze swoim ulubionym aniołem stróżem, Lichem, w prawie dorosłego, idącego do szkoły chłopaka. Problem tkwi w tym, że wcale nie ma siedmiu lat, a już dziewięć, a mama nie chciała go posłać do szkoły wcześniej, bo jest specjalny. Zdarzają mu się pewne... epizody. I trzeba go strzec. Ale trzeba też, żeby chłopak poznał świat, znalazł przyjaciół, odnalazł się na zewnątrz.

Gdy Bożek trafia wreszcie między inne dzieci, nie wie, czym są Minionki, ale wie, kim był Minotaur. Z czasem zaczyna wracać do domu coraz bardziej zły. Sfrustrowany. Wyobcowany. A Licho zrobi wszystko, by pocieszyć Bożka. Tylko że anioł o mentalności małego dziecka niewiele może pomóc chłopcu...

Niesamowicie podoba mi się to, że mamy tu męskiego protagonistę, który uczy się radzić ze swoimi emocjami. Wprost zostaje powiedziane, że złość jest potrzebna. Ale też nie można przesadzać, złość odreagowana na niewinnej osobie to złe zachowanie. Tak samo opiekun się uczy: powinien dać dziecku trochę przestrzeni, by dostosować się do nowej sytuacji, wyrzucić z siebie złe emocje. Ale z czasem następuje ten moment, gdy należy wkroczyć i wciągnąć kochające ramiona. Proste i ważne. W tej książce mały chłopiec nie walczy wyjątkowymi mocami czy siłą, a emocjami i zrozumieniem: poznaje lepiej swoich bliskich, uczy się godzić ich ze światem zewnętrznym, odkrywa tolerancję dla siebie i dla innych, zaczyna się akceptować.


Male Licho to książka, która jest jak gorące kakao i ciepłe bamboszki. Podczas czytania robi się coraz cieplej i wygodniej, a po zakończeniu można zasnąć z uśmiechem i spokojem. Trochę balsam na duszę, szczególnie potrzebny na początek roku szkolnego i wizję ponurej jesieni nadchodzącej coraz większymi krokami.

Dla dorosłego czytelnika wielką frajdą jest też tropienie nawiązań czy to do dość oczywistych polskich klasyków jak Deszcze jesienny, czy do Mickiewicza, czy Króla olch Goethego, która to ballada odgrywa bardzo ważną rolę podczas kulminacji powieści. Szalenie podobało mi się też rozwiązanie tajemnicy, jaką było samo Bożątko i płynne wplecenie jego historii w fabułę domu fantastycznych stworzeń Konrada Romańczuka. Niemniej jednak obserwowany oczami chłopca świat na pewno przypadnie do gustu dzieciakom, a obrazowe przedstawienie dzieciństwa poprzez zabawy, zachowania i obserwacje małego człowieka brzmi naprawdę przekonująco i kolorowo.

Małe Licho to ujmująca książeczka, którą musicie sobie jak najszybciej zamówić dla siebie i dla swoich lub znajomych dzieci. Tylko uważajcie na wszędobylski brokat i anieli puch. Alleluja!


Małe Licho i tajemnica Niebożątka 

Marta Kisiel

Wilga, premiera 19 września 2018
Ilustracje: Paulina Wyrt
304 strony
Odczucia: ★★★★★/★★★★★
Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!



sobota, 8 września 2018

Helenka dogryza z offu. "Moja Jane Eyre" Cynthii Hand, Brodi Ashton i Jodi Meadows


Żeby w ogóle zacząć się bawić przy Mojej Jane Eyre, należało najpierw wyłączyć wewnętrzną anglistkę i perfekcjonistkę. Zapomnieć, że monologi Jane z oryginału potrafią wzruszyć do łez, że historia pamiętnego romansu nieugiętej guwernantki z zagubionym panem Rochesterem to osobista świętość. Zagrzebać gdzieś na dnie umysłu całą wiedzę na temat rodzeństwa Brontë i samej Charlotty, zapomnieć o najróżniejszych tajemnicach, spiskach i teoriach (jak te opisane tutaj). Odpuścić na moment ogólne zorientowanie o skomplikowanych obyczajach, tradycjach i generalnie życiu w dziewiętnastowiecznej Anglii. I przede wszystkim zagryźć zęby, czytając bardzo frywolne, młodzieżowe i czasem mocno naciągane postmodernistyczno-luzackie komentarze autorek do fabuły książki czy historii w ogóle. Niby odkrywcze, feministyczne, dogryzające pozycji kobiet ponad wiek temu, ale często zbyt oczywiste, prostackie, no, słabe.

W ten sposób należycie się do tejże przygody literackiej przygotowawszy, jest spora szansa na autentyczne czerpanie radości z tej beztroskiej, dowcipnej gry bez hamulców. Można się wciągnąć, ba, można się świetnie bawić mimo wywracania oczami na absurdy.

Autorki pozwoliły sobie na napisanie książki prostej, łatwo zrozumiałej, wciągającej i zdecydowanie przeznaczonej dla młodzieży na temat poważnego klasyka, jakim jest cośkolwiek przyciężkawa dla współczesnego czytelnika powieść wiktoriańska Jane Eyre. To przyznajmy, to nie jest Bridget Jones, która wchodzi jak złoto nawet niedzielnym czytelnikom; tu potrzeba odrobiny samozaparcia, ewentualnie wykształcenia pewnego smaku literackiego, albo i jednego, i drugiego. Szykując prześmiewczą, zabawną i lekką historyjkę o Jane, Charlotte i towarzystwie łapaczy duchów, opartą luźno o wydarzenia z książki i historię życia autorki, mają szansę zainteresować lekturą młode, płoche pokolenie technologii.

Przynajmniej takie było, jak mniemam, zamierzenie.


W tej wersji Jane i Charlotte zaprzyjaźniły się ze sobą, przebywając razem z szkole w Lowood. Instytucja ta znana jest z powieści jako miejsce straszne, wyniszczające, gdzie wychowanki chodziły głodne i wychłodzone, gdzie oszczędzano na wszystkim, a dyrektor utrzymywał swoją własną rodzinę w dostatku kosztem hipokryzji i drastycznych cięć budżetowych w szkole. W sumie nic dziwnego, że obok bohaterki powieści znajduje się tu autorka: w końcu dwie najstarsze siostry Brontë chodziły do bardzo podobnej szkoły dla córek duchownych w Cowan Bridge, gdzie w wieku jedenastu i dziesięciu lat zmarły na gruźlicę z powodu dramatycznych warunków życia.

To mrożące wspomnienie przekute zostaje w dziarską historię o otruciu parszywego dyrektora szkoły, którego duch panoszy się po szkole pełnej zjaw zmarłych wychowanek. 

I tu wkracza na scenę Towarzystwo do spraw Relokacji Dusz Zabłąkanych oraz pan Blackwood, agent towarzystwa, który podobnie jak Jane widzi duchy. Do jego zadań należy wyszukiwanie artefaktów, które spowodują złapanie ducha jak w Ghost Busters, ale o bardziej elegancko i bez dymu i iskier. Gdy Blackwood odgaduje, że Jane też widzi duchy, próbuje ją za wszelką cenę zrekrutować do Towarzystwa. Ta jednak jest uparta jak osiołek, robi po swojemu i zatrudnia się w Thornfield Hall jako guwernantka, po czym na zabój zakochuje w panu Rochesterze. W tle przewija się również książę Wellington (ten od Waterloo, jako patron i szara eminencja Towarzystwa), brat Charlotty, Branwell Brontë (nie jako pijak i nieudacznik, a zabawny comic relief), a także wszędobylski duch Heleny Burns (która zamiast być uduchowioną, wytrwałą i cichą dziewczyną z oryginału zachowuje się jak głupkowaty, naiwny i denerwujący trzpiot, komentujący wszystko na głos).

Jest niezobowiązująco, mało intelektualnie, Charlotte ślini się do gołej klaty jak już przystawi do oczu lorgnon i nie jest ślepa jak nietoperz, Jane ma nadnaturalne zdolności, a Helenka docina Rochesterowi za każdy debilny tekst z oryginału. Nie obywa się tez bez złośliwych przytyków do krępującej kobiety mody dziewiętnastowiecznej. Mimo gwałtu na oryginale i przedziwnego miszmaszu wychodzi z tego dość zabawny romans awanturniczo-fantastyczny. Jak już człowiek przełknie te wszystkie niestosowności, szaleństwa i frywolności, można się naprawdę wciągnąć. 


Jane Eyre to powieść tak działająca na wyobraźnię, że to nie pierwszy i nie ostatni raz, gdy jakiś autor czerpie inspirację pełnymi garściami z pisarstwa Brontë. Jean Rhys dopisała historię zamkniętej na strychu Berthy i tym samym oddała głos milczącej i niezrozumianej „szalonej” żonie-Kreolce w Szerokim Morzu Sargassowym. The Eyre Affair Jaspera Fforde z kolei wykorzystuje zabieg dość podobny do Mojej Jane Eyre, tam również pojawia się retelling, jest dużo postmodernistycznej zabawy oraz tony absurdalnej fantastyki: główna bohaterka, agentka Thursday Next, tropi literackiego szantażystę i złodzieja poprzez fabuły powieści, w tym Jane Eyre. W ten sposób doprowadza do zmian w wydarzeniach alternatywnej powieści o Jane, przez co ta zaczyna pasować do tej wersji, którą tak dobrze znamy w naszym świecie. W Jane Slayre oprócz posiadania zajęcia w postaci pozycji guwernantki, Jane trudni się też tępieniem wampirów. I to są zaledwie te powieści, które ja czytałam, a na Wikipedii można znaleźć osobną podstronę dotyczącą wszelakich nawiązań do Jane Eyre (tutaj).

Nie można też zapominać o naszym rodzimym podwórku i Małgorzacie Musierowicz, która w Idzie Sierpniowej w następujący sposób opisuje stan czytelniczego opętania, które dobrze znam:

„Większa część nocy przeszła Idzie na czytaniu. (…) Leżąc w łóżku sięgnęła po prostu na półkę Gabrysi i trafiła na sczytany egzemplarz Dziwnych losów Jane Eyre. Zanim się obejrzała, była już w połowie tomu, a zegar wskazywał północ. (…) Książka pochłonęła ją do tego stopnia, że biedaczka zapomniała nawet o głodzie, który dokuczliwie szarpał jej żołądek. Na policzkach miała malinowe wypieki, w ustach paznokieć kciuka, a w wyobraźni szare blanki Thornfieid Hall, wronie gniazda na potężnych drzewach cierniowych i zmysłowy uśmiech pana Rochestera. O, biedna Jane! Jakże bardzo Ida jej współczuła! O trzeciej niepostrzeżenie zasnęła - przy zapalonej lampie, z czołem wspartym o stronicę 271. (…) Już chciała pędzić do sklepu, gdy pan Rochester wyjrzał do niej z kart książki i pociągnął ku sobie, jak magnes przyciąga opiłki. O drugiej po południu szlochała nad ostatnią stroną powieści. Była w stanie godnym pożałowania. Serce jej biło nierówno, nogi stały się sine i zimne, a w brzuchu znów się czaiła głodowa pustka.”

To właśnie Musierowicz sprawiła, że jako nastolatka zainteresowałam się angielską powieścią i między innymi sięgnęłam po Wichrowe wzgórzaJane Eyre została w mojej pamięci, dopóki nie podbiła mojego serca na studiach. Być może więc jest nadzieja dla powieści młodzieżowej, która promuje klasyki? Obojętnie, w jaki sposób?

My Plane Jane to druga powieść serii o słynnych Jane trzech Amerykanek piszących powieści young adult. Autorki nazywają się „ladyjanistkami”, a pierwszy tom z cyklu opowiada o Joannie Grey, tak zwanej dziewięciodniowej królowej angielskiej. Ciekawe, jaką kolejną Jane wezmą na celownik?

Tak czy siak, książki zdają się całkiem popularne i budzą wiele emocji na portalach społecznościowych. Trzymam więc kciuki za kolejne pokolenie zakochanych w panu Rochesterze (koniecznie tym z ekranizacji z 2006 roku!).


Moja Jane Eyre 

Cynthia Hand, Brodi Ashton, Jodi Meadows

Sine Qua Non, premiera sierpień 2018
512 stron
Odczucia: ★★★/★★★★★
Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!



poniedziałek, 3 września 2018

POPKULTURALNE NOWINY HADYNY: LIPIEC & SIERPIEŃ 2018



Z powodu wyjazdów i rozjazdów wakacyjnych zdecydowałam się odłożyć popkulturalne podsumowanie lipca na sierpień. I w ten sposób z początkiem września mogę na chwilę usiąść i zastanowić się nad ostatnimi dwoma miesiącami. Jak wiecie, miałam sporo osobistych wrażeń i emocji, przez co wyniki książkowe są następujące: w lipcu przeczytałam pięć pozycji, a w sierpniu tylko dwie. A czytałam głównie podczas urlopu na Cyprze, nad basenem czy na plaży, bo po powrocie do Krakowa zawsze miałam całą masę roboty.

Oto, co czytałam:

  • O A Little Life Hanyi Yanagihary pisałam jeszcze przed urlopem (link),
  • O bibliotece Umberto Eco jest zbyt króciutkie, żeby o nim się rozpisywać,
  • Nad Dzienniki japońskie. Zapiski z roku Królika i roku Konia Piotra Milewskiego pastwiłam się w ostatnim tekście (link),
  • Nomen omen Marty Kisiel, fantastyczne, czeka w kolejce do recenzji,
  • Kocia kołyska Kurta Vonneguta będzie wymagała większego namysłu przed spisaniem tekstu,
  • Rozdarta zasłona Maryli Szymiczkowej, wyborna, będzie recenzowana,
  • Kirke Madeline Miller również doczeka się w swoim czasie opisania.
A co u mnie było słychać popkulturalnie?


Iniemamocni 2 (2018)


Mieliśmy z Rybem genialny pomysł na Cyprze. Wybraliśmy się mianowicie do kina w Pafos, gdzie obejrzeliśmy nowych Iniemamocnych bez dubbingu, w oryginale! Co prawda na dole przewijały się greckie napisy, a jakość dźwięku nie była aż tak dobra jak w polskich kinach, ale mimo wszystko to było coś, skoro w Polsce bylibyśmy skazani na dubbing.

Tak czy siak, animacja Pixara czekała aż czternaście lat na kontynuację. A według mnie to naprawdę kawał bardzo dobrze zrobionej rozrywki superbohaterskiej nie tylko dla dzieci. Tak naprawdę to najlepszy film o Fantastycznej Czwórce, na dodatek bez Fantastycznej Czwórki, a z przekomicznymi i uroczymi relacjami rodzinnymi. Iniemamocni 2 trzymają poziom, znajdują nowy konflikt, rozwijają postacie, wprowadzają element dość prostej, ale przekonującej podwójnej gry i przede wszystkim robią dużo dla postaci pani Iniemamocnej. Trudno nie być fanem Elastyny! Jeśli jeszcze nie widzieliście, na co czekacie?


Ant-Man i Osa (2018)


Drugi Antman z kolei to przyjemne superbohaterskie kino komediowe, ale do szybkiego zapomnienia. Było sporo prześmiesznych momentów, ale i dwa poważne wątki, które można było bardziej wyeksponować i pokazać więcej, podczas gdy zamiast tego dostaliśmy niepotrzebne nagromadzenie elementów humorystycznych związanych z dwoma ekipami z filmu. Osobiście wycięłabym połowę scen z Luisem, Davem i Kurtem i najlepiej całość z Sonnym Burchem na korzyść podbudowania postaci Ducha i pokazania przeżyć oryginalnej Osy w wymiarze kwantowym. Osobiście jestem szalenie zainteresowana takimi rzeczami, jak codzienność Michelle Pfeiffer pośród kwantów: co jadła, czym oddychała i skąd, do cholery, miała kosmetyki, żeby móc zrobić sobie nienaganny makijaż. No cóż, może dowiem się tego w następnym filmie. Póki co muszą mi wystarczyć sceny takie jak jazda pickupem w roli hulajnogi.


Wiecznie żywy (2013)


Faza na Zmierzch powoli chyba słabła, gdy Isaac Marion napisał paranormalny romans Warm bodies o miłości między chłopakiem zombie i ludzką dziewczyną. Oczywiście z przymrużeniem oka, bo zakładamy tu, że zombie nie mogą wiele powiedzieć prócz standardowego „mózgaaa”, ale najwyraźniej mają odrobinę bogatsze życie wewnętrzne wykraczające poza temat pożywienia. W 2013 powstała... hmmm... komedia romantyczna? Rodzaj satyry na Zmierzch z integralnym światem? Trudno powiedzieć, bo z jednej strony sporo tutaj czysto prześmiewczego humoru ze zjawiska zainteresowania romansami z istotami nieumarłymi, a z drugiej czasem robi się dość poważnie, choć zarys świata przedstawionego to raczej twór, któremu w prostocie i stereotypowości bliżej do konstrukcji cepa. Mimo to trudno nie zacząć autentycznie shipować bohaterów i trzymać mocno kciuki za ich miłość, nawet gdy sztampowo prowadzą dialog balkonowy, a po chwili papsióła głównej bohaterki stwierdza, że po odrobinie podkładu i różu gość jest całkiem przystojny. I do tego świetna ścieżka dźwiękowa! Jak dla mnie idealne guilty pleasure na samotny wieczór.


Twój Simon (2018)


Pisałam niedawno o Simonie książkowym (link) i orzekłam, że dobrze by było obejrzeć do tego film. Ekranizacja jest na swój sposób uroczym, ciepłym filmem w duchu książki, jednak cięcia i zmiany dokonane przez twórców filmu mocno uszczuplają szersze przesłanie filmu. Na dużym ekranie nie zobaczymy solidnych momentów rodzinnych, które zapewniała mocna relacja Simona z siostrami (tę starszą wycięto). Nie widzimy też za dużo dynamiki paczki przyjaciół głównego bohatera, nie poznajemy ich podczas wspólnego przesiadywania i nie dostajemy wypadu do gej baru, przez co nie rozumiemy starej przyjaźni z Leah i Nickiem aż tak dobrze ani nie widzimy, jak bardzo wspierają swojego kumpla. Wycięta została bezpretensjonalna biseksualność jednej z postaci, a także komentarz Simona przyrównujący domyślność heteroseksualnej orientacji do domyślności białego koloru skóry. Nie pomaga zamieszanie spowodowane dodaniem typowego trójkąta miłosnego tam, gdzie nie był potrzebny. Dostajemy też więcej typowo wielkich gestów i podniosłych scen, w szczególności przeniesienie końcówki na diabelskie koło. Całość nie jest aż tak przemawiająca jak książka, bo próbuje mieć ciastko, czyli poruszyć problematykę nastoletniego coming outu, i jednocześnie zjeść ciastko, to znaczy zminimalizować elementy nieprzystające do beztroskiego filmu dla nastolatków i trochę bardziej skupić się na parach hetero. No cóż.


Ukryte działania (2016)


Skoro już poruszyłam kwestie rasowe, opowiem też trochę o nominowanym do Oskarów filmie o Afroamerykankach, które za kulisami przyczyniały się krok po kroku do amerykańskiego sukcesu w starciu z Rosją o tytuł pioniera kosmosu. Historia trzech naukowczyń, które z powodu trwającej segregacji, uprzedzeń i krzywdzących stereotypów traktowane są jako obywatele drugiej kategorii, jednak nie ustają w swoich wysiłkach, by dopiąć swego, zrobić karierę i wspomóc swój kraj. Film stara się dobitnie, ale jednocześnie lekko i z humorem pokazać codzienną dyskryminację, nieufność, wręcz obrzydzenie niektórych, że muszą pracować z ludźmi o innym kolorze skóry. Bolesne są też te fragmenty, w których jedyne kobiety w pomieszczeniu są pomijane na rzecz panów: po zarządzeniu, że wszyscy będą pracować do późna i mają zadzwonić do swoich żon i je powiadomić, to bardzo smutny widok patrzeć na samotną matkę, która wyciąga rękę po słuchawkę telefonu. Aktorki Taraji P. Henson, Octavia Spencer i Janelle Monáe tak namacalnie wcielają się w bohaterki, że trudno je potem oddzielić od roli, patrząc na prawdziwe zdjęcia pracownic NASA. Mimo wszystko jednak całość filmu jest zbyt gładka, zbyt idealnie płynąca do przodu, oparta na typowym przepisie na oscarowy scenariusz w stylu chociażby polskich Bogów. Przez tę kliszowatość i idealność film traci na wiarygodności, staje się trochę zbyt miałki, zbyt masowy, nastawiony na jak najszerszą widownię.  A szkoda.


Mission: Impossible (1996)


W związku z dobrymi recenzjami nowych misji niemożliwych, Ryba zarządził oglądanie pierwszego filmu z serii. Nie wiem, czy będziemy oglądać kolejne. Nie wiem nawet, czy wypada mi się przyznać, ale z jakiegoś powodu oglądając ten film tak totalnie nie łapałam, co się dzieje i jakie są tam ciągi przyczynowo-skutkowe, że to aż wstyd. Czy też tak macie, że czasem widzicie sceny, dzieje się jakaś intensywna, wartka akcja, ważą jakieś stawki, prowadzone są jakieś poważne, enigmatyczne dialogi, a Wy połowy nie rozumiecie? No więc tak właśnie miałam: jakiś na wpół zrozumiały bullshit na ekranie. Poddaję się. Ale za to technologia została pokazana prima sort. Najbardziej polecam sceny wysyłania mejli. Czysta fantastyka naukowa.


Człowiek, który zabił Don Kichota (2018)

Terry Gilliam, reżyser nietuzinkowy i charakterystyczny, znany między innymi jako animator czy smutny, wąsaty wiking z Latającego Cyrku Monty Pythona, po dwudziestu pięciu latach doprowadził swój wyśniony, ale pechowy projekt do końca. Na ekrany kin po wielu większych i mniejszych perypetiach trafiła surrealistyczna komedia z subiektywnie pięknym Adamem Driverem zamiast Johnny'ego Deppa (całe szczęście) i bezbłędnym Jonathanem Prycem, luźno oparta o historię Cervantesa. To ćwierćwiecze walczenia o film mocno odbiło się na samej fabule, w której widać szalone połączenie kilku wizji, z których przynajmniej na początku przeważa motyw zblazowania twórców filmowych i rozlazłości Hollywoodu. Później robi się dziwniej i dziwniej, typowo dla Gilliama trudno stwierdzić, gdzie kończy się jawa, a gdzie zaczyna sen wariata. Czasem jest kliszowato (szczególnie jeśli chodzi o stereotypowe postaci kobiece), czasem dzieje się zbyt dużo na raz, a czasem zupełnie nie wiadomo, o co chodzi i do czego to wszystko zmiesza. Końcówka jednak zgrabnie zapina ten cały chaos przesłaniem, które chyba przewodziło Gilliamowi od początku pomysłu na film: że Don Kichote nigdy nie zginie, bo każdy może go w sobie odkryć. Tylko tyle i aż tyle.


FTL: Faster Than Light (2012)


Na zakończenie dodam jeszcze, że ostatnio zaczęłam sobie grać od czasu do czasu w przyjemną strategiczną grę, w której kieruje się statkiem kosmicznym. Ale nie z perspektywy pilota, a kapitana. Załogę wysyła się w konkretne miejsca, decyduje o użyciu kolejnych podzespołów, dowodzi natarciem na statki piratów i rebeliantów, wskazując miejsca uderzenia, gasi pożary i rozbudowuje statek. Rozgrywka to kwestia jednego wieczoru, podczas którego przechodzi się niedługą mapkę aż do miejsca osaczonego w całości przez rebelię. Póki co nie udało mi się wygrać, ale to podobno trudne nawet na najłatwiejszym poziomie. Polecam na rozluźnienie, bo tu bitwy kosmiczne się stopuje i myśli nad najlepszych wykorzystaniem swoich zasobów i możliwości w trakcie natarcia. A wszystko przy relaksującej, miłej dla ucha w tle muzyce.


A jak przebiegły Wasze wakacje? Jakie seriale oglądacie, jakie filmy przykuły Waszą uwagę?