Szmer głosów, śmiechy, radosne podniecenie. Wyminąwszy duże akwarium pełne rozochoconych, pomykających we wszystkie strony wielobarwnych rybek, wspięłam się z torbą podróżną po schodach biblioteki nr 26 na ulicy Błękitnej. Przez duże okna wpadało obficie poranne słońce, momentami oślepiając. W sporej salce zgromadziło się już sporo osób. W gwarze słychać było powitania, pytania o dojazd i pociąg na Wawer, rodzące się już dyskusje i głośno wygłaszane opinie. To około trzydziestka blogerek (w znakomitej większości) i blogerów zjechała się na drugą edycję Literackiej Stolicy, warszawskiego spotkania ludzi piszących i opowiadających w internecie o książkach.
Pomachałam Oli Pasek (znanej z Parapetu Literackiego), rozgorączkowanej przygotowaniami organizatorskimi, po czym zajęłam strategiczne miejsce z boku. Przygoda miała się dopiero rozpocząć.
Przed rozpoczęciem głównych wydarzeń było jeszcze sporo czasu, by pomyszkować po świeżo otwartej, ślicznej bibliotece. Cały budynek był dostępny dla blogerów, więc można było zwiedzić przybraną zielonym jak młoda trawa puszystym dywanikiem strefę dla dzieci, regularne półki z książkami, komiksami, filmami i wszelkimi innymi dobrami kultury, a także nowoczesne rozwiązania: automat do odbierania książek po godzinach pracy biblioteki czy stanowisko do samodzielnego wypożyczania pozycji.
Dla mnie to nic nowego: książkomaty niedawno zainstalowano przy Bibliotece Wojewódzkiej na Rajskiej w Krakowie, automaty do skanowania i wypożyczania czy oddawania książek znam z Wielkiej Brytanii. Dodatkowo chodziły głosy, że szykuje się rewolucja w warszawskich bibliotekach, mają być połączone wspólną kartą biblioteczną. Bardzo się zdziwiłam, bo zarówno w moim rodzinnym mieście, jak i w Krakowie biblioteki miejskie są już dawno sprzężone wspólnym systemem i jedną kartą.
Mimo tych myśli jednak niesamowicie miło było pochodzić wśród opuszczonych regałów w tak ślicznie urządzonej biblio- i mediatece. Ściany w części dziecięcej ozdabiały malunki znanych postaci z książek dla dzieci, a w jednym miejscu stał nawet prześliczny drogowskaz z najróżniejszymi fantastycznymi miejscami literackimi! Jak wspominam moją skromną lokalną bibliotekę, do której chodziłam jako dziecko, tę półeczkę ze sczytanymi komiksami i cztery półki na krzyż z literaturą dziecięcą przy biurku bibliotekarki, aż serce rośnie, jak magicznie muszą się czuć dzieciaki w takim miejscu!
W programie miały być dwie prelekcje, dyskusja, pizza w ilościach hurtowych i wymiana książkowa. Pod lustrem czekały na wszystkich uczestników prezenty od wydawnictw, imponująco dwojące się w oczach, choć sama ich ilość była naprawdę tak ogromna, że książki ledwie mieściły się w specjalnie przygotowanych stolicowych torbach z syrenką. O dziwo, nawet Miasto Stołeczne Warszawa wsparło w tym roku inicjatywę blogerskiej samopomocy i rozwoju, sponsorując spotkanie, a nawet dodając drugą torbę z upominkami. Czuliśmy się naprawdę rozpieszczeni!
W miarę napływania ostatnich gości, powoli pęczniał też stosik książek przywiezionych na wymianę. Te pozycje, których nikt ostatecznie by nie przygarnął, miały być ofiarowane bibliotece. Głównym motywem tego spotkania były w ogóle biblioteki jako miejsca przez blogerów zapomniane, a przecież dla wielu główne źródło poznawania kultury, zapoznawania się z nowościami czy klasyką, często pierwsze poważne spotkanie z książkami w takich ilościach. Przypomniano nam, że nie wszyscy obrastają w książki jak blogerzy, nie wszyscy mają fundusze na rozrywkę, a biblioteki często chętnie przyjmą większość nowych książek, jakie chcielibyśmy oddać. Promowanie czytelnictwa i biblioteki właśnie były główną osią dyskusji, jaka nastąpiła po koniec spotkania.
Najwięcej z Literackiej Stolicy wyniosłam jednak z prelekcji. Paulina Małochleb, stojąca za blogiem Książki na ostro, przygotowała ze znawstwem i zdecydowaniem kategoryczny wykład „Tekst krytyczny i jego słabe miejsca”, mający na celu lekkie wstrząśnięcie blogosferą. Przynajmniej ja miałam takie wrażenie, bo od pierwszych słów zostaliśmy zaatakowani wymaganiem, żeby myśleć, myśleć i jeszcze raz myśleć, a sama poczułam się ostatecznie wytrącona z moich zwyczajowych szlaków myślowych i kopnięta w tyłek, żeby bardziej się wysilić. Dobrze mi to zrobiło, ale czy będą rezultaty? Zobaczymy.
Najpierw zostaliśmy postawieni przed pytaniem, jaki jest cel naszego blogowania: czy chcemy zostać znanym autorytetem, czy wkręcić się do branży książkowej, czy zostać jurorem prestiżowych nagród literackich, a może zacząć publikować w prasie. Cele wydawać by się mogło, że niemal nieosiągalne, ale z odpowiednim planowaniem i wysiłkiem, w jakimś stopniu realne. Czy warto mieć pięcio-, a nawet dwudziestoletni projekt blogowania w szczytnym celu? Jasne, ale jak bloguje się dla siebie, w ramach hobby, można odpuścić i założyć sobie mniejsze cele. Dobrze też wybrać sobie niszę czy specjalizację, co nie jest akurat niczym nowym, jednak wartym przypomnienia.
Następnie zagłębiliśmy się z zagadnienie pisania „recek” i popadnięcia w osłabiający kołowrót wewnętrznego przymusu, by pisać jak najczęściej, by opisywać każdą książkę, która przeczytamy, by sprostać parciu na często mało warte nowości, które nieustannie zalewają rynek. Z czasem nasze teksty stają się coraz gorsze, niszczymy przyjemność czytania streszczeniami fabuły, często ograniczamy się do utartych, banalnych zwrotów, klisz, niekiedy boimy się krytykować ofiarowaną do recenzji książkę. Tymczasem nie tędy droga. Pomijając oczywiste wskazówki dotyczące pisania dobrego tekstu krytycznego, mnie osobiście poruszyło zupełnie inne myślenie o recenzji blogowej, a mianowicie pomyślenie o niej w pewnej mierze jak o tekście naukowym: zastanowienie się nad sproblematyzowaniem książki, o której piszemy.
Co osobiście mnie mało przekonało, to stwierdzenie, że blog czy rodzina „zerują się” z doktoratem, a wybór pewnych platform czy czynności powinno być dobrane z premedytacją do osiągnięcia swojego celu. Co do tego drugiego, niestety takie nastawienie jest konsekwencją pewnej bigoterii i zamknięcia rynku książek i mediów. Nie ma specjalistów od konkretnych literatur, którzy byli by wystarczająco „sexy”, bo któż by zapraszał naukowców z uniwersytetów na spotkania, a jednocześnie bloger-amator jest kimś poniżej standardów. To smutne, ale prawdziwe. Czego jednak nie rozumiem, to wspomniane w pierwszej kolejności wzajemne wykluczanie się tych dwóch rejonów. Jak najbardziej można to pogodzić i wcale nie czuję, że odpowiednio poprowadzone, blog czy życie rodzinne musi człowieka ciągnąć w dół, więc praca naukowa musi nas wynosić ponad szarość codzienności i amatorszczyzny.
Kolejna prezentacja była bardziej na luzie. Rafał Hetman, ten uroczy człowiek z Czytam Recenzuję, również organizator i ostatnio współpracujący z Olą przy Vlogu o książkach, otworzył nam oczy na możliwości mediów społecznościowych oraz zmiany zasięgów, trendów i sposobów na dotarcie do czytelników. Dowiedzieliśmy się, że blog już nie powinien być główną platformą, na którą powinniśmy zaganiać naszych odbiorców, ale że wszystkie dostępne nam sposoby przekazu powinny być traktowane na równi. W szczególności zaskoczyła mnie propozycja udostępniania recenzji zarówno w poście na Facebooku, jak i w relacjach na Instagramie, a do tego grupa powiadamiająca o nowej recenzji na WhatsAppie. Sporo spraw technicznych mam tu do przemyślenia.
Ze spotkania wyszłam niesamowicie zmęczona, obładowana książkami, z głową pełną pomysłów, nowinek i zagwozdek. Zrobię, co w mojej mocy, by pisać lepiej i uważniej. Może i nie publikuję wpisów z prędkością broni maszynowej, ale trybiki w mózgu nie zapominają poganiać, przypominać i zmuszać do recenzowania niemal każdej przeczytanej książki. A tymczasem jak sięgam wstecz, do moich niektórych starszych wpisów, widzę wiele solidnej roboty, parę perełek, ale i sporo bylejakości i odbębniania na siłę. Pora przestawić się na jakość. I może też czas odkurzyć moją przygłuszoną specjalizację w literaturze anglosaskiej? Czy ktoś jeszcze pamięta mój cykl Anglofilia?
Dochodzę też do wniosku, że z innymi blogerami zdecydowane wolę się spotykać w małych grupkach, bo przy takiej ilości silnych osobowości zamykam się jak ostryga i wychodzi ze mnie znienacka ukryty, wewnętrzny introwertyk. Nie wiem, czy wrócę za rok, ale przede wszystkim bardzo się cieszę z pierwszego spotkania z Anią ze Slow Reading, dzięki czemu do mądrego bloga dopasowałam przemiłą twarz!
Na koniec chciałam serdecznie jeszcze raz podziękować wszystkim wydawnictwom, miastu Warszawa, bibliotece nr 26 na Wawrze i organizatorom: Oli (Parapet Literacki), Rafałowi (Czytam Recenzuję) i Pawłowi (Przy muzyce o książkach)!
0 komentarze:
Prześlij komentarz