Nie wiem, kiedy ten czas zleciał, ale chyba po raz pierwszy w historii bloga nie było wpisu... przez miesiąc. Skupiłam się na pisaniu pracy, świętach, urodzinach, Pyrkonie (też w tym roku bez relacji), aż tu nagle już maj. Przeczytałam tylko trzy książki, ale jestem w trakcie kilku innych, wszystkie albo napisane przez Elizabeth Gaskell, albo jej biografie czy analizy twórczości. Wszystko to związane z tematem mojego doktoratu. Planuję jeszcze wpis na ten temat, ale póki co wolę się poświecić więcej czasu na pracę niż na bloga, bo kiedyś się muszę wreszcie obronić!
A jeśli chodzi o popkulruralny kwiecień?
Nice Guys. Równi goście (2016)
Dla tych, którzy są zniechęceni jedną i tą samą twarzą Ryana Goslinga, w tym filmie wreszcie udowadnia, że potrafi być dobrym aktorem. Russella Crowe'a również zadziwiająco przyjemnie się tutaj ogląda, a obaj panowie mają świetną chemię. Nice Guys to dopracowany wizualnie kryminał w stylu neo-noir o poszukiwaniu zaginionej dziewczyny i śmierci pornogwiazdy Misty Mountains. Żartobliwy, lekki i trochę szalony komediodramat o Los Angeles z lat siedemdziesiątych i dwóch prywatnych detektywach z wachlarzem przywar to strzał w dziesiątkę na leniwy, niewymagający wieczór.
Kupa śmiechu gwarantowana.
Sok z żuka (1988)
Beetlejuice zestarzał się brzydko głównie jeśli chodzi o wszelkie efekty na green screenie, a cała reszta wciąż nieźle wygląda. W szczególności, że to film do oglądania dla postaci, efektów, tańca przy stole i wygłupów, a nie dla fabuły. Bo szczerze mówiąc, im bliżej się człowiek przygląda temu światu i tej historii, tym więcej widać dziur. Ale co tam. Michael Keaton bawi się tutaj jak mało kto, a Winona Ryder nie mogła być bardziej przerysowaną, nieszczęśliwą nastolatką.
Shake, shake, shake seniora!
The Twilight Zone (2019-)
Nie wiem, czy słyszeliście, ale pojawiło się wznowienie Strefy mroku, specyficznego serialu fantastycznego z lat sześćdziesiątych. Jordan Peele, komik stojący za Uciekaj! i To my, wskrzesza starą antologię klasycznych historii niesamowitych z dreszczykiem, na których wzorowało się trochę Black Mirror. Widziałam pierwsze dwa odcinki. Są ciekawe i niepokojące, w klimacie Czarnego lustra, ale bez skupiania się na technologii i wizjach przyszłości. Warto obczaić.
Shazam! (2019)
Shazam! to chyba najbardziej udany jak do tej pory film superbohaterski od DC. Zdecydowanie familijny, choć nie dla najmłodszej widowni, wzruszający, zabawny i wyważony. Nastolatek z przeszłością dostaje supermocy, dorosłe ciało na zawołanie i zadanie obrony ludzkości przed złymi mocami. Zamykając przez lata niewyjaśniony wątek swojej matki, okrywa siłę rodziny zastępczej (w której chyba brakuje tylko Sliniaka) i przyłatanego rodzeństwa.
Ogląda się z niesamowitą frajdą.
Hellboy (2004)
W ramach smutkania tegoroczną, podobno bardzo słabą adaptacją historii o Hellboyu, obejrzeliśmy sobie starego, dobrego Hellboya Guillermo del Toro. Słowo daję, że oglądałam ten film wieki temu, ale w ogóle absolutnie nic z niego nie pamiętałam. I dopiero tym razem byłam w stanie docenić biegających na początku nazistów i Rasputina, menażerię z biura od spraw paranormalnych, uroczego Abe'a Sapiena i świetnego, cudownie przesadzonego czerwonego diabła o złotym sercu. Chyba powinnam zabrać się za komiksy!
Cztery lwy (2010)
Rilakkuma and Kaoru (2019– )
Japońskie firmy od słodkich zwierzaczków idą za ciosem i po sukcesie Aggretsuko od Sanrio, San-X proponuje kolejny serial oparty o już istniejących bohaterów stworzonych głównie pod zabawki. Ponoć była ilustratorka San-X wymyśliła misia Rilakkumę, który gównie leży, leni się, śpi i je, w ramach terapii odstresowującej, gdy firma wymagała od pracowników wymyślania jednego uroczego stworka na zabawki miesięcznie. Podobnie w ślicznie zrobionym, poklatkowym serialu główny cel misiów żyjących u pracującej w biurze Kaoru to zapewnić jej wsparcie i relaks po pracy. Sama produkcja jest odprężająca i spokojna, ale do bólu japońska, przez co wydaje się za bardzo zen, a za mało zamkniętą, do końca wyjaśnioną historią. Co ma też swoje plusy!
Avengers: Koniec gry (2019)
(Oczywiście, że bez spojlerów, za kogo Wy mnie macie?)
Chyba nie trzeba powtarzać: ostatni film zwieńczający pierwszą ponad dekadę filmów z uniwersum filmowego Marvela zdecydowanie udźwignął presję i dostarczył potężną dawkę rozrywki, satysfakcjonując dużą część oczekiwań publiczności. Każdy bohater dostaje swoją chwilę, jest wzruszająco, jest zabawnie i jest niesamowicie epicko. Na seansie przedpremierowym klaskałam razem z widownią kilka razy, nie mówiąc o ronionych czasem dość głośno łzach i salwach śmiechu. Wiadomo, nie wszystkie rozwiązania fabularne wszystkim podeszły, ale ja na seansie bawiłam się doskonale. Dali radę!
A jak Wam podeszli Avengersi, Shazam i inne produkcje, które widzieliście w ubiegłym miesiącu?
0 komentarze:
Prześlij komentarz