Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

niedziela, 6 marca 2016

Pisarz-primadonna, lubeckie marcepany i śmiertelna Wenecja

Ten wpis okraszony został zdjęciami Lubeki, które robiłam podczas wycieczki w 2012 roku.
A w tym białym domu powyżej mieszkali dziadkowie Tomasza Manna.

Śmierć w Wenecji

Tomasz Mann


Studio Książki Mówionej Zakładu Wydawnictw i Nagrań, 1994
nowela modernistyczna, audiobook
Przełożył Leopold Staff
Czytał Ksawery Jasieński
Odczucia: ★★★★/★★★★★

To dosyć zabawne uczucie, pędzić na złamanie karku prosto z korpo na ulicę świętej Anny, na wykład z literatury powszechnej. W korytarzu zaraz za drzwiami wejściowymi budynku uniwersyteckiego kłębią się tłumy studenciaków. Młoda, rozgadana grupa polonistów, jeszcze z ufnością patrząca w przyszłość, trochę pozująca na wrażliwych, oryginalnych intelektualistów. Ginę w tym tłumku, czując się tak nie na miejscu i obco, jak to tylko możliwe. Wlewam się wraz z nimi na salę, ktoś obcy w grupie rówieśników. Na wykładzie notuję, aż boli nadgarstek prawej ręki. 

Wykładowczyni opowiada o rodzinie Mannów, o setkach stronic kolejnych powieści, o sporach między braćmi i wspólnym froncie wobec agresji niemieckiej podczas wojny, potępieniu faszyzmu, próbach rehabilitacji narodu, dzieciach Tomasza, też artystach.

Przed oczami staje i artykuł o pisarzu z któregoś wydania Książek. Że niezłe było z niego ziółko, że myślał tylko o sobie, a zachowywał się jak napuszona, próżna primadonna. Że choć Heinrich był starszym bratem, znany jest tylko z jednej powieści, a młodszy Thomas zgarnął wszystko, sławę, honory, Nobla. Że żona miała z nim ciężki kawałek chleba, nie zależało mu na niej jako na kobiecie, a jedynie na jej powiązaniach, majątku i pozycji. Że "przez większość czasu był gejem". Że cała rodzina pisarza żyła w jego cieniu, choć wszyscy byli utalentowani, jednak nikt nie mógł mu dorównać. Szóstka dzieci, tylko najmłodsze córki jakoś wyszły z tej rodziny cało. Synowie Klaus i Michael popełnili samobójstwo, tak samo jak dwie siostry Manna, najmłodszy syn nie mógł powiedzieć o ojcu dobrego słowa. Nie było różowo.

Typowa zabudowa typowo kupieckiego miasta: ceglane magazyny.

Przy wspomnieniu Buddenbrooków na mgnienie oka pod powiekami prześwieca nagle chylące się ku zachodowi letnie słońce, słyszę szelest kartek, widzę przed oczami szeroką czcionkę starego, wyblakłego wydania powieści, zapach mojego rodzinnego domu. Dwa tomy, które miały być nudne, a wciągnęły mnie w swój świat w sposób niewytłumaczalny i magiczny w któreś wakajce.

To z kolei przenosi mnie myślami do Lubeki, czuję lekkie podenerwowanie, jak uczennica obawiająca się przyłapania na wagarach, gdy przechadzałam się po domu Buddenbrooków przy Mengstraße 4. Przyjechałam z wycieczką podczas hamburskiej konferencji, nie dostaliśmy dużo czasu wolnego. Wszyscy rozeszli się po sklepach i kawiarniach z marcepanem, ja poszłam prosto do Centrum Henryka i Tomasza Mannów, by poczuć tę atmosferę, zajrzeć do tych pokojów, wyobrazić sobie stary, hanzeatycki ród mieszkający w tej kamienicy, usłyszeć pod nogami skrzypienie drewnianej podłogi i śledzić ich kroki, w wyobraźni słyszeć stukanie końskich kopyt po bruku za oknem. Nie wiem, czy zdążę na zbiórkę, też chcę kupić trochę marcepanu.

Rynek w Lubece.

Przy opisie Czarodziejskiej Góry, nagle w rozświetlonej lampami dusznej sali wykładowej czuję smagający po policzkach, nieprzyjemny wiatr w hrabstwie Norfolk. Widzę przed oczami szary bruk i ściany zigguratów na kampusie uniwersyteckim w Norwich. Opatulając się mocniej płaszczem, przedzieram się przez drobny, kujący w policzki deszcz i przemykam do wejścia Wydziału Przyrodniczego. Tam spotykam się z pewną Niemką na tandemowe konwersacje, tłumaczę jej, że moim marzeniem jest nauczyć się niemieckiego tak dobrze, by czytać Manna w oryginale. Ona śmieje się, mówi, że nie warto, bo to zbyt trudne nawet dla Niemca.

Wciąż perspektywa czytania Manna w oryginale jest bardzo odległa.

Po wykładzie wolno, leniwie przechodzę przez krakowski rynek, napawając się tym miastem - nigdy nie przestanie mnie cieszyć fakt, że tu mieszkam. Idąc od Poczty Głównej w stronę Kazimierza, przypominam sobie, jak w tym samym miejscu w tramwaju przewijałam czytanego z namaszczeniem przez lektora starej daty audiobooka, by jeszcze raz usłyszeć jak Gustaw von Aschenbach płynie wenecką gondolą niczym wielką, czarną trumną, czując lepki, wszechogarniający marazm. 

Historyczna brama wejściowa do miasta.

Śmierć w Wenecji to stosunkowo krótka jak na Tomasza Manna forma, ot, niedługa nowelka. Jednak niezwykle ważna w dorobku pisarza, bo otwarcie przedstawia homoseksualne uczucie starszego mężczyzny do młodego chłopaka, to już nie są delikatne, niejasne nawiązania, ledwie wyczuwalne napięcia, jak w Buddebrookach. Co więcej, opowiadanie to oparte jest o prawdziwe wydarzenia z biografii pisarza. Gustaw von Aschenbach to oczywiste alter ego Tomasza Manna, choć pod przykrywką wyglądu Gustava Mahlera, a piękny Adonis Tadzio z plaży na Lido to Polak Władysław Moes, który w 1912 roku również spędzał wakacje we Włoszech. Tomasz usłyszał, jak wołają na chłopca: "...addio" czy też "adzio", doszedł do wniosku, że to pewnie "Tadzio", w był to faktycznie "Władzio"...

Dlatego czytając Śmierć w Wenecji tym bardziej czuje się podniecenie czy wręcz przerażenie sposobem, w jaki przedstawione jest uczucie literata do chłopca. Początkowo niegroźna fascynacja przemienia się w natarczywe prześladowanie, wreszcie w niszczycielską siłę, która nie tylko doprowadza do tragicznego finału, ale i moralnie niedopuszczalnych wyborów w imię fatalnego zauroczenia, które narażają życie całej polskiej rodziny, spędzającej beztroskie wakacje we Włoszech.


Nowela silnie pobrzmiewa antykiem. Chłopak wygląda niczym Apollo z greckich rzeźb, porównywany jest do platońskiego Fajdrosa, do Narcyza, a podróż Aschenbacha do Wenecji łudząco przypomina podróż Styksem, zejście po podziemi, historia zaś przywodzi na myśl starożytną tragedię. Nieuchronny, ślepy los stawia Aschenbacha w sytuacji bez wyjścia, niszcząca miłość do młodzieńca pokazana jest jako coś kompletnie obezwładniającego, silniejszego niż główny bohater pod każdym względem, przez co człowiek pokazany jako osoba godna szacunku i szlachetna ponosi nieubłaganą klęskę.  

Mamy też cały arsenał freudowskich nawiązań, oczywisty obraz represji seksualności i pragnień cielesnych, które objawiają się w sugestywnych snach, wreszcie wybuch ukrywanych żądz. Aluzje do śmierci, ciemności, szatana i grzechu kryją się w zadziwiająco wielu wydawałoby się mało znaczących detalach, stwarzając duszny, specyficzny klimat miasta-pułapki. W oszczędnym, klasycznym stylu dostajemy niesamowity ładunek świetnie dobranych i wkomponowanych motywów, symboli i zapowiedzi nieszczęśliwego finału.

Lalki, marionetki i kukiełki w witrynach.
Najważniejszą jednak wymowę ma w tej nowelce osądzenie starej tradycji sztuki europejskiej, której uosobieniem jest Aschenbach. Mann pokazuje demoralizację i upadek klasycznej, oszczędnej, trzymającej się w ryzach i niesamowicie zachowawczej sztuki. Mamy przełom wieku, nastroje dekadenckie i fin de siècle'owe są wciąż bardzo silne, a wiek dziewiętnasty długo trzymał Europejczyków w sztywnych gorsetach konwencji i pozorów. Poprzez Aschenbacha Mann ostrzegał przed ukrywaniem i duszeniem w sobie pragnień i uczuć, zbyt długo ukrywane, mogą zemścić się ze zdwojoną siłą. Bohater ze skrajności sztuki umysłowej przechodzi w drugą skrajność: poddańcze uwielbienie piękna zmysłowego, od czystej formy do czystej emocji, od sztuki opartej na prawdzie i ideach, wypranej z cielesności do sztuki niskiej, sztucznej, skupionej na próżności, oszustwie i wodzeniu na pokuszenie, niemalże wodewilowej, burleskowej. Według Manna ani jedno, ani drugie nie jest dobrym rozwiązaniem.

Uliczka Lubeki.

Na następnym wykładzie ma być o Marcelu Prouście, ale o nim już pisałam. Cieszę się, że przeszliśmy do prozy i że tym razem będę mogła chodzić na wykłady.

(Nigdy nie polubiłam marcepanu.)

0 komentarze:

Prześlij komentarz