Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

czwartek, 2 marca 2017

NOWINY HADYNY: luty 2017


Marzec powitał nas ostrym słońcem i zimnym wiatrem, ale wciąż przechowuję wrażenia i przeżycia z lutego. Moje tempo czytelnicze było stabilne i takie, jak należy: przeczytałam Tajemnicę domu Helclów (pisałam już o niej na blogu), skromnego Gaimana The Ocean at the End of the Lane (o nim napiszę już wkrótce), a także American Pastoral Rotha (będę musiała napisać i o powieści, i o filmie w osobnym wpisie) oraz Idiotę Dostojewskiego z okazji specjalnego wydarzenia zorganizowanego przez zaprzyjaźnione blogerki, Luty tylko z "Idiotą". To wydarzenie dało naprawdę wyśmienitego kopa, o przeczytaniu Idioty myślałam od liceum!

A co poza tym?


Legion (2017– )



Ja dla mnie najgorętsza premiera serialowa ubiegłego miesiąca. Od wylaszczonego Dana Stevensa oczu oderwać nie można, całość jest osadzona w marvelowskim uniwersum X-menów, ale bez klasycznych X-menów, bez Magneto, Profesora X, Wolevrine'a... Chociaż kto wie, co będzie później, patrząc na fikcyjną historię Legiona z kart komiksów. Od pierwszego odcinka serial wbija w fotel fantastyczną formą, niesamowitym stylem i mentalną zagadką, jaką jest sam główny bohater. Dziś obejrzałam czwarty odcinek, do końca marca mają wyjść wszystkie do końca krótkiego, ośmioodcinkowego sezonu. Bardzo, BARDZO polecam i trzymam kciuki, by Legion utrzymał poziom do końca!

Twin Peaks (1990-1991)



W liceum próbowałam po raz pierwszy, poległam jeszcze w pierwszym sezonie. Potem na studiach próbowałam jeszcze raz, poległam gdzieś na początku drugiego. Próbuję trzeci raz i wygląda na to, że tym razem dam radę. Sekret: co za dużo Lyncha, to niezdrowo. Trzeba robić przerwy, dawać sobie czas na wytchnienie, nie oglądać odcinek za odcinkiem, jak nie wchodzi. A po co takie podchody dla jednego, może i kultowego, ale mocno trącącego myszką serialu? Bo Miasteczko... wraca w maju z trzecim sezonem, a agenta Coopera z kubkiem cholernie dobrej kawy nie da się oglądać inaczej niż z szerokim uśmiechem na twarzy!

Masters of Sex (2013-2016)



W chwilach wolnych, pod natchnieniem Sztuki kochania podbijającej nie tylko kina i powracającej na półki księgarni, ale też przewijającej się często na pogaduszkach przy kawie w moim biurze, obejrzałam sobie pierwszy sezon Masters of Sex. To serial o amerykańskich prekursorach badań nad ludzką seksualnością - co prawda zaczęli pracę po upublicznieniu słynnego raportu Alfreda Kinseya, ale wciąż działali przed publikacją książki Wisłockiej. Ciekawe jest tu to, że w serialu porusza się niektóre teorie, np. Freuda, o których Wisłocka pisała jako o prawdzie objawionej, a Amerykanie podważali jako przedawnione...

Sztuka kochania (2017)



A przechodząc do filmu, który narobił tyle szumu - z kina wyszłam zachwycona nastrojem, lekkością, aktorstwem, strojami. To dobra rozrywka - choć napisana w stylu hollywoodzkiego przepisu na film o ważnym sukcesie mimo przeciwności losu (tego samego, na podstawie którego stworzono też świetnych Bogów), wciąż prześwituje tutaj peerelowska przaśność, tęchlizna obyczajów i instytucji, ubóstwo i problemy na każdym kroku, a to wszystko skąpane w cudownej muzyce lat siedemdziesiątych, soczystych, hippisowskich kolorach i barwach zachodzącego słońca na letnisku. Takie filmy trzeba chwalić, bo nie tylko świetnie się oglądają, ale też prowokują do przemyśleń, rozmowy, analizy, grzebania w historii i porównań z teraźniejszością. Której kobiety przy oglądaniu nie poruszył ten odegrany przez Boczarską wywiad po napisach?

Służąca (2016)



Skoro już jesteśmy przy tematach pikantnych, to idziemy za ciosem: obejrzałam też wreszcie (a chciałam iść jeszcze jesienią do kina!) film Służąca Chan-wooka Parka, południowokoreańskiego reżysera od takich głośnych hitów, jak Oldboy i Pani Zemsta. Już pierwsze zapowiedzi przeniesionej na azjatycki grunt i w czasy dwudziestolecia międzywojennego ekranizacji uwielbianej przez ze mnie Złodziejki Sary Waters (więcej pisałam przy okazji wpisu o jej innej książce, Pod osłoną nocy) rozgrzały mnie do czerwoności. Wyszedł inteligentny, poetycki, zmysłowy thriller psychologiczno-erotyczny z pięknymi zdjęciami i trzymającą w napięciu akcją pomimo ponad dwugodzinnego seansu - zdecydowanie lepszy niż wierna, ale blada adaptacja BBC z 2005. Prawdziwa uczta.

Obsługiwałem angielskiego króla (2006)




A to nie koniec pieprznych historii, bo nadrobiłam też w ubiegłym miesiącu ekranizację jedynej książki Bohumila Hrabala, jaką póki co czytałam (tu relacja z lektury). Film na DVD był dołączony do książki (fantastyczna sprawa!) i czekał zdecydowanie zbyt długo. Gdzie narracja filmowa nie mogłaby się równać z potoczystym, gawędziarskim stylem powieści, sprytnie nadrabiała językiem filmowym, przez co powstała przezabawna, lekka komedia opowiadajaca o poważnych sprawach z przymrużeniem oka i doskolane oddająca niedoskonałość, ale i wdzięk i magnetyzm głównego bohatera. Mogę się przyczepić do tych ton kobiecej golizny, która jest jednym z elementów humorystycznych zarówno w powieści, jak i w filmie, ale cóż poradzić, Díte kobiety traktował dość specyficznie. Nie wszystko się w filmie zmieściło, a i chronologia została trochę poszatkowana, przez co byłam trochę zdziwiona nagłym nadejściem końcówki (znając książkę), ale to zdecydowanie dobry film. Aż wstyd, że to mój pierwszy film Menzela. Trzeba jeszcze nadrobić przynajmniej Pociągi pod specjalnym nadzorem.

Split (2016)




Pod koniec stycznia M. Night Shyamalan zaskoczył w Polsce wyśmienitą premierą. Tak! Wyśmienitą! Po takich wpadkach, jak absolutnie fatalny Ostatni Władca Wiatru (jak można tak zepsuć film na podstawie jednego z najlepszych seriali animowanych na świecie?) i innych słabych filmach, reżyser wchodzi z powrotem na wyższą poprzeczkę i naprawdę daje radę. Rzecz jasna fantastyczny McAvoy niesie ten film na swoich barkach, ale wciąż, to dobrze skrojony, trzymający w napięciu film z niezłym zakończeniem. Można się tu i tam przyczepić, ale to kawał dobrej rozrywki. Tak trzymać!

Niezniszczalny (2000)




Będąc jeszcze pod wrażeniem Splitu (wspominałam już wcześniej w komentarzach, że nie podoba mi się takie wybrnięcie z nie-tłumaczenia tytułu), obejrzeliśmy sobie z Rybą stary, naprawdę DOBRY film Shyamalana (jak dobrze, że mogę to nazwisko skopiować i nie muszę próbować wymawiać). Bruce Willis gra twardego, ale trochę złamanego zwykłym życiem gościa, Davida, który znienacka zostaje skonfrontowany z upartym i ekscentrycznym fanem komiksów, granym przez Samuela L. Jacksona. Facet twierdzi, że Davida nie imają się złamania, choroby... że jest niezniszczalny. Według mnie ten film to absolutne zaskoczenie i aż do samego końca robi wrażenie bez żadnych fałszywych nut w scenariuszu.

Amerykańska sielanka (2016)




Pomimo braku chętnych na towarzyszy do kina, dopięłam swego i poszłam na Amerykańską sielankę póki jeszcze grali w kinach. I to zaraz po przeczytaniu powieści. Pozwolicie, że rozpiszę się niedługo na temat obu w osobnym wpisie?

Highlander (1986)



W lutym zdarzył mi się też Highlander, film, który jet ponoć tak znany i kultowy, że powinnam dostać i odprawić odpowiednią pokutę, ponieważ nigdy wcześniej o nim nie słyszałam. Po czym obejrzałam i stwierdziłam, że jest głupi. Są piosenki Queenów, to akurat nie jest głupie, jest Sean Connery w wydaniu fikuśno-muszkieterskim, jest nawet waleczny, niezrozumiany Szkot o wielkim sercu i współczesna intryga w stylu cyberpunkowego urban fantasy. Powiedzmy. Może to moja wina, bo na seansie częściowo spałam, a może wina tego, że ten film tak źle się zestarzał i w ogóle jest słabo opowiedziany. Generalnie bez zachwytów.

Firewatch (2016)



Na koniec muszę koniecznie donieść, że po Wiedźminie z dziką rozkoszą rzuciłam się na inną grę, która sobie upatrzyłam co najmniej pół roku temu, a może więcej - piękną i nastrojową, choć krótką historię (dwa-trzy wieczory grania) opowiedzianą w głuszy lasów Wyoming. Zapowiadam, że będzie osobny wpis, więc na tym kończę lutowe sprawozdanie.


A Wy, co dobrego robiliście w lutym? :)