Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

wtorek, 8 maja 2018

POPKULTURALNE NOWINY HADYNY: KWIECIEŃ 2018


I znów jestem mocno w tyle jeśli chodzi o podsumowanie miesiąca. Oh well.

Działo się u mnie intensywnie na wielu frontach i w efekcie przeczytałam tylko trzy książki: dwie Carla Sagana: Contact (recenzja tutaj) i Błękitną kropkę (recenzja tu), a także skończyłam dość długo międloną Sztukę powieści, czyli wywiady z pisarzami z „Paris Review”. Tekst na temat tego ostatniego chyba odhaczę po przeczytaniu drugiej części, wywiadów z pisarkami. Co o tym sądzicie?

Majówka upłynęła mi pod znakiem urodzin, słońca i Serialconu, o którym z kolei pisałam w ostatnim wpisie tutaj. A co się działo popkulturalnie oprócz konwentu? Już opisuję!



Avengers: Wojna bez granic (2018)


Trudno było się nie podjarać zwieńczeniem dziesięciu lat i osiemnastu filmów uniwersum kinowego stworzonego przez Marvela. Ostatni Avengers to pozycja obowiązkowa dla wszystkich śledzących przenoszenie olbrzymiego uniwersum komiksowego do kin. W poprzednich produkcjach można było wyłapać podpowiedzi i wątki powiązane z pewnym czarnym charakterem na skalę galaktyczną, a także Kamieniami Nieskończoności, artefaktami posiadającymi olbrzymią moc. W Infinity War tenże osobnik, Thanos, wreszcie wyrusza na rundkę po kosmosie, by zdobyć kolekcję jaśniejących kamyczków mocy i skupić je w swojej stylowej rękawicy. Każdy z pozytywnych bohaterów z poprzednich filmów staje do walki, by bronić ładu dotychczasowego ładu wszechświata i zapobiec ludobójczej wizji Thanosa.

Film sam w sobie oglądało się przyjemnie, ale bez jakichś szczególnych zachwytów, jak poprzednie części Avengers. Cieszyły pojawiające się na ekranie znane już, kolejne postacie, ich spotkania, niespodziewane konfiguracje i starcia. Jak zwykle sporo było dobrego humoru, lekkości i widowiskowości. Oczywiście nie każdemu można było poświęcić wystarczająco czasu, by uczynić zadość któremukolwiek z bohaterów, ale chociażby Doctor Strange, Iron Man, Spider Man, Thor, Strażnicy Galaktyki i ekipa z Wakandy, zgrabnie poprowadzeni, budzili we mnie szczególnie dużo emocji. Jednak od pewnego momentu mój mózg się zaciął i przestałam wierzyć, że cokolwiek z tego, co widzę na ekranie, stało się naprawdę. To musiał być jakiś żart. Generalnie trwam w tym samozaparciu do tej pory i nie chcę tego filmu widzieć jeszcze raz w najbliższej przyszłości. Ja wiem, że w uniwersum komiksowym restartowano świat dziesiątki razy, niszczyli linie czasowe i budowali wszystko od nowa, zaburzali status quo i na nowo do niego wracali, więc nihil novi, nihil novi.

Ale nie. Nope. Nope. Nope.



One-Punch Man (2015-)


To miał być taki szybki i przyjemny przerywnik pomiędzy innymi, dłuższymi i poważniejszymi serialami. Anime przeszło moje wszelkie oczekiwania, mimo tego że czytałam dwa tomy mangi i mniej więcej wiedziałam, czego się spodziewać. Mimo to sama animacja, głosy seiyū i humor sytuacyjno-wizualny, łącznie z niektórymi efektami dźwiękowymi totalnie powaliły mnie na kolana. Przewijaliśmy niektóre sceny po kilka razy, powtarzając niektóre momenty raz po raz, turlając się po sofie i rycząc ze śmiechu. To jest rzecz absolutnie wspaniała; specyficzna i nie dla każdego, ale jak już trafi w odpowiednią widownię, to głowa mała. Główny bohater, Saitama, to najzabawniejszy, najtragiczniejszy i najbardziej nieogarnięty superbohater, jakiego mogliście kiedykolwiek spotkać. W dodatku rzecz jasna najsilniejszy – na całym świecie ze świecą szukać istoty tak silnej, by wytrzymała jego zabójczy cios. Wystarczy bowiem jedno uderzenie, by obojętny, znudzony Saitama położył jakieś 99% swoich przeciwników. I to jest jego głównym problemem. Nie może sobie powalczyć, każde starcie jest śmiertelnie nudne i przewidywalne. Na dodatek przez to, że przegapił zapis do ligi superbohaterów, nie jest rozpoznawalny. A on tylko chciałby mieć choć kilku fanów...

Gorąco polecam.

Szczere, gorące serduszko dla moich faworytów: Puri-puri Prisonera i Mumen Ridera!



Ciche miejsce (2018)


Nie szaleję za horrorami, choć swego czasu dla przyzwoitości postarałam się obejrzeć większość klasyków gatunku. Niejeden horror, który oglądałam w swoim życiu, był totalną szmirą. Jednak Ciche miejsce odchodzi od schematu i pokazuje widzowi bardzo ciepłą, słoneczną, czasem wzruszającą historię używając do tego naprawdę minimalnej ilości słów. Początek filmu szybko nakreśla nam stosunkową prostą fabułę: rodzina z trójką dzieci panicznie boi się głośniejszych dźwięków. Obładowani plecakami, posługują się językiem migowym i na bosaka przemierzają wymarły, postapokaliptyczny świat, przy każdym kroku bojąc się o swoje życie. Każdy wyróżniający się odgłos może bowiem sprowadzić śmiertelnie niebezpieczne, ślepe stwory, rozszarpujące na kawałki każdego, kto wyda z siebie coś głośniejszego niż westchnięcie. W tej ramie narracyjnej widzimy obrazki z przepełnionego miłością, rozpaczą, strachem, wyrzutami sumienia, żalem i zmęczeniem życia rodziny. Kobieta (grana przez jak zwykle wspaniałą Emily Blunt) w pewnym momencie zachodzi w ciążę, córka obwinia się za to, co stało się z jej bratem, mężczyzna przeszukuje kolejne częstotliwości radiowe w poszukiwaniu pomocy. Wszyscy razem próbują stworzyć dom mimo niebezpieczeństwa. Mimo częstej ciszy, film trzyma mocno w napięciu, a po końcówce zaczęliśmy się z Rybą śmiać z uciechy. Bardzo satysfakcjonujący film.



Alienista (2018-)


O tym tytule pisałam już co nieco na Facebooku, tak mnie pobudziła końcówka serialu. Stworzony na kanwie powieści Caleba Carra, Alienista pokazuje brud, smród i ubóstwo nowojorskich ulic końca dziewiętnastego wieku. Doktor Laszlo Kreizler, protoplasta współczesnej psychologii i prawdopodobni pierwszy na świecie profiler (grany przez znanego m.in. z Kapitana Ameryki i Good Bye Lenin! Daniel Brühl) drąży sprawę kolejnego zabitego w charakterystyczny chłopca przebranego za dziewczynkę. Wkrótce wraz ze przyjacielem, Johnem Moorem (Luke Evans, ostatnio często się pojawia: był w High Rise, grał Barda w Hobbicie, Gastona w Pięknej i Bestii) zaprzęgają do roboty również pierwszą pracującą w amerykańskiej policji kobietę, Sarę Howard (córka z Amerykańskiej sielanki, Dakota Fanning) oraz dwójkę żydów używających nietypowych jak na te czasy, bo naukowych metod w pracy detektywa i patologa, by ścigać seryjnego mordercę zabijającego chłopców trudniących się prostytucją. Piękne stroje, atmosfera końca wieku, wiktoriańskie wnętrza i rekwizyty, steampunkowa energia i posmak Siedmiu czy Milczenia owiec rozmywają się niestety z powodu rozrzedzonej, trochę idiotycznej pod koniec fabuły, trochę zbyt statycznych i sztywnych bohaterów, którzy przecież mieli być tak nowatorscy i otwarci, a także mało widowiskowego, niesatysfakcjonującego zakończenia.

Na pocieszenie – ponoć w powieściowym oryginale wygląda to dużo lepiej.


To już wszystko na dziś. A czym ostatnio Wy się zajmowaliście?

0 komentarze:

Prześlij komentarz