Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

poniedziałek, 14 maja 2018

Miniaturowa seksbomba kontra psychobibliotekarka. "Toń" Marty Kisiel


Gdybym dorwała Toń nie mając żadnych obowiązków, a jedynie swobodny, spokojny dzień na czytanie, połknęłabym ją za jednym zamachem. Niestety w natłoku zajęć zajęło mi to cztery dni, a nie jeden, ale wciąż czwartą powieść Marty Kisiel wchłonęłam z dziką przyjemnością, pełnym satysfakcji ciamkaniem i głupkowatym miotaniem się po mieszkaniu. Miotanie wynikło z nieudolnych, acz szczerych prób wyrażenia zadowolenia, zachwytu i upojenia stylem autorki, który – jak już zdążyliście zauważyć – wybitnie mi przypadł do gustu. Jak można nie kochać fraz jak wyjętych z Chmielewskiej, ale mocno uwspółcześnionych, z nawiązaniami do modnych copy past (ojciec fanatyk, łiii!), a na dodatek zasadzone w historiach przepełnionych cudowną, domową atmosferą jak z początków Musierowicz.

Do tej pory czytałam Dożywocie (a tu o nim pisałam) i jego kontynuację, Siłę niższą (link do recenzji tu, a tu do jedynego wywiadu z autorem, jaki można znaleźć na Rozkminach i jest to właśnie Marta Kisiel), a Nomen omen odkładałam sobie na później, aż z zaskoczenia wzięła mnie Toń, na którą się rzuciłam jak wygłodniały sęp. Teraz już wiem, że chyba lepiej by było dla zachowania integralności czasowo-przestrzennej tak zwanego Kiślowersum (yes, it’s a thing already) przeczytać najpierw pierwszą powieść osadzoną we Wrocławiu zanim wzięłam się za drugą, bo pojawiają się tu postacie znane z Nomen omen, ale mimo to nie przeszkadzało mi zupełnie czytanie w oderwaniu od duchowej poprzedniczki.

Kiślowersum, dla porządku, w tym momencie rozwidla się na dwa nurty biegnące w paraleli humorem i elementami fantastycznymi. Dożywocie i Nomen omen podążają losami Konrada Romańczuka, który w jednej i drugiej książce zmaga się z domami pełnymi komicznych postaci nadnaturalnych, sprawiających niemałe problemy zapracowanemu pisarzowi. Nomen omen i Toń są trochę mroczniejsze, a do tego skupiają się na demonach wrocławskich i nawiązaniach do ponurej, smutnej historii miasta w okresu II wojny światowej. Mimo to nie brakuje w nich charakterystycznej beztroski językowej, ciepłego, inteligentnego humoru i rodzinnej, przyjaznej atmosfery między bohaterami, a także elementów fantastycznych.


Po takim wprowadzeniu mogę już odważnie ruszać do przodu z recenzją.

W Toni znów osią fabuły jest dom, a dokładniej mieszkanie w kamienicy na ulicy Lompy we Wrocławiu. Klara Stern, która zdecydowanie zbyt szybko została ciotką odpowiedzialną za dwie osierocone bratanice: Eleonorę i Justynę, postawiła kilka narzuconych żelazną ręką i skrzętnie przestrzeganych reguł. Do dusznego, mrocznego, pełnego antyków mieszkania nie wolno wpuszczać obcych i pod żadnym pozorem nie uchodzi zostawiać pustego. Zawsze ktoś w domu musi być. Czatować. Pilnować.

Eleonora i Justyna nigdy nie wiedziały dokładnie, z jakiego powodu tak właściwie należy się w ten sposób zachowywać. Ale słuchały starszej, zgnębione obsesyjną paranoją. Gdy dorosły, Eleonora została cichą, pedantyczną bibliotekarką unikającą kolorów i zamieszania, nękaną niepokojącymi wizjami, zaś Justyna przemieniła się w barwną, energiczną, kształtną Dżusi na wysokich obcasach, określaną też jako miniaturowa seksbomba. Dżusi w którymś momencie nie wytrzymała, wybuchła, pokłóciła się ostro z ciotką i wyniosła czym prędzej z domu. W momencie rozpoczęcia powieści, pomijając znamienne zwłoki Mądrzywołka, które wypływają w pierwszym zdaniu, Dżusi niczym córa marnotrawna wraca po latach do stron rodzinnych, by pomóc Eleonorze pilnować domostwa na czas urlopu ciotki.

I tak właśnie zaczyna się szalona i niebezpieczna przygoda, dzięki której dziewczyny być może wreszcie dowiedzą się, kim tak naprawdę jest Klara Stern, co się stało z ich rodzicami i jakie tajemnice kryje ich własny dom.


W świecie Kisiel niemal każda, nawet pomniejsza postać pozostawia po sobie ślad w wyobraźni czytelnika. Plastycznie odmalowana kilkoma zgrabnymi słowami natychmiast staje przed oczami: magnetyczny, dostojny, ale groźny Ramzes, gadatliwa sąsiadka z góry, zwana młodszą panią Bimbową, przemiły antykwariusz z Oculusa (którego przecież od razu chce się przytulić i bić agresywnie poduszki, gdy jego postać spotyka marny los), ogarnięty i ironiczny zegarmistrz Gerd, zmieszany, ale energiczny i uczynny Karolek, a także przede wszystkim intrygująca pani Matylda i jej siostry. Bardzo mi się podoba, że z początku przebojowa Dżusi wydaje się tą najważniejszą postacią w fabule, jednak wkrótce na pierwszy plan wychodzi jeszcze ciekawsza od niej Eleonora, która zręcznie wymyka się schematom. Nawet jamnik i stara Bimbowa wydzierająca się w kółko przez okno wbijają się mocno w umysł, stawiając przed oczami dość komiksowy krajobraz Wrocławia.

Każde spotkanie głównych postaci zaś to uroczy festiwal przygan, żarcików i przekomarzań, obficie podlanych obowiązkową herbatką, nawet jeśli wchodzi się na tematy poważne, naukowe, depresyjne czy wręcz po prostu przerażające, a niektóre postaci znienacka okazują się potężnymi bytami na miarę bóstw z Amerykańskich bogów Gaimana czy w grę wchodzą mistyczne moce i podróże w czasie. Uwielbiam tę domową atmosferę, te relacje, które zmuszają innych do bliskości, do ciągłych odwiedzin, do długich rozmów późno w noc, głębokiej przyjaźni i wiary w siebie nawzajem. Styl, język, humor i ta atmosfera to dokładnie te atuty każdej z książek Kisiel, dzięki którym jestem kupiona od pierwszych stron.

Rzecz jasna to nie jest tak, że Kiślowe pióro spodoba się każdemu. Mam znajomego (pozdrowienia!), który przeczytał Dożywocie i stwierdził, że to totalnie nie dla niego. To prawda też, że nie wszystko w Toni jest idealne. Wydaje mi się, że książka mogła być trochę dłuższa, brakuje mi troszkę więcej akcji w środku,która zapełniłaby miejsce między pierwszym zejściem w toń a końcowym. Z drugiej strony jednak jest miejsce, gdzie fabuła się dłuży – miałam ochotę kopać bohaterów pod stołem, gdy co chwilę ktoś powtarzał, że mają mało czasu, a tymczasem nikt się za bardzo nie spieszył. Oczekiwania na kolejne osoby, wytłumaczenia, wprowadzenia i herbatki sprawiały wrażenie, że jednak powinni się spóźnić z ratunkiem.


Również według mnie nie wnosi nic prócz lekkiego zamieszania taktyka jednorazowego przestawienia chronologii wydarzeń. Ten środek miał chyba za zadanie dodać napięcia i dramatyzmu, a zamiast tego było zdezorientowanie: wracałam do poprzedniej strony, by sprawdzić, czy nie pominęłam jakiejś strony. Trochę denerwowało nazwanie bohaterki Dżusi – oj, to jedno bardzo mi nie podeszło. A ostateczne rozwiązanie tajemnicy tego, kto jest kim w rodzinnym interesie mediumicznym i przyległościach dość szybko okazało się przewidywalne.

Żadna z tych rzeczy zupełnie mi nie przeszkadzała w napawaniu się Kiślowym pisaniem. Sam pomysł na tego typu podróże w czasie, na całą otoczkę, mitologię i słownictwo przekonało mnie steampunkowością, a opis przeżyć w rzece czasu przyprawiał o gęsią skórkę (szczególnie mocne wizje spotkań z bliskimi). Czytałam z pełną satysfakcją, połykając stronę za stroną, pomimo niektórych bardziej horrorowych niż komediowych fragmentów. Dawno mnie nic tak nie wciągnęło, nie zadowoliło, nie sprowadziło momentami do głupawki ze szczęścia podczas czytania. Jak mówiłam, jest coś takiego nieuchwytnego w beztroskiej, przyjaznej atmosferze książek Ałtorki (to specjalnie), co mnie obezwładnia.

Poproszę o więcej.

Och, tak, wiem, co ja wygaduję. Przecież mam jeszcze na półce Nomen omen. Będzie nadrabianie błędu!


Na koniec muszę zaznaczyć: trudno nie zachwalić wydawnictwa za piękną, dopracowaną okładkę z grafiką Tomasza Majewskiego, na którą chce się patrzeć i patrzeć. No i ta kampania reklamowa z #tonchybapotrafisz i woreczkami z zegareczkiem przypominającym chronomierze z książki. Dobra robota!

Premiera książki już 23 maja. Szukajcie też na Warszawskich Targach Książki i Pyrkonie :)

Toń

Marta Kisiel

Uroboros, 2018
416 stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★


0 komentarze:

Prześlij komentarz