Ogorzała, czerwona od słońca twarz. Krzywe, zepsute albo nawet powybijane zęby. Zniszczona skóra. Puszka piwa w ręce. Koszula w kratę i wysłużone dżinsy. Zaniedbane, przydługie włosy. Niszczejący dom, zaniedbany ogródek, samochód trzymający się na słowo honoru. Zamiłowanie do broni. Silny akcent. Nadwaga, uzależnienia, bezrobocie, bieda.
Taki obrazek zazwyczaj przychodzi na myśl na słowo redneck (dosłownie „czerwony kark”, ale właściwie bardziej to „burak”), hillbilly („Jacuś z gór” – w moim bardzo wolnym tłumaczeniu – tudzież „bidok”) czy white trash („biały śmieć”). To ludzie pochodzenia irlandzkiego lub szkockiego zamieszkujący region Appalachów w Stanach Zjednoczonych wywodzący się z klasy robotniczej, radzący sobie gorzej niż najbiedniejsze mniejszości gett murzyńskich czy latynoskich. Ten wydawałoby się krzywdzący stereotyp w dużej mierze odzwierciedla rzeczywistość jeśli chodzi o warunki życia, podejście do świata i skrajną biedę. J.D. Vance, którego autobiografia szumnie nazywana najważniejszą książką o Ameryce ostatnich lat, wyjaśniająca fenomen Trumpa, próbuje wytłumaczyć to środowisko od środka.
Czy to taka genialna, błyskotliwa pozycja, to sprawa podejrzana, bo jednak szum medialny wobec Vance’a zdaje się zdecydowanie na wyrost. Autor jest wziętym, dobrze ustawionym prawnikiem, który wywodzi się z typowej redneckiej rodziny. Jego awans społeczny sam w sobie blisko odzwierciedla romans z pojęciem amerykańskiego snu, self-made man’a, czyli od zera do milionera. Jednak to zjawisko, które wśród jego kolegów i koleżanek z dzieciństwa zachodzi niepokojąco rzadko. Vance wchodzi w rolę domorosłego antropologa, badającego społeczne, psychologiczne, ekonomiczne i historyczne wpływy, które ukształtowały taką a nie inną mentalność skierowaną na samozniszczenie. Próbuje przykładać do przestudiowanych pozycji naukowych własne doświadczenia i uogólniać je do prostych tez wskazujących na powody i rozwiązania problemu białej biedoty z okolic gór. Niestety nie jest ani pisarzem, ani naukowcem, więc próba napisania przełomowej powieści o Ameryce jednocześnie rozpracowująca dane zagadnienie naukowo i bezstronnie nie do końca się udaje.
Co mu natomiast naprawdę dobrze wychodzi to przekazanie czytelnikowi ogólnego obrazu typowego przedstawiciela kasty, któremu się udało wyrwać i osiągnąć sukces. To właśnie opowieści o dzieciństwie, babci („Mamaw”) i dziadku („Papaw”), matce, ojcach, wojsku, studiach – są siłą tej książki.
W północno-wschodniej części Stanów Zjednoczonych niegdyś rozkwitał przemysł ciężki. Powstawały fabryki, a wielkie hale produkcyjne zatrudniające za godziwe pieniądze przyciągały mieszkańców Appallachów do przenosin z domków na wsi do domów w szybko rozwijających się przyfabrycznych miasteczkach. Przeszczepieni bidocy z gór na dorobku w tzw. Pasie Stali byli rozdarci między rodzinnymi okolicami z tradycjami agresywnego honoru, machismo, broni pod poduszką, arcyważnej familii i patriarchatu a fabrycznym miasteczkiem cierpieli w odizolowaniu od rodziny. Trudno im było zakorzenić się w nowym środowisku, gdzie mało kto rozumiał bidocką duszę. Pojawiały się przenoszone z domu rodzinnego problemy z alkoholem, kłótnie, agresja, przemoc, jednak potęgujące się w niezdrowy sposób, bo spychane pod dywan i ukrywane przed sąsiadami. Dzieci pokolenia przeszczepieńców miały dziedziczyły domowe piekło po dziadkach i rodzicach, przenosząc je na swoje życie, a w dorosłości mierzyły się z przenoszeniem zatrudniających ich rodziców koncernów, bezrobociem i przekształcaniem się okolicy w Pas Rdzy.
Ojciec J.D.’ego wyrzekł się praw rodzicielskich jak jego synek był jeszcze bardzo mały. Matka uzależniła się od narkotyków, zaliczała jednego przybranego tatę dla swojego syna po drugim. Z żadnym chłopcu nie udało się nawiązać należytej relacji. Biologiczny ojciec próbował naprawić sytuację, zapraszając już nastoletniego chłopaka do swojej religijnej, ułożonej rodziny. J.D. uciekał od wszystkich: kolejnych ojców, prawdziwego ojca, urządzającej nieziemskie awantury matki. Najlepiej czuł się w domu babci i dziadka. Mamaw i Papaw kiedyś walczyli ze sobą równie namiętnie, co każda z bidockich rodzin. Dopiero na starość wypracowali między sobą godziwy układ i to właśnie tam chłopak znajdował ukojenie, harmonię i stabilizację. To tam ciągle słyszał, że nauka jest ważna, że może wszystko i zajdzie daleko, jeśli się mocno przyłoży. Gdyby nie oni i surowa wojskowa musztra, J.D. można by było od razu spisać na straty. Nigdy nie ukończyłby prestiżowego uniwersytetu, nie poznał zamożnej i obytej dziewczyny, nie został prawnikiem.
Co ja ciekawego wyniosłam z tej książki to rozmyślania nad mentalnością bidoków, która w dużej mierze tłumaczy ich niską pozycję społeczną i niską migrację w górę drabiny społecznej, zwłaszcza w porównaniu z wieloma innymi mniejszościami. Dlaczego to właśnie biała biedota radzi sobie najgorzej? Z powodu podejścia do życia, zakładającego brak kontroli, brak sprawstwa nad własnym losem. Myślenie ukierunkowane na szukanie winnych i jednoczesną krótkowzroczność jeśli chodzi o własne wady. To tobie się stało, że jesteś biedny, a nie to twoja wina, że nie pójdziesz do pracy. To wina twojego szefa, że każe ci ciężko pracować, aż beztrosko rzucasz pracę i popadasz w gorsze długi. Do tego nieobowiązkowość, zacietrzewienie, hipokrycka wiara w etos pracy i cierpiętnictwo. Na dokładkę z porywczością, honorem zmuszający do unoszenia się irracjonalną dumą nawet w błahej sprawie, łatwym sięganie po spust.
Momentami ta książka mocno porusza, szczególnie przy opisach dorastania autora, ale czasem była sucha, surowa przez słabe uzdolnienia literackie autora. Amatorszczyzna miesza się tu ze szczerością, chęć zabłyśnięcia z pragnieniem zrozumienia, poczucie wyższości z ubolewaniem i odczuciem winy. I to ciągłe usprawiedliwianie się i wytykanie wyższym warstwom społecznym kolesiostwo i automatyczny lepszy start dla wychowanych na poziomie dzieci, co pobrzmiewa właśnie mentalnością bidoka. Co więcej, jak zauważył Piotr (Zacofany w lekturze), te wyznania zaprawione elementami analizy nie wyczerpują tematu, a jedynie muskają go pobieżnie; zamiast rzetelności mamy tu nieobiektywne uogólnianie, doradzanie podług własnego doświadczenia, ferowanie genialnych rozwiązań poprzez naśladowanie wyborów życiowych Vance'a. Co w dużej mierze równoznaczne jest z nauczeniem rednecka siłą pewnych zdrowych odruchów i zachowań przez siłę zewnętrzną.
To nie jest tak, że Vance okrywa pewien wycinek Stanów, o którym nic nikt wcześniej nie wiedział. Prześmiewczy stereotyp naprawiającego wszystko na taśmę klejącą, schlanego rednecka funkcjonuje w świadomości Amerykanów od dawna. Mniej lub bardziej poważne przedstawienia środowiska pojawiały się w filmach i literaturze, również popularnonaukowej. Vance nie odkrywa Ameryki, jedynie próbuje bardziej dogłębnie naświetlić problem i przebić się do świadomości większego grona odbiorców. Dla pasjonatów kultury amerykańskiej i socjologów tego obszaru to będzie cenna pozycja do zgłębienia. Reszta może się miejscami nudzić albo zirytować, choć niekoniecznie: Malita co czyta oraz Owca z książką były trochę innego zdania. Jeśli miałabym wskazać jedną rzecz, dla której naprawdę warto przeczytać tę powieść, byłaby to bezkompromisowo postać Mamaw.
Książkę głównie słuchałam w oryginale, czytane przez samego autora. Momentami jego beznamiętne czytanie najbardziej paskudnych momentów bardzo przypominało o tym, że to jego wyuczony akcent i może dlatego brzmi tak rzeczowo, dokładnie i powolnie. To już maniera, maska. Czy to dlatego może się zdystansować i opowiadać o tak intymnych przeżyciach?
Hillbilly Elegy: A Memoir of a Family and Culture in Crisis
J.D. Vance
Harper, 2016
257 stron
257 stron
Odczucia: ★★★/★★★★★
0 komentarze:
Prześlij komentarz