Ponad dwadzieścia lat od pierwszego wydania powieści w oryginale, zanurzam się w świat magii po raz kolejny. Proza Rowling daje się odczuć niczym w wygodny, rozchodzony but. Czuję się jak w domu, ale wszystko jest trochę inne. Krótsze. Bardziej brytyjskie. Inaczej rozmieszczone. Rozmarzone zachwycającymi ilustracjami, ale i wybijające z rytmu pytaniami natury praktycznej.
Już wiele razy dałam się poznać jako fanka Harry'ego, którą nostalgia czasami zaślepia. Ale nigdy dotychczas na blogu nie opowiadałam o jednym z największych obok Tolkiena przeżyć czytelniczych mojego wczesnego nastolęctwa. Wspominałam o tym na Facebooku w dniu dwudziestej rocznicy wydania książki, ale chyba czas na pełniejszą historię.
Pierwszy tom przyniosła mi mama z biblioteki, w piątek, mówiąc, że to podobno modne ostatnio wśród dzieciarni. Byłam chora, leżałam w łóżku rozpalona gorączką. Książkę udało mi się jednak pochłonąć w ciągu kilku godzin. Przeniesiona bujną fantazją prosto do Hogwartu, spędziłam noc rozpamiętując powieść w malignie, wyobrażając sobie siebie jako rasową Mary Sue w samym środku wydarzeń, zaprzyjaźniając się w pociągu z Harrym, Ronem i Hermioną, ucierając nosa Draco, przejmując część heroicznych czynów z najeżonej trudnościami końcówce. Wszystko było zbyt realne, zbyt podniecające, zbyt fantastyczne.
Następnego dnia, w sobotę, błagałam mamę, żeby poszła dla mnie do księgarni i kupiła drugi tom. Prawie płakałam, tak bardzo chciałam czytać dalej. Ale mama nie miała czasu ani pieniędzy, żeby wydawać je na czytelnicze zachcianki. Zresztą, w poniedziałek mogła wstąpić bez problemu do biblioteki i przynieść dla mnie drugi tom.
Ledwie wytrzymałam te dwa dni.
Potem nie było już tak łatwo. To była skomplikowana relacja, Harry bowiem był na ustach wielu jako dzieło szatana, zachęcające do okultyzmu i ciemnych sztuczek niewinne dziatki. Babcia zobaczyła kiedyś Pollyannę Eleanor H. Porter, którą dostałam w prezencie na urodziny i zaczęła histeryzować, że to Potter i mam się natychmiast pozbyć tej książki. Dostałam oficjalny zakaz posiadania książek Rowling. W ten sposób aż do niedawna nigdy nie miałam swojego własnego Harry'ego na półce.
Co ciekawe jednak, mogłam Harry'ego pożyczać i czytać, mogłam chodzić do kina na ekranizacje i trzymać w pokoju plakaty filmowe. Ten przedziwny kompromis został ukuty przez mamę, która sama przeczytała pierwszy tom, nie zobaczyła w nim niczego diabelskiego, ale wskazała, co jej się nie podoba: że Harry jest egocentryczny; że gloryfikuje się łamanie reguł szkolnych; że Harry zawsze wie lepiej i ma gdzieś autorytety; że nikt nie mówi o duchowości, religii, nikt nie miałby nawet sposobności pójść do kościoła; uczniowie nie wychodzą na zewnątrz, nie wiedzą, co się dzieje na świecie, nie uczą się matematyki, fizyki, mugolskiej historii i całej reszty przecież użytecznych rzeczy, zamiast tego pozostając w beztroskiej ignorancji. Rozumiałam i wciąż rozumiem te argumenty, są słuszne. Rowling pewnych tematów nie dotyka, zamiast tego skupiając się na magicznej mrzonce.
Nie wystawałam więc w stroju wiedźmy przed drzwiami księgarni, czekając na premierę kolejnego tomu o północy. Zamiast tego czekałam, aż moja najlepsza przyjaciółka zza płotu skończy czytać swój nowiutki egzemplarz, a potem mogłam pożyczyć i sama przeczytać. Emocjonowałyśmy się obie na równi, a jej książki stały się punktem wyjściowym do naszych twórczych dyskusji i komentarzy do lektury. Pisałyśmy po tych tomach ołówkiem. Wpisywałyśmy datę za każdym razem, gdy czytałyśmy po raz kolejny. Rysowałyśmy miniaturowe komiksy albo wyobrażenia niektórych scen, żarciki słowne. Hagrida z rękami z prawdziwych śmietnikowych klap. Voldemorta za kubłem śmieci. Dopisywałyśmy przemyślenia, pytania, nieścisłości, głupkowate komentarze. W niektórych miejscach tworzyła się lista dyskusyjna z całymi dialogami rozszerzanymi z każdym nowym czytaniem.
Ostatnie tomy czytałam zazwyczaj siedząc przy łóżku, na kolanach na podłodze, obgryzając paznokcie, zapominając o włączeniu światła, gdy za oknem zapadał zmierzch.
Z czasem wpadłyśmy z koleżankami na fajną zabawę w kalambury z Harry'ego. Brałyśmy zamkniętą książkę do ręki i jedna przejeżdżała palcem po brzegach kartek, a druga mówiła stop; wybrane w ten sposób losowe sceny pokazywałyśmy na migi. Znałyśmy te książki na pamięć, a z czasem wytworzyłyśmy migowy język pokazujący szybko kolejne postaci: Harry to błyskawica na czole, Hermiona to burza włosów, Ron to piegi. Potem zaczęłyśmy nawet rysować komiks o Harrze Patter, bardzo prymitywny pod względem żartów i kreski, ale wspólny i pamiętny. Do tej pory słyszę w głowie moją udającą matkę Harry'ego koleżankę: „Tylko nie Hari!” Miałyśmy z tego kupę śmiechu.
W liceum fascynacja Harrym wróciła, ale w zupełnie inny sposób niż wcześniej. Zaczęłam się zaczytywać w fanfiction, po polsku i po angielsku, ucząc się przy okazji naprawdę wielu nowych słów. Do tej pory z rozrzewnieniem wspominam forum Mirriel, przestrzegające zasad żelazną ręką, bezlitosne wobec grafomanii, ale oblewające miłością i zachwytami tych piszących naprawdę dobrze. Trochę wtedy tłumaczyłam, trochę pisałam, dużo czytałam. Między innymi Harry mi pomógł świetnie zdać maturę i trafić na anglistykę. Zaszczepił też we mnie brytofilię. I choć epilog całej sagi na końcu ostatniego tomu brzmiał jak bardzo nieprzyjemny zgrzyt, to tysiące fantazji i marzeń, pięknych snów i pragnień, które wywołał ten magiczny świat i niezapomniani bohaterowie tkwią we mnie głęboko, ciesząc każdym wspomnieniem.
A z czasem uświadomiłam sobie, że wcale bym nie pasowała do Gryffindoru czy Slytherinu. Tiara przydziału na pewno by mnie wysłała tam, gdzie moje miejsce: do Ravenclaw.
Czytanie pierwszego tomu Harry'ego po wielu, wielu latach to było kolejne niesamowite przeżycie. Z jednej strony fala nostalgii zalewała mi oczy mgiełką, z drugiej absolutnie zachwycające ilustracje Jima Kaya kazały zatrzymywać się na każdej stronie odrobinę zbyt długo. To taka radość mieć to wydanie na półce, choć ciężko mi wyobrazić sobie kolejne, opasłe przecież tomy w podobnym, nieporęcznym i ciężkim formacie.
Trudno jednak nie zauważyć na wstępie, jak bardzo jest to książka dla dzieci. Prosta, naiwna, z wartką akcją i szybkimi dialogami, bez zagłębiania się w szczegóły i roztrząsania pewnych problemów. Pierwszy tom brzmi trochę jak baśń pisana z charakterem i humorem. Rozdział o wujostwie Harry'ego to klasyczny opis okrutnego traktowania pasierbów przez macochy z klechd domowych. Trudno jednak zrozumieć, jak nikt się nie zainteresował, nie wezwał służb, że jedno z dwójki dzieci jest wychudzone, zaniedbane i mieszka w komórce pod schodami. Hogwart sam w sobie jest szalenie niebezpiecznym miejscem, z nagle przesuwającymi się schodami, siejącym chaos poltergeistem, zdradzieckimi zakamarkami i zdradliwą magią. Aż dziwne, że nikt tam co roku nie ginie z tych pierwszorocznych. No i jeszcze kwestia znęcającego się nad uczniami profesora od eliksirów... Któż chciałby wysłać swoje jedenastoletnie dziecko do takiej szkoły z internatem?
Harry natomiast ma w sobie naprawdę ogromny potencjał na Gary'ego Sue. Wszystko mu niemal wychodzi od pierwszego razu, lata na miotle jak natchniony i dla niego jedynego McGonagall robi wyjątek, jeśli chodzi o drużynę. Dostaje pelerynę niewidkę, która pozwala mu biegać po zamku w nocy i łamać jeszcze więcej zasad. Ludzie go uwielbiają, ściskają ręce na ulicy, płacząc ze wzruszenia, bo jest sławny. Przygody same się za niego rozwiązują. Ale szczerze mówiąc, sam w sobie jest mocno nieciekawą postacią.
Końcówka zaś, trzymająca w napięciu i ciekawa, jest tak brawurowa, że aż się prosi o ekranizację, jakby ją pisano pod film. Mnie natomiast wkurza, jak źle prowadzona jest ta szkoła, jak słabo ukrywane są sekrety, jakie mizerne są w niej zabezpieczenia, skoro trójka pierwszorocznych przeszła przez każde wyzwanie. No i to, że nikt Harry'emu nie wierzy, więc sam bierze sprawę w swoje ręce, zaczyna jego małą paranoję, która będzie się pogłębiać w kolejnych tomach. Strach przed wtajemniczeniem dorosłych w swoje poważne podejrzenia zawsze mnie w Harrym irytował.
Ale to wszystko, co kiedyś tak bardzo porywało, wciąż tu jest. Fantastyczny humor, jeszcze lepszy w oryginale, ciepło bijące od bohaterów, niepowtarzalne miejsca i postacie, skrzące się od żartów, lekkie i autentyczne dialogi, autentyczna magia tworzona słowami.
Ja moim dzieciom Harry'ego zabraniać nie będę. Bardzo chętnie jednak będę dyskutować o wszystkim, co można i czego nie można w nim znaleźć.
A jaka była Wasza historia z Harrym?
Harry Potter and the Philosopher's Stone
J.K. Rowling
Bloomsbury, 2015
Ilustracje: Jim Kay
256 stron
Ilustracje: Jim Kay
256 stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★
0 komentarze:
Prześlij komentarz