No to jak to w końcu jest z tym Murakamim?
Pytanie to zaprząta głowy wielu. Jedni upierają się, że powinien dostać literacką nagrodę Nobla, inni mają go za krewnego Coelho. Zagorzali fani rzucają się na każdą jego książkę, a wspominając o pisarzach Japonii trudno go nie wymienić na wstępie, bo komercyjnie to najbardziej popularny pisarz z tego zakątka świata. Inni z kolei odżegnują się od uważania go za pisarza japońskiego, bo pisze dziwnym stylem, który został wykuty poprzez tłumaczenie własnej prozy z języka angielskiego na japoński. Ja sama do tej pory, po przeczytaniu sześciu jego powieści i jednego tomiku esejów, mam wciąż wątpliwości, jak go zaklasyfikować. Czas rozkminić ten problem.
Czy Murakami wielkim pisarzem jest?
Jego najnowsze dzieło, Śmierć Komandora, zostało w Polsce wydane w dwóch tomach. Sprawdzając tę decyzję pokrótce dochodzę do wniosku, że podobnie jest w wersji japońskiej, jednak na rynek anglosaski wyszło jedno siedmiusetstronicowe tomiszcze. Ta długość sama w sobie jest dla mnie problematyczna z tego względu, że w dużej mierze sztucznie nadmuchany tekst nie wnosi nic ani artystycznie, ani fabularnie. Opisy codziennych, podobnych do siebie czynności, z pietyzmem zanotowane sceny krojenia sałatek i szykowania kawy, z namaszczeniem zapisywane kolejne kładzenie się spać i pobudki, dokładnie spisywane telefony znajomych – choć klimatyczne, bywa często po prostu nudne. Gorzej, że wiele pojedynczych słów i wyrażeń, a czasem nawet zdań, lubi się powtarzać. Nie wiem, czy to z powodu charakteru języka oryginału (a japoński ponoć nie przejmuje się powtórzeniami tak jak polski) i wiernego odzwierciedlania tych samych fraz tym samym tłumaczeniem, ale osobiście czułam się znużona.
Na boku dodam dygresję, że chyba najbardziej irytowało mnie powtarzanie słówka „rzeczywiście”. I to „rzeczywiście” czasem było używane w taki sposób, że dodawało dodatkowego, niezamierzonego (jak mi się wydaje) znaczenia, jakby reagujący w ten sposób człowiek trochę się dziwił tym, co mówi, podczas gdy „w rzeczy samej” czy „to prawda” by lepiej pasowały. Dodatkowo lekko stylizowany na starodawny styl wypowiadania się samego Komandora również nie brzmiał zbyt przekonywająco, a czasem raził, mieszając powtarzane w kółko te same frazy trącące Sienkiewiczem (np. „to niepodobna”) wymieszane z współczesnym językiem. Ale to pewnie tylko usterki tłumaczeniowo-redaktorskie, a miałam się zastanawiać nad tym, jak to jest z tym Murakamim.
Sam pomysł na fabułę wydaje się szalenie frapujący, bo oto bezimienny malarz-portrecista, odrzucony przez żonę po latach małżeństwa, zamieszkuje w odosobnieniu, w domu należącym niegdyś do słynnego malarza w stylu japońskim, Tomohikiego Amady. Przyjaciel głównego bohatera, syn światowej sławy malarza, pozwala mu tam zamieszkać wraz z całym umeblowaniem, pracownią, a nawet kolekcją muzyki klasycznej i operowej swojego ojca. Żartobliwie też ostrzega swojego kolegę, żeby nie został opętany przez ducha, bo jego ojciec miał mocny charakter.
Rzecz jasna próbujący na nowo odnaleźć się w życiu i swojej własnej sztuce główny bohater szybko niemalże oddycha Amadą, odnajduje bowiem jego ukryty obraz przedstawiający scenę zabicia Komandora z Don Givanniego Mozarta i przesiaduje godzinami przed płótnem, zastanawiając się nad przesłaniem i historią kryjącą się za pomysłem. Niedługo potem słyszy co noc rytualne dzwonki buddyjskie, wydobywające się z ziemi, pojawiają się wizje miniaturowego Komandora z obrazu, twierdzącego, że jest ideą, a sąsiad bohatera, pan Menshiki, imponujący grzywą nienagannie ułożonych białych włosów, wplątuje go w swoje tajemnicze intrygi rodem z Wielkiego Gatsby'ego.
Cieszy spora doza wgryzania się w malarstwo, w proces powstawania nowego obrazu, szukania natchnienia i swojego stylu, oddawania się transowi artystycznemu, choć wciąż wydaje się, że zostało to zbyt mgliście i nieuchwytnie pokazane. Intryguje wątek zagadkowych, na swój sposób wszechwiedzących idei objawiających się pod postacią postaci z obrazu, ale ostatecznie ten element fantastyczny wiedzie w dość oczywiste, banalne metafory rozpracowywania własnej psychologii i godzenia się z traumami. Pan Menshiki, człowiek-zagadka, nawiązujący do ponoć najukochańszej powieści Murakamiego, do końca nie pokazuje swojej prawdziwej głębi. Główny bohater nie uczy się niczego i się nie zmienia przez te wszystkie przejścia opisane w powieści. Ostatecznie ląduje w punkcie, w którym był wcześniej. Wszystko dzieje się w niesamowicie wolnym tempie, a wizyty sąsiada, wizyty do dołu z ziemią po wykopanych dzwonkach, wizyty Komandora i wizyty malowanej później przez bohatera nastolatki powtarzają się niezliczoną ilość razy, markując w tym rytualnym powielaniu jakiś głębszy sens i prawdę objawioną na temat człowieka. Generalnie Śmierć Komandora ciekawi, zwodzi, a ostatecznie – zawodzi.
„Wkrótce nadszedł ostatni etap. Kiedy nie mógł się już powstrzymać i miał wytrysk, ona jednocześnie wydała krótki okrzyk jak ptak z dalekiej tropikalnej wyspy, a jej macica, jakby tylko czekała na tę chwilę, chciwie wessała w głąb jego nasienie. Miał niejasny obraz, że jest w ciemności pożerany przez jakieś nieznane zwierzę.” (t. 1, s. 202)
Nie wiedziałam, że motyw wsysającej waginy powtarza się też w drugim tomie i jest jeszcze gorzej opisany. Pomijając całą fatalną historię ze snem głównego bohatera o gwałceniu swojej żony, podczas gdy ta śpi, żeby wytłumaczyć sobie zgodę na wychowywanie cudzego dziecka, które urodziła, kobiece organy stają się tu bardzo drapieżne i przejmują agencję, zmuszając głównego bohatera do aktu; krótko mówiąc, same się proszą, choć właścicielka jest nieprzytomna. Świetne myślenie, panie Murakami! I jeszcze to porównanie do masła, mistrzostwo!
„Delikatnie rozsunąłem jej nogi, dotknąłem palcami waginy. Była ciepła, otwarta i wystarczająco wilgotna. Zupełnie jakby czekała na mój dotyk. Nie mogąc się dłużej powstrzymać, wsunąłem w nią swój sztywny członek. A raczej to ona mnie przyjęła i wciągnęła, jakby była pełna miękkiego masła. Yuzu się nie obudziła, ale wzięła głęboki oddech i wydała cichy dźwięk. Jakby mówiła, że już nie mogła się doczekać, aż to zrobię (...). Na początku poruszałem się powoli i spokojnie, unikając nadmiernych bodźców, żeby nie obudzić Yuzu, ale wkrótce moje ruchy stały się szybsze, bo wnętrze jej waginy wyraźnie radośnie mnie powitało i domagało się bardziej gwałtownych ruchów. (...) Zacząłem się martwić, że jeśli wytrysk będzie tak dalej trwał, zostanę pusty w środku. (...) A jednocześnie jej wagina nie chciała mnie wypuścić. Kurczyła się mocno, jakby obdarzona silną wolą, i dalej wyciskała ze mnie nasienie.” (t. 2, s. 166-167)
Naprawdę brak mi słów, jak bardzo mnie te opisy doprowadzają do szału z powodu tego usprawiedliwiania się głównego bohatera, że przecież to tylko sen. Ale przecież samo przedstawianie kobiet w ten przedmiotowy sposób, zrzucanie winy na nie, bo przecież same zapraszają, nie opierają się, „czekają na dotyk”, a potem wysysają z mężczyzny jego moce witalne jak dzikie, głodne zwierzęta.
A słyszeliście jeszcze z tą historią o opieczętowaniu tej powieści plakietką 18+ w Hong Kongu za nieprzyzwoitość? Dzięki książki lepiej się sprzedają, wiadomo. Ale do tego wszystkiego trzeba dodać jakąś okropną obsesję na punkcie piersi trzynastolatki, która sama w kółko o nich mówi do dorosłego, nowo poznanego faceta. A potem on sam przy każdym spotkaniu sprawdza, czy już trochę urosły. I porównuje do piersi swojej młodo umarłej siostry, bo przecież te biedne piersi nawet nie miały okazji się wykształcić! Przecież to najważniejsza rzecz u dziewczynki, określająca całą jej osobowość: rozkwitające pączki piersi, które mają potencjał na wyrośnięcie na bujne kobiece kształty. Uuuch. Te ocierające się o kazirodztwo fantazje wcale nie służą żadnym celom artystycznym, a przynajmniej ja nie widzę sensu łączyć historii o szukaniu swojego stylu malarskiego, szukaniu potencjalnej córki sąsiada i układaniu sobie w głowie swojego stosunku do kobiet poprzez pilną obserwację stanu klatki piersiowej trzynastoletniej sąsiadki. Nie wie, po co to, a jeśli ktoś wie, niech mi wyjaśni.
Póki co wymieniłam bardzo dużo elementów, przez które Murakami wcale dobrym pisarzem nie jest: powtarzalny, sterylny styl, fabuła rozciągnięta na cienkie, nudne ciasto, udawanie głębi przy jej minimalnym zarysie, wpisywanie dziwnych fantazji seksualnych, by potem poświęcić kilka stron na tłumaczenie się z nich. Nie wspominałam o stałych motywach, które skłoniły fanów do rozrysowania bingo, a o którym pisałam już parę razy na blogu, np. przy okazji recenzowania Na południe od granicy, na zachód od słońca (w Śmierci... powtarzają się: pusta studnia, telefony, płyty gramofonowe, dziwne sceny seksu, gotowanie, bystra nastolatka, dziwne imiona).
Według mnie w żadnej mierze Murakami nie jest wybitnym twórcą, a nawet często ociera się za to o złe pisarstwo, choć niektóre jego książki były artystycznie niezłe i autentycznie miały w sobie tę sugerowaną oniryzmem głębię, jak chociażby Bezbarwny Tsukuru Tazaki i lata jego pielgrzymstwa.
Jak to się w takim razie dzieje, że czytelnik nawet wracając do jego prozy w słabszym wydaniu, czuje się jakby zakładał stare, wygniecione, niesamowicie wygodne buty i uśmiecha się błogo, wchodząc w znajmy, niespieszny rytm jego dziwacznej prozy?
Chyba dlatego, że po prostu jego się raz na jakiś czas niesłychanie dobrze czyta. Tyle i aż tyle.
1. Śmierć Komandora. Pojawia się idea
2. Śmierć Komandora. Metafora się zmienia
Haruki Murakami
Muza, 2017
2 x 480 stron
2 x 480 stron
Odczucia: ★★★/★★★★★
Dziękuję wydawnictwu za egzemplarze recenzenckie!
Dziękuję wydawnictwu za egzemplarze recenzenckie!
0 komentarze:
Prześlij komentarz