Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

wtorek, 18 lutego 2014

Jak wróżki, w które już się nie wierzy


Neil Gaiman
Amerykańscy bogowie


Wydawnictwo Mag
2007


Gdy moje Rybkowe zaczęło brzuchomówczyć książką z półki, popiskując przez zęby: "Przeczytaj mnie, przeczytaj mnie wreszcie" musiałam odłożyć wszystko inne i wziąć się za Amerykańskich Bogów. Szczególnie, że po ręką miałam wersję autorską z szykanami wszelkimi, piękne wydanie, minimalistyczna, zachwycająca okładka, cud-miód i orzeszki. Wstyd nie wykorzystać i nie wymęczyć z zachłannością od deski do deski.

Ale najpierw Gaimanowe wspominki.

Pierwszy Gaiman, jakiego przeczytałam to Gwiezdny pył. Było to dawno temu i mało z książki pamiętam. Oglądałam też film, ale trochę mnie rozczarował, dużo spłaszczył, zatracił i została barwna wydmuszka z Michelle Pfeiffer.

Niespodzianka! Własnoręczne zdjęcie Elm Hill, ulicy w Norwich w Wielkiej Brytanii, gdzie kręcili Stardust.

Czytałam też Nigdziebądź, które mnie zachwyciło. Sugestywnie opisane, z cudownym, zagubionym Richardem Mayhew w roli głównej, uroczym wątkiem romansowym, totalnie pokręconym, fascynującym światem Londynu Pod rządzącym się własnymi prawami - do tej pory jestem pod wrażeniem. Dlatego gdy w marcu zeszłego roku BBC wypuściło słuchowisko Neverwhere ze zwalającą z nóg obsadą (cudowny James McAvoy i jego uroczy akcent, Natalie Dormer, czyli królowa Margaery z Gry o Tron, i jako wisienka na torcie Benedict Cumberbatch jako Angel of Islington, zapowiedź popisu Smauga...) wyczekiwałam na kolejne odcinki z drżeniem niecierpliwych łapek.

Hej, na tym zdjęciu nawet nie widać aż tak bardzo tych dziwno-intrygujących ust Dormer.

Potem była Koralina, która zawsze kusiła niesamowitą okładką, a potem nieźle zakręciła zwiastunem filmu i motywem z guzikami do przyszycia w miejsce oczu. Połknęłam ją ochoczo w oryginale, a potem zasłuchiwałam się przez dłuższy czas w soundtracku z filmu. 


Jednak na tle powyższego nie spodziewałam się książki napisanej z takim rozmachem, z takim rozmysłem i tak dobrej. Z ręką na sercu piszę. Co prawda trochę żal, że czytałam po polsku, bo strasznie mi zgrzytały zęby w niektórych momentach - tak samo jak przy czytaniu Kinga, gdy natykam się na frazy, które tłumacz próbował przełożyć lekko i potocznie, a wyszło po prostu nienaturalnie, bo w Polsce nie mówi się tak jak w Ameryce.

Ale po przeczytaniu ostatnich linijek i przejrzeniu podziękowań na końcu książki nagle coś mnie uderzyło. Gaiman jest Anglikiem. Redaktorzy i pierwsi czytelnicy mu wytykali anglicyzmy. A udało mu się napisać tak, że czuję przez warstwę polskiego tłumaczenia tę amerykańską beztroskę w dialogach! Bravo.

Ale wracając do samej książki, tego przebogatego, wspartego grubym researchem uniwersum, Gaiman spisał się pierwszorzędnie pod względem fabuły, pomysłu i wykonania. Trudno się oderwać, trudno cokolwiek przewidzieć na dłuższą metę, a jednak gdy na koniec wszystkie wątki się wyjaśniają, czytelnik się orientuje, że miał wszystko pod nosem! Że pierwsze podpowiedzi, zapowiedzi, hinty miał już na samym początku! Uwielbiam takie rzeczy. W sensie umiejętnie, sprytnie poukrywane pistolety Czechowa. Smaczki. Rozrzucanie odniesień po całej książce, małych, niby nic nie znaczących informacji, które później się okazują kluczowe.

Bohaterowie są tak barwni, niepowtarzalni i wbijający się w pamięć, że, powtarzając za Rybkiem, naprawdę o każdym można napisać osobną książkę. Z tego co wiem na razie książki się doczekał pan Nancy (Chłopaki Anansiego) i inni bohaterowie jeszcze się przewijają w kilku opowiadaniach. Ale cóż innego można powiedzieć, w końcu są bogami! Potrzebują atencji, uwielbienia, wiary, żyją w naszych umysłach, karmią się naszymi wyobrażeniami... Pan Wednesday jest pierwszorzędny. Zagadkowy, beztroski, szarmancki, zaskakujący do samego końca. Czernobog zniewala swoim powabem starszego Ruskiego handlującego na stadionie. Pan Ibis przypomina mi piszącą kronikę, flegmatyczną wersję Elronda, nestora rodu bogów zza mórz, którego już nic nie zdziwi. Szalony Sweeney jest absolutnie wspaniały, rudy, zachlany i uroczy. Zorie mnie urzekły od samego początku. A pan Nancy... Och, pan Nancy.

I przede wszystkim na owację na stojąco zasługuje główny bohater, Cień.

Główny bohater popisuje się nietypową dla siebie erudycją.

Jest fantastycznie napisany. Niczym nie wyróżniający się, prostolinijny chłopak z zasadami, dość cichy, silny. Wydawałoby się, że zwykły szary everyman, ale traktuje wszystko, co go spotyka z tak idealnym spokojem, przyjmuje wszystko na klatę i bez problemu odnajduje się w nawet najbardziej pokręconych miejscach, że trudno zdusić w sobie stopniowo coraz bardziej krzewiącą się w sercu fascynację. No bo błagam, kim jest ten kolo? O co chodzi?

Okazuje się, że chodzi o siłę ludzkiego umysłu. O siłę wiary, opowieści, rytuału, symbolu.

O priorytety kiedyś i dziś. O przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. O wiecznie zmieniające się człowieczeństwo. I o smutek bogów, podupadających, starzejących się i umierających jak wróżki, w które już się nie wierzy.

Cudowne jest też to, ile wiar różnych kultur zostało wrzuconych w tej książce do jednego kotła i przedstawionych ze współczesnym pociągnięciem pędzla. Pewnie jeszcze nie raz wrócę do szperania po wikipediach i odkrywania kolejnych odniesień, historii, legend i podań z powodu tej jednej historii.

A to już temat na kolejną książkę... 
Choć wszyscy się zgodzą, że Morgan Freeman MUSI kiedyś zagrać Anansiego.

0 komentarze:

Prześlij komentarz