Hadyna kolejny rok odwiedza MFKiG w Łodzi, znam już te wszystkie kąty i sporą część twarzy, że czuję się na Atlas Arenie jak w domu. Choć nastroje mocno #czarne, dostaliście już ode mnie relację z dwóch poprzednich lat (2015 i 2014), więc trudno byłoby nie zaprosić na fotorelację z tegorocznego festiwalu!
Na dzień dobry w sobotę, czyli dla zdecydowanej większości pierwszy dzień festiwalu, uczestnicy dostali gigantyczną kolejkę do wejścia. Kupcie bilety wcześniej, mówili. Przez internet lepiej, szybciej wejdziecie, mówili. Tymczasem wężyk oczekujących z biletami w ręku ciągnął się wokół połowy stadionu.
Rzecz jasna nie ma na co narzekać, to nie poziom Pyrkonu.
Generalnie na festiwalu można było znaleźć to, co zawsze - strefę Star Wars, strefy gier wideo, pełno wystawców, różnorakie prelekcje - ale jednak miało się wrażenie, że jakoś mniej i bladziej niż na poprzednich edycjach. Jak zwykle brakowało sensownego oznakowania sal, a część programu odbywała się w drugim budynku (!), przez co trudno było znaleźć średnio zaopatrzoną strefę planszówkową. Na finale konkursu cosplayowego nie było kamery i nie wykorzystano telebimu, prowadzący wydawał się średnio zapoznany z osobliwymi nazwami typu Gerlat, przepraszam, Geralt z Rivii, a całość show przedstawiała się o wiele ubożej niż poprzednio. I nie mówię tu o samych cosplayach, bo te było naprawdę spoko!
Wśród orgów można było usłyszeć narzekania, że większość funduszy od sponsorów poszło na elitarny festiwal Promised Land, przez co pomimo ekstrawaganckiej i bardzo nietrafionej miejscówki na tradycyjne after party (gdzie bitwy komiksowe, gdzie stoły i krzesła w ciepłym pomieszczeniu, by przy pogaduszkach i cichszej muzyce można spokojnie pogadać!), w wielu miejscach widać było słabą organizację i brak funduszy.
Wokół areny jednak jak zawsze pełno wszelkiego rodzaju dóbr, od młota Thora, który jednak niegodny może podnieść, po niepokojąco uchachane, pluszowe warzywa i owoce.
Wolverine tam, Deadpool tu...
Derpiące koty od Kiciputka zawsze na propsie.
Kylo w wózeczku wyciska łzy z oczu fanki.
Nie mogło zabraknąć dziwnych japońskich smakołyków...
...oraz kusząco powabnych waifu.
Aż ręce świerzbią, by pogłaskać te soczyście kolorowe kości Batmana.
Serio, Dobble z Vaderem?
Znienacka miniatura planu Powrotu do przyszłości...
...jaja obcego w wytłaczance...
...czy Hogwart w gablotce i kolekcja różdżek!
Dla każdego coś miłego.
Choć nie było jakichś niesamowitych, przez wszystkich oczekiwanych premier, najbardziej wyróżniał się mangowy Wolverine i Sherlock, a także polski Fetysz Mózgu. Dem wyprzedał ponoć swoje komiksy i koszulki na pniu, takie tłumy do niego waliły, a na Gindie znalazł się nowy Kij w Dupie i uroczy kalendarz z Lisich Spraw.
Gorące pozdrowienia dla tego pana! <3
Jeśli jeszcze nie obserwujecie Odmętów Absurdu, zróbcie to teraz!
Brody z kosmosu też niezwykle ubawił ten uroczy dżentelmen.
Ne mogło też zabraknąć czegoś dla moli książkowych!
Zaraz, chwilę, Putin?
Dlaczego...
Ci państwo, gdzie się nie ruszyli, wywoływali salwy śmiechu:)
Na koniec muszę gorąco polecić tych dwóch osobników - Burzola i Wojciecha Neleca, którzy w absolutnie cudownym stylu zajęli się okołoogniskowym klimatem, którego zdecydowanie brakowało na festiwalu. Na piękne zakończenie MFK zagrzali całą salę do śpiewania piosenek z seriali i filmów animowanych; były zarówno nowe, gorące produkcje w rodzaju Gravity Falls czy Stevena Universe'a, poprzez klasyczne Gumisie, aż po must-have każdego wspólnego śpiewania mojego pokolenia w rodzaju Pocahontas. Jeśli dam radę zjawić się na następnym Pyrkonie, na pewno będę szukać tej dwójki!
Taka szkoda, że dziś poniedziałek, festiwal się skończył, za oknem szaruga, a na ulicach trzeba protestować.