Poprzednio w serii Anglofilia pisałam o powieści gotyckiej. Pozwólcie, że przeskoczę z okolic romantyzmu do literatury współczesnej i tym razem uraczę Was krótkim opowiadaniem na temat powieści kampusowej. Może obędzie się bez lochów i opętanych mnichów, ale też będzie wesoło!
Patrząc na nauczycieli akademickich, czasem przysypiając na wykładach, rzadko myśli się o tym, że pod profesjonalnym obliczem oczytanej osoby kryją się być może buntownicze pragnienia i palące żądze. Ewentualnie sarkastyczna, przenikliwa, ale i wrażliwa dusza pisarza. Otóż zdarza się, że i pracownicy uczelni piszą powieści popularne. Piszą nawet przezabawne satyry na życie uniwersyteckie. Wyraźny trend na takiego rodzaju powieści pojawił się w krajach anglosaskich, ale najpierw w Wielkiej Brytanii, na początku lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku i został opatrzony etykietką powieści kampusowej.
Sztandarową powieścią tego nurtu i jednocześnie książką, którą się szczuje studentów na anglistykach, jest Lucky Jim (pol. Jim szczęściarz) Kingsleya Amisa z 1954 roku. O dziwo, ci, którzy pokuszą się choć napocząć lekturę, odkrywają przezabawną krytykę bufonowatej pretensjonalności akademickiej: paradę hipokrytów, nudziarzy, przymierających głodem biedaków, karierowiczy i tak dalej. Główny bohater, młody Jim Dixon, sam nie wie, czego chce w życiu, a jakoś wyszło, że uczy historii średniowiecznej na Uniwersytecie Czerwonej Cegły (i już mamy zabawę słowem: redbrick university oznacza stosunkowo młody uniwersytet utworzony w jednym z głównych miast przemysłowych Wielkiej Brytanii). Rzecz jasna, jak wielu innych młodych naukowców, nie jest pewien swojej pozycji na uczelni, a koniec roku zbliża się wielkimi krokami. Jim próbuje więc przypodobać się roztrzepanemu kierownikowi wydziału czy z powodzeniem opublikować artykuł naukowy... ciągle jednak napotyka na różnorakie absurdy, bezczelne czy wręcz dziecinne zagrywki współpracowników; na dokładkę wikła się w szantaż emocjonalny ze strony swojej lekko niestabilnej dziewczyny, również wykładowczyni. Generalnie niezły cyrk.
Amis dodatkowo związany był z literackim ruchem zwanym Młodzi gniewni (ang. Angry Young Men), składającym się z angielskich twórców piszących w latach pięćdziesiątych i wyrażających otwarty bunt przeciwko dotychczasowemu porządkowi społecznemu: kołtuństwu, tradycjonalistom, nijakiej, skostniałej obyczajowości, stagnacji. Z grupą związany też był Philip Larkin, i to jemu Kingsley dedykował swoją powieść o Jimie, jako że poeta zainspirował go do stworzenia tytułowej postaci (w tamtych latach Larkin mieszkał na 12 Dixon Drive, stąd wzięło się nazwisko Jima), a także znacznie wpłynął na finalną strukturę powieści.
Powieść kampusowa to nie tylko satyra, ale generalnie jakakolwiek powieść pisana na temat pracowników uczelni i których akcja związana jest z uniwersytetem może być podciągnięta pod powieść akademicką. Przejmująca Hańba J. M. Coetzee, trzecią część trylogii amerykańskiej Philipa Rotha Ludzka skaza, O pięknie Zadie Smith (czeka na mnie na półce), Biały szum Dona DeLillo, Tajemna historia Donny Tartt, a także misterna, wspaniała powieść Opętanie A.S. Byatt (pisałam o niej/zachwycałam się nią tutaj). Choć nie wszystkie z tych książek czytałam, mimo wszystko oczy mi rozbłyskują najbardziej, gdy słyszę nazwisko Davida Lodge'a.
Dla tych, którzy nigdy o pisarzu nie słyszeli: Lodge do 1987 roku wykładał literaturę angielską na Uniwersytecie w Birmingham, zapoznał się też z uczelniami amerykańskimi podczas pobytu na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley, a najbardziej znany jest z powieści wyśmiewających lekko stuknięte środowisko akademickie. W jego twórczości oprócz uszczypliwych komentarzy dotyczących uniwersytetów znajdziemy wątki komediowe, obyczajowe, a także dyskusje intelektualne, odniesienia do krytyki literackiej, zabawy i nawiązania literackie... Już wiecie, czemu tak dobrze mi się go czyta! Zaraz powiem Wam coś więcej o jego tak zwanej trylogii uniwersyteckiej, ale przy okazji wspomnę, że następna u mnie w kolejce do czytania jest jego powieść Thinks..., która co nieco wyśmiewa się z Wydziału Pisania Kreatywnego na Uniwersytecie Anglii Wschodniej w Norwich. Tam uczyłam się pisać wierze po angielsku na Erasmusie;)
Trylogia kampusowa, której ostatnią część niedawno przeczytałam, składa się z opublikowanej w 1975 roku powieści Changing Places: A Tale of Two Campuses (pol. Zamiana: opowieść o dwóch uniwersytetach), następnie w 1984 Small World: An Academic Romance (pol. Mały światek: romans akademicki) i Nice Work z 1988 (Fajna robota). Wszystkie te powieści kręcą się wokół Uniwersytetu w Rummidge (khem, khem, Birmingham...).
Zamiana zasadza się na przezabawnym pomyśle zamiany miejsc, otoczenia i... partnerów. Tak, ta komedia romantyczna Holiday z Kate Winslet, Jackiem Blackiem i Judem Law nie była pierwsza. Nieciekawy i wyglądający jak psu z gardła wyjęty wykładowca angielski Philip Swallow wyrusza na wymianę akademicką. Na jego miejsce przyjeżdża przebojowy, krzykliwy Morris Zapp (inspirowany prawdziwym amerykańskim uczonym Stanleyem Fishem) z Uniwersytetu Stanu Euforii (kocham to, kocham), którego z początku trochę przytłaczają angielskie deszcze, wilgoć w domach i stęchlizna na uczelni w Rummidge. Podobne problemy z aklimatyzacją w Stanach ma Philip Swallow, ale wkrótce obaj dostrzegają plusy nowego położenia. Powieść jest mocno eksperymentalna, eklektyczna i przezabawna, a do tego już od samego tytułu serwuje literackie (Dickens!) odniesienia.
Tak jak Zamiana objeżdża z góry na dół amerykański system pogoni za publikacjami i rozpychanie się łokciami, a także zakurzoną niemrawość zwyczajów na uniwersytetach angielskich, tak Mały światek bierze na tapetę międzynarodowe wyjazdy konferencyjne. Ten aspekt akurat bawił mnie najbardziej (czytałam tę powieść mniej więcej w okolicach bawienia w Hamburgu na pewnej wystawnej konferencji dotyczącej humanistyki cyfrowej, a to ciekawy okres w moim życiu...), jednak mamy tu również intensywną zabawę literacką średniowiecznymi romansami rycerskimi. Młody Irlandczyk tuła się po różnych konferencjach i zlotach, szukając miłości swego życia, gdy tymczasem banda naukowców z całego świata, w tym Swallow (już kierownik wydziału) i Zapp (który wdał się w dekonstrukcję), wikła się w jakąś szaloną parodię mitu arturiańskiego. Dużo do odkrywania, jeszcze więcej śmiechu.
Wszystko to kończy się właśnie Fajną robotą, z którą trochę poczekałam, ale bardzo dobrze. Zaczynając lekturę miałam już bazę w postaci znajomości zarówno Shirley Brontë, Ciężkich czasów Dickensa jak i centralnej dla fabuły powieści Północ i południe Gaskell, którą teraz mocno przekopuję naukowo. W ramach odskoczni od grzebania w tłumaczeniach, zagłębiałam się w opowieść o Robyn Penrose, feminizującej badaczce, specjalizującej się w wiktoriańskiej powieści industrialnej. Rzecz się dzieje na Uniwersytecie w Rummidge (a jakże by inaczej!), a sama Robyn, po trosze jak ignorancka Margaret Hale z południa Anglii w powieści Gaskell, zostaje zanurzona w świat handlu i fabryk. Rząd narzuca zakładom naukowym i przemysłowym program „cień”, w ramach którego Robyn raz w tygodniu poświęca dzień na przyglądaniu się pracy Wiktora Wilcoxa, dyrektora jednej z lokalnych fabryk. Współpraca ma na celu otwarcie dialogu i próbę zrozumienia tych dwóch odmiennych światów, jednak rzecz jasna ta dwójka kompletnie się nie dogaduje. Przynajmniej na początku. Z czasem jednak, podobnie jak w Północy i południu, zaczynają do siebie czuć coś więcej niż poważanie... Pojawia się też Swallow (biedak powoli robi się coraz głuchszy, co nawiązuje do osobistych problemów autora ze słuchem), a nawet wciąż energetyczny i nieznośny Zapp (dość gościnnie). Sama powieść zaś każe czytelnikowi zastanowić się nad rolą uniwersytetu i silnie zintelektualizowanej krytyki literackiej we współczesnym świecie, nie szczędząc w komplecie nawiązań do Gaskell i Dickensa, a także wyrafinowanych dyskusji na temat dekonstrukcji i innych pasjonujących wymysłów badaczy literatury końca ubiegłego wieku.
Na koniec chciałabym się doczepić do okładki Fajnej roboty. Po tym wszystkim, co Wam opowiedziałam, nawet nie przeczytawszy książki, chyba możecie zrozumieć moje oburzenie i konfuzję. Dlaczego goła baba ze śrubek, rurek i innych części?... DLACZEGO? Co to ma do czegokolwiek?! Przecież to odstrasza czytelników, którzy potencjalnie mogliby docenić tę powieść, a jednocześnie przyciąga... nie wiem, amatorów robociego porno?
Te mechaniczne cycki są też na stronie tytułowej. Ponieważ czemu nie. Facepalm.
Fajna Robota
David Lodge
Dom Wydawniczy Rebis, 1998
przekład: Krzysztof Puławski
przekład: Krzysztof Puławski
375 stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★