Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

środa, 26 lipca 2017

Skąd się biorą mole książkowe, czyli moja historia czytelnicza



Spójrzcie na ten wyraz szaleństwa powyżej. Przypatrzcie się mu. To ciężki przypadek mola książkowego. Postanowiłam dzisiaj przeanalizować rozwój osobniczy organizmu czytelnika nałogowego. Zapnijcie pasy.

Zacznijmy od postawienia pytań badawczych. Jak to się w ogóle stało, że czytam? Skąd u mnie ten wewnętrzny przymus, by zawsze mieć pod ręką jakąś książkę do podczytywania? Jak kształtuje się czytelnika niemal wszystkożernego, czerpiącego dziką radość i satysfakcję z rzędów woluminów pyszniących się na półce?

Pomyślmy...


DOM RODZINNY                                                                                                               


W moim przypadku pierwszym i najważniejszym składnikiem formującym mola książkowego było otoczenie. Wychowałam się w domu pełnym książek; słyszałam powtarzane zdanie, że dom bez książek jest jak bez duszy, że książki to najlepsza ozdoba półek. Pamiętam, jak moja mama pożerała Joannę Chmielewską, rycząc na głos ze śmiechu, albo powtarzała sobie „Trzech muszkieterów”, „Lalkę” czy inną książkę ze swojej biblioteczki i oczywiście rozsiewała wszędzie po domu czytane właśnie lektury. Mnie czytała mi baśnie i legendy, podpowiadała, jakie tytuły czytać, kupowała mi idealnie dobrane książki i książeczki. Gdy podrosłam, sama dopytywałam się, co mama czytała w moim wieku, zakochałam się w „Dzieciach z Bullerbyn”, które czytałam z dziesięć razy, w wakacje co tydzień chodziłam z mamą do lokalnej biblioteki. Mama brała nowego „Xantha”, a ja coś z półki dla dzieci. Taki rytuał rodzinny.


SZKOŁA


Dobrze wspominam wizyty pani bibliotekarki w pierwszych klasach podstawówki. Bibliotekarka pojawiała się w klasie od czasu do czasu z naręczem książeczek dla dzieci i pozwalała nam przeglądać, wybierać, przebierać, a potem zapisywała, co wypożyczyliśmy. Świetnie działał też lekturnik, zeszycik, w którym zapisywaliśmy swoje lektury – najpierw z rysunkiem na temat książki, potem, gdy już podrośliśmy, krótką recenzją. Do tej pory pamiętam, jak dobrze bawiłam się, rysując Pawełka i Janeczkę z dynią na wędce, obrazując przeczytany „Nawiedzony dom” Chmielewskiej! W którymś momencie w gimnazjum mieliśmy nawet ranking czytelników wywieszony w gablotce koło drzwi biblioteki, a wypożyczający z największą częstotliwością dostawali nagrody. Miałam też kolegę z klasy w podstawówce, z którym założyliśmy się, kto ma więcej książek w domu. Niestety przegrałam, ale co za uciecha była przy liczeniu każdego grzbietu w domu!


BIBLIOTEKARKA


Ale tak naprawdę w szkole najbardziej związał mnie z książkami tajemny pakt z panią z biblioteki w podstawówce i gimnazjum. Ponieważ udzielałam się w gazetce szkolnej, a potem wręcz przejęłam redakcję, a do tego pisałam swoje opowiadania i wiersze, dużo czasu spędzałam z przekochaną bibliotekarką, której muszę naprawdę gorąco podziękować. Nie tylko wyszukiwała dla mnie konkursy literackie, pomagała zredagować teksty, ale nawet kiedyś bezinteresownie zaoferowała się pojechać do Poznania po odbiór wyróżnienia w konkursie im. Małgorzaty Musierowicz! Walczyła ze mną i resztą redakcji o gazetkę szkolną z dyrektorem szkoły, kiedy opublikowaliśmy zbyt szczery artykuł; doradzała lektury, gdy byłam ciekawa jakiegoś tematu. Generalnie jak nie miałam co robić, przychodziłam do biblioteki pogadać albo powałęsać się wśród regałów. Właśnie ta aura obcowania z zakazanym, tajemniczym i pasjonującym najbardziej rozpalała do czytania. Bo normalnie nie wolno było wchodzić do trzewi biblioteki, jedynie w ramach wyjątku można było na chwilę wejść pod czujnym nadzorem. Ja mogłam wchodzić między półki sama i przeskakiwać palcem od grzbietu do grzbietu, czując dreszcz przejęcia. Pamiętam, jak ten sposób znalazłam fabularyzowaną biografię królowej Bony, grubą cegłę, która zrobiła na mnie niesamowite wrażenie, czytałam jak szalona!


TOLKIEN I SAPKOWSKI


W pełni wypłynęłam na szerokie wody literatury powszechnej dzięki „Władcy pierścieni”, którego czytałam swego czasu ze trzy razy w całości, nie licząc podczytywanych od czasu do czasu ulubionych fragmentów, a następnie dzięki „Rękopisowi znalezionemu w smoczej jaskini” Sapkowskiego. Ten pierwszy powalił mnie rozmachem, erudycją, historią, językami, mitami, kompletną historią świata. Wczytywałam się w „Silmarilliona”, analizowałam dodatki w wydaniu w tłumaczeniu Skibniewskiej. Książki o wiedźminie z kolei otworzyły mi oczy na obrazowe sceny walki, cierpki humor, cielesną bezpośredniość, rubaszność – przede wszystkim jednak na polską fantastykę. Czasem wykradałam się podczas okienek między lekcjami do biblioteki, żeby po kryjomu wypożyczyć i przeczytać jeszcze raz opowiadanie „Coś się kończy, coś się zaczyna”, według mnie prawowite zakończenie serii. Wreszcie „Rękopis...” dał mi kanon fantastyczny, którym mogłam podążać, by nie być laikiem i nie podawać tylko innym piwa. Skończyło się mocnym sparzeniem, ale to już inna historia. Grunt, że mimo to zaczęłam zaczytywać się w fantasy, kupowałam kolejne części nieszczęsnej „Achai”, czytałam Zelaznego, Le Guin, Rice, Komudę i Pilipiuka.


POLONISTKA


W liceum trafiłam pod skrzydła polonistki z powołaniem, dzięki której czytałam „Imię róży” Umberto Eco jako lekturę szkolną, dyskusje na polskim były naprawdę ciekawe, bo każda interpretacja była doceniana, przed maturą mogliśmy czytać dodatkowe, współczesne lektury, by je luźno omawiać (w ten sposób poznałam Olgę Tokarczuk!), a na koniec dostaliśmy jeszcze listę klasyków i powieści współczesnych, by kontynuować przygodę z literaturą. To przez moją panią od polskiego zapamiętałam sobie, że trzeba kiedyś przeczytać cały cykl Prousta, jeśli chce się naprawdę lansować. To ona też zabrała mnie z klasą do Krakowa i pokazała Collegium Novum, sugerując, że sami możemy tam kiedyś studiować. Cóż, spełniło się.


STUDIA


Na studiach nie tylko niesamowicie poszerzyłam swoje horyzonty, poznałam literaturę angielską i amerykańską i nauczyłam się dyscypliny, by regularnie czytać jedną grubą powieść po angielsku na tydzień, ale też broniłam programu studiów. Niektórzy przychodzą na filologię angielską, myśląc, że będą się po prostu dalej uczyć języka i narzekają na te wszystkie niepotrzebne przedmioty, na najbardziej na literaturę i obowiązek czytania. Ale jak poznać duszę czyjegoś narodu, nie znając jego mitów i formujących historii, jak wczuć się w różne odmiany i style języka bez liźnięcia kawałka literatury różnych prądów i różnych epok, jak rozumieć nawiązania, bez znajomości kanonu?


PRACA


Prosto po studiach trafiłam na staż, a potem na niecały etat na umowę-zlecenie w pewnym dużym wydawnictwie. Praca marzeń! Działałam w biurze prasowym, uczyłam się tajników promocji książki, wymyślałam i planowałam kampanie promocyjne różnych tytułów, pomagałam w przygotowywaniu materiałów do opublikowania w mediach społecznościowych, wymyślałam nagrody na konkursy i gadżety na wystawy księgarń. Miałam okazję szykować materiały do czytania dla Piotra Fronczewskiego, wybierałam dżingiel do reklamy, obdzwaniałam dziennikarzy. Jednocześnie przygotowywałam recenzje wewnętrzne literatury kobiecej dla innego wydawnictwa. Dostawałam powieści po angielsku i po przeczytaniu miałam ocenić, czy dobrze sobie poradzą na polskim rynku książki. Wszystko to wydawało się rajem na ziemi, ale szybko okazało się, że jednak trudno się przebić, by zdobyć stabilne zatrudnienie w wydawnictwie, ba, ciężko się zahaczyć na dłużej bez solidnego wyczucia polonistycznego i większego doświadczenia.


BLOGI


Właśnie pracując w biurze prasowym miałam szansę po raz pierwszy zetknąć się z blogosferą książkową. Przeglądałam dziesiątki blogów, wyglądając tych odpowiadających, że tak branżowo powiem, targetowi. I wtedy już zakiełkowało przekonanie, że mogłabym zrobić to lepiej. Pisałam o tym zresztą podczas wynurzeń na temat tego, skąd się w ogóle wzięły Rozkminy z okazji trzecich urodzin bloga (tutaj). Teraz czytam trochę inaczej. Dostaję egzemplarze recenzenckie, mam czas na przemyślenie lektur podczas pisania tekstów na bloga, pilnie notuję i prowadzę statystyki dotyczące przeczytanych książek (więcej o zapisywaniu postępów czytelniczych tutaj), próbuję co roku przeczytać te 52 książki, biorę udział w wyzwaniach. Teraz moje zainteresowania książkowe w dużej mierze formowane są przez polecenia innych, recenzje, zdjęcia na Instagramie, dyskusje na Facebooku i w komentarzach. Jestem czytelnikiem świadomym i wpływowym. Wow, to brzmi dumnie!



Całkiem ciekawa historia rozwoju mola książkowego, nieprawdaż?

Muszę jednak zaznaczyć: