Wreszcie mam z powrotem komputer (wymienione to i owo, działa, jest dobrze!), nie jestem na wakacjach, szał urodzinowo-weselno-panieński trochę ucichł. Przez ostatnie dwa tygodnie nawet nie odpisywałam na komentarze, nie mówiąc już o wpisach... Teraz mogę wrócić do bloga i zacząć dzielić się z Wami wrażeniami z tyloma wspaniałymi rzeczami, które widziałam, które czytałam, w które grałam!
W sierpniu nie tylko przeczytałam Czas przeszły niedoskonały Fellowesa, o którym już pisałam, nie tylko zaczytywałam się w komiksach (zaliczyłam dwie kolejne części serii Sunstone Stjepana Šejića i pięciotomowe wydanie klimatycznego Kota Rabina Joanna Sfara), ale przede wszystkim skończyłam napoczęty na wiosnę Rękopis znaleziony w Saragossie Potockiego w nowym tłumaczeniu, świeżo wydany zbiór esejów Murakamiego pt. Zawód: powieściopisarz i jako wisienkę na torcie... nową powieść Andy'ego Weira, która wychodzi dopiero tej jesieni po angielsku! Zaczęłam też grać w Beyond Good and Evil, grę, którą polecała m.in. Olga z Wielkiego Buka w wywiadzie z Pożeraczem. Jeszcze nie doszłam do końca, ale jak już skończę, na pewno będzie osobny wpis na jej temat.
Ale zanim przejdę do rozkmin tych wszystkich książek, pokrótce przypomnę, co ciekawego działo się u mnie popkulturalnie. Zaczynajmy!
Battlestar Galactica (2004–2009)
O Battlestarze słyszałam co nieco już wcześniej. Przede wszystkim piękny kawałek na szkockich dudach Wander My Friends, ale też napomknienia o tajemniczych Cylonach, inteligentnych robotach, które zostały stworzone przez ludzkość, obróciły się przeciwko niej i mogą się podszyć pod każdego. Grałam nawet w planszówkę na podstawie serialu na długo zanim zaczęłam go oglądać. W tym miesiącu przeszłam przez większą część pierwszego sezonu. Jestem przygotowana psychicznie na to, że trzeci i czwarty mnie rozczarują, bo tak mi mówią wszyscy znajomi, ale monumentalny dwuczęściowy pilot totalnie wgniótł mnie w ziemię. To było absolutnie fantastyczne! Poważne s-f, w którym militaria, polityka, walka o przetrwanie, miłość, zaufanie, zdrada, wątki mitologiczne i teologiczne przeplatają się w idealnych proporcjach, serwując niesamowitą, zakrojoną na olbrzymią skalę alternatywną historię ludzkości. To napięcie, te postaci... nawet to, że ten serial w większości utrzymany jest w bardzo poważnym i przygnębiającym tonie, nie przeszkadza aż tak. Są momenty, w których nawet pomniejszy sukces bohaterów potrafi wywołać olbrzymie emocje.
Wikingowie (2013-)
Również przyjemnie, choć bez takiego zachwytu, jak przy Battlestarze, oglądało mi się pierwszy sezon Wikingów. Tak, wreszcie. Faktycznie, nie można odmówić Travisowi Fimmelowi w roli zdeterminowanego, bystrego Ragnara Lothbroka powalającego spojrzenia przewrotnego diablątka, a całej wikińskiej zgrai świetnej stylówy. Mimo pobrzmiewających faktem historycznym wątków i w miarę autentycznie wyglądających kostiumów, z pewnych źródeł wiem, że to raczej historyczne fantasy, które trzeba raczej brać z lekkim przymrużeniem oka. Podoba mi się pokazanie roli kobiet, konflikt między braćmi, mnich Athelstan i szalony Floki, końcówka sezonu zrobiła dobrą robotę napięciem, klimatem i obrazowością, jednak trzeba przyznać, że sam główny wątek z Jarlem jest dość tendencyjny, a poruszane tematy wiary nie zostały satysfakcjonująco wykorzystane. Może dalej będzie lepiej?
Kacze opowieści (2017– )
Dwunastego sierpnia ukazał się pierwszy, dwuczęściowy odcinek wznowienia Kaczych opowieści, serialu dla dzieci z lat osiemdziesiątych o moim ulubieńcu z lat dziecinnych. Kaczor Donald ma w moim serduszku miejsce specjalne, zaczytywałam się w komiksach, nie tak dawno odkryłam kultowe Życie i czasy Sknerusa McKwacza Dona Rosy. Z samego oryginalnego serialu dużo nie pamiętam oprócz pilota Śmigacza i identycznych Hyzia, Dyzia i Zyzia. Teraz ekipa powraca w fantastycznym stylu, z podszlifowaną kreską idącą w stylu komiksowej, uczłowieczoną Tasią i siostrzeńcami, którym zafundowano indywidualne charaktery. Z przykrością stwierdzam, że z mowy ich wujka rozumiem piąte przez dziesiąte, choć jako dziecko potrafiłam podobnie skrzeczeć, jednak wszystko rekompensuje fantastyczny głos Davida Tennanta w roli Sknerusa. Bardzo polecam, bo wyszło świetnie. Nie mogę się doczekać kolejnych odcinków, a te będą dopiero pod koniec września...
Wojna o planetę małp (2017)
Do kina wybrałam się tylko raz, na ostatnią część z współczesnej trylogii opowiadającej o tym, jak doszło do postania planety, na której żyją inteligentne małpy. Od pierwszej do tej ostatniej części nie mogę się nadziwić, jakim cudem filmy o małpach tak uczłowieczonych, że strzelają z karabinach niesione na końskich grzbietach, są NAPRAWDĘ tak dobrze zrobione. Oprócz nieprawdopodobieństw naukowych nie widzę w nich fałszywych nut, świetnie prowadzą widza przez całą historię małpy-założyciela, Cezara, od badań w domu naukowca po prowadzenie stada do ziemi obiecanej w autentycznie biblijnym nawiązaniu. Wiem, że tematyka nie wszystkim musi odpowiadać, ja sama nie oglądałam jeszcze poprzednich filmów, ale Wojna o planetę małp imponuje świetnym skrojeniem tempa opowieści, samą historią, bardzo dobrym dialogiem między Cezarem a pułkownikiem, podczas którego wypływamy na poważne wody rozważań etycznych, a także zgrabną, ale dość zamkniętą opowieścią wojenną o krzywdzie, podziale, zemście, przywództwie i przyszłości gatunku. Plusy za Złą małpę i oklaski dla Andy'ego Serkisa.
Notatnik śmierci (2017)
Tyle powrotów wszelakich franczyz, a bodaj najgorszym z nich jest netflixowy Death Note. A raczej Death Nope, cytując mojego jednego znajomego. Anime zalicza się do jednego z moich najulubieńszych, czytałam też mangę, oglądałam wszystkie trzy japońskie filmy live action. Na zachodni remake czekałam długo, ale niestety... wyszło źle. Nawet nie chodzi o to, że na L-a wybrano czarnego aktora, a Lightowi zrobiono jakiś dziwny blond balejaż. Ten film wygląda tak, jakby twórcy nie zrozumieli podstawowych cementów, które tak przyciągały coraz to nowych fanów: samych bohaterów i niesamowitego napięcia intelektualnego. Pomimo przekombinowania i scen poważnych do rozpuku (w sensie podniosłe jedzenie chipsów), w oryginale czuło się każdym włoskiem, jak zarówno jeden z bohaterów, jak i drugi MYŚLI. Tutaj rozgrywka mentalna została zamieniona na żałosne wybuchy emocjonalne, nastoletni romans i pościgi przez całe miasto. Light jest wręcz głupi, L nie zachowuje się jak L, nie wspominając o idiotycznych pierwszych dwudziestu minutach filmu (zapraszam na próbkę tu). Na lepsze wyszło chyba tylko podmienienie dennej Misy na ciekawą postać Mii i Ryukowi, który zyskał głos i twarz Willema Dafoe (dobry wybór!). Generalnie jednak - trzymajcie się z daleka.
Yamatai (edycja polska)
Muszę też pokrótce wspomnieć, że zagrałam ostatnio w nową planszówkę. Inspirowana Japonią, kolorowa gra jest dopracowana jeśli chodzi o grafiki, rysunki i stosy malutkich budyneczków, łódek i miniaturowych bram Torii. Rozstawienie planszy, pojęcie zasad i sama gra zajęła mojej ekipie trzy godziny (z trzech osób tylko jedna znała grę). Pomimo naprawdę dużej ilości składników wpływających na wygraną, wyższego poziomu logistyki i dużej ilości reguł, w miarę szybko podchwyciliśmy, o co chodzi i przeszliśmy na poziom zatwardziałej rywalizacji i ciężkiej kombinatoryki. Niezła rozrywka. Nie, niestety nie wygrałam... tym razem.
Gudetama~!
Na zakończenie podzielę się moim nowym odkryciem - panem Jajeczko, czyli Gudetama. Z cyklu: co ci Japończycy znowu wymyślili, przedstawiam Wam postać stworzoną przez tę samą firmę, która wymyśliła Hello Kitty - leniwe, wiecznie odrętwiałe i lekko przygnębione jajko. Gudetama nie potrafi w przyszłość, głównie leży w białku i wzdycha. Już dawno ustaliłam, że jestem trochę trzepnięta, więc wcale mnie nie dziwi, że zapałałam uczuciem do zblazowanego, rozlanego żółtka z pupą. Tutaj możecie sobie poczytać więcej o fenomenie Gudetamy, a na YouTube'ie można pooglądać krótkie, kilkunastosekundowe miniodcinki z panem Jajeczko w roli głównej.
To by było na tyle. Następnym razem będzie już o książkach:)