Czasem jest tak, że powieść, którą bierzecie w rękę to mała uczta, stworzona specjalnie dla Was. Głos narratora od razu przypada Wam do gustu, tematyka wykrojona jest tak, jak Wasz ulubiony kawałek tortu, bohaterowie intrygują. Z każdą stroną coraz bardziej nie możecie się nadziwić, że to, co trzymacie w ręku jest tak bardzo Wasze. Wszystko Wam się podoba, wciągacie się, czytacie z prawdziwą przyjemnością. Jednak mimo Waszego podziwu, nie wywołuje jakiegoś niesamowitego zachwytu. Nie porywa. Brakuje emocji, koloru na policzku. Jest tylko chłodna obserwacja badacza i ciche zadowolenie.
Tak właśnie miałam z Kochanicą francuza.
Brytyjski pisarz John Fowles pod koniec lat sześćdziesiątych napisał powieść wiktoriańską. A przynajmniej tak by się wydawało, gdy zaczyna się czytać. Oto typowy młody dżentelmen Karol Smithson przechadza się brzegiem morza ze swoją narzeczoną Ernestyną w pięknym angielskim miasteczku Lyme. Dochodzą do falochronu, na końcu którego mimo silnego wiatru i wysokich fal stoi spowita w czerń niewiasta, stojąca na końcu kamiennego cypla, zapatrzona jak odurzona w horyzont. Kobietę nazywają w okolicy Tragedią, tudzież Kochanicą Francuza. Czasem mówi się o niej gorsze rzeczy. Ponoć była kiedyś guwernantką, ale wdała się w romans z rzuconym na brzeg francuskim oficerem i teraz skazana jest na odrzucenie.
Karol spotyka potem Sarę, bo tak się nazywa Tragedia, w lasku, gdy w duchu wiktoriańskiego umiłowania nauki szuka skamielin. Jest piękna, jej kasztanowate, piękne włosy połyskują czerwienią w słońcu. Wkrótce Karol nie może wyrzucić jej ze swojej głowy. Wciąż się na nią natyka. Zaczynają rozmawiać. Doktor Grogan, stary, mądry Irlandczyk, ostrzega Karola przed manipulacją chorych kobiet, opętanych melancholią i nurzających się we własnej rozpaczy z przyjemnością. Karol przez chwilę szczerze wierzy, że doktor ma rację, a Sara manipulacją próbuje zniszczyć jego ułożone życie.
Jak ta historia się kończy? Właściwie nie wiadomo do końca. A może właśnie wiadomo, tylko nic nie jest pewne. Wariantów zakończenia jest mianowicie trzy.
Powieść Johna Fowlesa może i jest hołdem składanym statecznej powieści wiktoriańskiej, takiej, jakie pisał Thomas Hardy. Ale jest też przede wszystkim powieścią postmodernistyczną, rozkładającą ręce przed bohaterami, wydarzeniami i stałymi motywami. Głos autora od początku mówi nam w szerokich rozważaniach okołofabularnych, że on bohaterami nie steruje. Oni sami robią, co im się podoba. On na przykład nie wie, co w danym momencie robi Sara. Skąd ma wiedzieć? Co z tego, że jest narratorem wszystkowiedzącym? On może i ma wiedzę na temat typowych motywów i technik narracyjnych, ale ta powieść rządzi się swoimi prawami.
Oprócz tego dostajemy specjalne odautorskie przypisy do powieści, przemyślenia na temat powieści dziewiętnastowiecznej jako takiej, o dżentelmenie angielskim, przemianach społecznych, zwyczajach seksualnych na wsi angielskiej w XIX wieku, prostytucji w Londynie wczoraj i dziś. To kopalnia wiedzy, celnych spostrzeżeń, złośliwych docinków. I olbrzymiej samoświadomości narratora. Który pojawia się w powieści jako bohater-narrator, literat-historyk, pisarz-analityk.
A do tego mamy jedno zakończenie, potem przewijamy w tył, dostajemy drugie. I trzecie.
Doceniam intencje stojące za nieuchwytną i wydawałoby się, niezrozumiałą Sarą Woodruff. Autor chciał w niej odzwierciedlić zarówno odrzuconą kobietę na marginesie społeczeństwa, pokazać, jakie miała przed sobą opcje życiowe, podkreślić, że jako osoba niesamowicie wolnomyślicielska, mądra i na swój sposób prosta, otarła się o przypadek chorych psychicznie, doprowadzonych do ostateczności niewiast, by wreszcie ostatecznie wybrać wolność i poszukać własnej tożsamości.
To wszystko jest tak metafikcyjne, aż do przesady. Nic nie jest pewne. W końcu czytelnik czuje pewną suchość i miałkość fabuły, która (choć faktycznie ciekawa i w stylu Tessy d'Urberville) w pewnym momencie staje się pretekstem do artystyczno-naukowej zabawy literata. To prawa, czyta się to świetnie, szalenie doceniam zarówno pomysł, jak i wykonanie. To powieść do rozkładania na części pierwsze i akademickiej analizy. Ale po przejściu do pozycji całkowitego postmodernistycznego dystansu bohaterowie stają się papierowi i brakuje tej iskry, która sprawia, że przy Tessie tak bardzo płakałam, Jane Eyre porusza mnie za każdym razem, a Jane Austen rozpala wyobraźnię. Ale ważniejsze są dla mnie jako czytelnika emocje bardziej niż kunszt. I tak właśnie się czuję po przeczytaniu Kochanicy francuza: zadowolona, ale nie zachwycona.
Obowiązkowo obejrzałam też film z 1981 roku napisany przez Harolda Pintera z Meryl Streep i Jeremym Ironsem w rolach głównych. Ogląda się go magicznie, choć mocno się postarzał. I myślę, że filmowcy świetnie poradzili sobie z tematem, rezygnując z głosu narratora i przedstawiając film historyczny przez soczewkę współczesnej historii z planu filmu. Streep i Iron jednocześnie grają Karola i Sarę, a także aktorów ich grających i ich romans w świecie rzeczywistym, dzięki czemu można pokazać dwa zakończenia naraz w jednej opowieści. Bardzo pomysłowo i świeżo.
Dla fanów angielskich produkcji, literatury angielskiej i brytofilów w ogóle zarówno film, jak i książka to pozycja obowiązkowa obok Opętania A.S. Byatt. Bardzo dziękuję Idzie (o której kiedyś pisałam na blogu) za cudowny prezent i uciążliwe dopytywanie, czy już przeczytałam. Opłacało się, bo Kochanica francuza to powieść, której nie mogłam nie poznać. Ale to na pewno nie miłość od pierwszego wejrzenia.
Kochania Francuza
John Fowles
Rebis, 2013
Przekład: Wacława Komarnicka
536 stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★
Przekład: Wacława Komarnicka
536 stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★