Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

środa, 25 kwietnia 2018

Rozmówki międzyplanetarne i historia pewnego filmu. "Kontakt" Carla Sagana


Trudno jest pogodzić naukę ze starą religią, podchodząc do obu z pełną uwagą i zastanawiając się nad każdym zapisanym w starożytnych tekstach słowem. Oczywiście, można sobie w wielu miejscach powiedzieć: to metafora, to symbol, a to ubrane w piękną przypowieść wydarzenie, którego nie sposób by było wyjaśnić w tamtych czasach; najważniejsze jest bycie dobrym człowiekiem. Jednak będąc cierpliwym i metodycznym, wkrótce pytania wyjdą poza wciąż tak debatowaną ewolucję i wejdą na to, dlaczego Bóg postanowił objawić się w taki, a nie inny sposób? Dlaczego nie dał jakiegoś bardziej uniwersalnego, zrozumiałego znaku; takiego, którego nikt nie potrafiłby podważyć? Osoba religijna oczywiście znajdzie odpowiedź: chodzi o próbę wiary. Jednak naukowiec może się mimo wszystko dalej zastanawiać, jakim cudem pośród wszystkich dziedzin nauki, w całym boskim stworzeniu, nie ma wyraźnego i jednoznacznego podpisu twórcy.

Mam wrażenie, że najważniejszym osobistym powodem dla napisania swojej jedynej powieści fabularnej u Carla Sagana była potrzeba rozpisania swojego rozumowania na temat religii, Boga i nauki. I to nie w sposób naukowy, ścisły, ale jak najbardziej humanistyczny, intuicyjny, pod postacią fikcyjnego sporu zakończonego idealnym, pożądanym rozwiązaniem. Kontakt to dla mnie przede wszystkim traktat człowieka zastanawiającego się nad istnieniem Boga i pogodzeniem religii z nauką.

Oczywiście nie tylko o religię w tej książce chodzi. Carl Sagan, o którym sporo opowiedziałam w ramach wprowadzenia w poprzednim wpisie (link), poprzez historię o życia Ellie Arroway chciał zwrócić uwagę na szereg najróżniejszych kwestii. Przede wszystkim był to jego ważna cegiełka włożona w popularyzację nauki. Książka została wydana 1985, ale pomysł na scenariusz filmu powstał już w 1979. Pomysł rzuciła bliska znajoma naukowca, Lynda Obst, związana wówczas ze studiem Casablanca FilmWorks: czemu nie zrobić filmu na podstawie projektu badawczego SETI, który zakłada przeczesywanie przestrzeni kosmicznej radioteleskopami w poszukiwaniu głosu obcych?

Kontakt to przedstawienie pierwszej styczności człowieka z kosmitami; wyobrażenie tego, jak najprawdopodobniej takie spotkanie mogło wyglądać. To był świetny i przełomowy pomysł, by w erze rozkwitu zainteresowania podróżami kosmicznymi powstała produkcja propagująca program SETI, czyli poszukiwań rozumnych istot pozaziemskich.

Innym ważnym elementem książki to wyobrażenie, w jaki sposób ludzie muszą się zjednoczyć, by osiągnąć razem coś wielkiego, kolejny wielki krok w historii podboju kosmosu. Sagan twierdził, że do idealnej współpracy potrzebny jest wspólny cel, dzięki któremu będą ze sobą bez tajemnic i politycznych zagrywek współpracować ludzie z całego świata, dzieląc się swoimi osiągnięciami i metodami.


Wreszcie ogromną inspiracją do napisania książki była prawdziwa postać, znajoma Carla Sagana, dr Jill Tarter. Urodzona w latach czterdziestych naukowiec musiała zmierzyć się z wieloma przejawami mizoginii i nierówności zarówno od dziecka, jak i podczas kariery naukowej, zanim została szefową Centrum Badań nad SETI. To w większości jej doświadczenia stanowią fundament historii Ellie Arroway.

Sama powieść jest dość prosta w budowie. Dzieli się na trzy części, których tytuły sporo mówią o fabule: „Kontakt”, „Maszynę” i „Kosmos”. W pierwszej dowiadujemy się, jak dorastała Ellie, skąd wzięły się jej zainteresowania, jak parła do przodu, wspinając się po szczebelkach drabiny kariery naukowej. Wreszcie została kierowniczką centrum do badań nad SETI, nasłuchuje szeptów z kosmosu wyłapywanych przez ogromne radioteleskopy. Wszystko zaczyna się od tego, że sposród szumów i nieistotnego hałasu nagle odróżnia przesłanie z okolic Wegi w postaci ciągu liczb pierwszych. Wewnątrz tej wiadomości znajduje się zaszyfrowany na innym poziomie film z otwarcia letnich igrzysk olimpijskich w 1936 przez Adolfa Hitlera.

Jak się można łatwo domyślić, sprawa natychmiast staje się polityczna. Miesza się do tego rząd, armia, wszelakie służby, a Ellie musi reprezentować naukowy głos rozsądku. Wkrótce rozszyfrowywane są kolejne elementy wiadomości, która przeznaczona jest do całej ludzkości. I cała ludzkość jednoczy się w lęku przed nieznanym, spekulacjach, nadziei i wspólnej budowie tajemiczej maszyny.

O wiele później okazuje się, że Ellie, przeciwniczka religii, musi bronić swojej integralności niemal na wzór pierwszych chrześcijan, a potem na wiarę szukać znaku Twórcy. Końcówka jest niezbyt spektakularna, trochę dająca niedosyt, ale jednak bardzo znacząca i po przemyśleniu bardzo dobra. To sama podróż od rozgryzania wiadomości aż do wspólnego międzynarodowego wysiłku jest świetnym kawałkiem nie do końca wprawnej, ale przekonującej lektury. Znajdziemy tu dyskusje z przedstawicielami religii, rozważania naukowe, racje feministyczne, równościowe, sprawy bezpieczeństwa narodowego (sporo w książce poświęca się kwestii współpracy Związku Radzieckiego ze Stanami), przemyślenia na najróżniejszym poziomie, rozpatrujące konsekwencje samego uzyskania kontaktu spoza Ziemi na wszelkie możliwe sposoby.

Postacie nie są szalenie wyraziste: tutaj najlepiej według mnie spisała się moja lektorka audiobooka, starannie oddająca wszelakie akcenty bohaterów. Momentami to bardziej zarysy idei, choć niektórzy mocno się wybijają: jowialny, otwarty Rosjanin Vaygay Lunacharsky czy Joss Palmer, przedstawiciel prawd chrześcijańskich, nawiązuje z Ellie intrygującą, opartą na porozumieniu umysłów znajomość – scena z wahadłem Foucaulta i testem wiary jest bardzo obrazowa.

Ellie to dobrze pomyślana, pełnokrwista postać, z pobocznym wątkiem romansowym dorzuconym mimochodem, jako normalna część ludzkiej egzystencji, ale bez hollywoodzkich uniesień. Jej związek z matką i problemy rodzinne to również świetna przeciwwaga do kwestii kosmicznych; pokazuje, że jednak najbliżsi powinni być na szali ważkich problemów częścią równie ważną, co pozaziemskie technologie.

Nie wszystko się tu klei. Wyeliminowanie Drumlina z gry to była trochę deus ex machina, a oferta ze stacji kosmicznej i układ z Haddenem trochę mnie nużył, choć rozumiem, czemu miał służyć – odpolityzowaniu budowy maszyny. Narracja czasem ma momenty dłużyzn, czasem język jest dość suchy i monotonny, długie dywagacje dotyczące konkretnych kwestii zbytnio odwracają uwagę od głównej fabuły. Dialogi rzadko porywają, bo często są przegadane; brakuje lekkości pióra. To nie jest książka idealna, ale wciąż wciągająca, pasjonująca i wymagająca refleksji.

Wracając do filmu i do Lyndy Obst proponującej stworzenie szkieletu pod film, na początku Sagan ponoć był jednak bardzo oporny w uczeniu się prawideł sztuki pisania scenariuszy, narzekał na narzucone formy, dociekał i dopytywał; całe szczęście pracowała też z nim jego przyszła żona, Ann Druyan. W trudzie i znoju udało się jednak sklecić scenariusz do zaakceptowanego następnie przez studio filmu.


Walka o pokazanie pomysłu na dużym ekranie trwała zbyt długo. Przez następne dziesięć lat wytwórnia co trochę zmieniała scenarzystów zatrudnionych do poprawek w scenariuszu. Pomysł ewoluował i mutował: pojawił się projekt indiańskiego leśnika, który zostaje astronautą, ktoś ciągle upierał się na nastolatka, który leci na gapę w kosmos. Kością niezgody okazał się pomysł na dodanie wątku syna, z którym główna bohaterka traci kontakt, zamiast tego próbując porozumieć się z istotami pozaziemskimi. Szef studia był pewien, że to świetny pomysł. Sagan był zbulwersowany. Nie po to pisał postać silnej, mądrej kobiety z krwi i kości, która jest totalnie zaabsorbowana swoją pracą, by ją wciskać na siłę w stereotyp matki i potępiać za bycie złą opiekunką, podczas gdy dokonuje rzeczy wielkich. Męskiemu bohaterowi nie wciśnięto by takiego wątku, a przecież autor samą postacią Ellie próbował zmienić stereotypy.

Gdy scenariusz przeniósł się wraz z szefem Casablanki do Warner Brosa, Sagan postanowił dopiąć swego, publikując historię w postaci książki. W 1985 Kontakt natychmiast stał się bestsellerem mimo gęstych rozpraw na tematy naukowe, polityczne, duchowe i religijne. W 1989 gość, który siedział na pomyśle, przeniósł się do Sony, a tymczasem Lynda Obst pojawiła się w Warner Bros. Dzięki cudownemu zbiegowi okoliczności wreszcie można było popchnąć film dalej. W 1993 wyrażono zgodę na produkcję, a w roli reżysera został posadzony George Miller, ten gość od Mad Maxów.

Wydawałoby się, że coś się wreszcie ruszy, jednak Warner Bros domagał się spektakularnej końcówki. Ponoć jedną z opcji było lądowanie kosmitów na orbicie ziemskiej i kosmiczny pokaz laserowy dla całej ludzkości. Inny pomysł zakładał cudowne przeniesienie Ziemi do centrum galaktyki. Miller z kolei domagał się pobocznego wątku z papieżem w roli głównej, ponieważ czemu nie. Wszystkie elementy produkcji przeciągały się tak niemiłosiernie, a Miller tak ślimaczył, dopieszczał i kombinował, że w końcu... został zwolniony. Pozwał więc Warner Brosa, wyleciał do rodzimej Australii i dokończył kręcenie Babe, świnki z klasą.

Tymczasem za film wziął się Robert Zemeckis, facet od Forresta Gumpa i Powrotów do przyszłości. Stwierdził, że w scenariusz jest fantastyczny oprócz ostatnich stron, dzięki czemu studio zgodziło się na mniej banalne zakończenie całości. Mniej więcej w tym samym okresie Sagan wraz z żoną wciąż blisko współpracowali przy scenariuszu, wykazując się jeszcze większym poziomem perfekcjonizmu niż Miller. Tutaj można przeczytać próbkę ich dopisków na marginesie scenariusza.

Oprócz tego Sagan pomimo rozwijającego się coraz bardziej raka zgodził się nawet na wystąpienie przed ekipą, by wyjaśnić naukowe podstawy ważne do zrozumienia pomysłu stojącego za filmem. Pracował na planie prawie do samego końca. Niestety zmarł w 1996 roku, zanim film wszedł do kin rok później. W roli głównej zagrała Jodie Foster, zatrudniona do tej roli jeszcze w latach osiemdziesiątych. Po latach czekania wreszcie udało się doprowadzić jej gorące pragnienie do spełnienia.

Na zwieńczenie tej smutnej historii walki z wiatrakami, ledwie tydzień po śmierci męża, Ann Druyan dostała pozew od Warner Brosa i Francisa Coppoli, który stwierdził, że pomysł na Kontakt był oryginalnie jego, a Sagan go bezczelnie zagarnął. Zażądał 250 tysięcy dolarów odszkodowania. Sprawa została ostatecznie umorzona, bo jeśli faktycznie do czegoś takiego doszło, Coppola za długo czekał z wypełnieniem pozwu – pomysł miał być omawiany z Saganem w 1975 roku, więc dziwne, że reżyser nie wszedł na drogę sądową po publikacji książki.

Sporo informacji na temat historii tworzenia filmu zaczerpnęłam z tego artykułu.


Niestety póki co nie udało mi się dotrzeć do filmu. Trudno go dostać na szybko. Ale bardzo chciałabym zobaczyć, jak wizja naukowca została przeniesiona na duży ekran. Co do książki – warto do niej zajrzeć, ale zaznaczam, że sporo idei zawartych zwięźle i linearnie w Błękitnej kropce wyrażonych jest oryginalnie w fabularyzowanym zarysie Kontaktu.

Kontakt

Carl Sagan

BBC Audiobooks America, 2009
czytała Laurel Lefkow
Odczucia: ★★★★/★★★★★

środa, 18 kwietnia 2018

Drobina kurzu zawieszona w strudze słonecznego światła. "Błękitna kropka" Carla Sagana


Sonda kosmiczna Voyager 1 została wysłana z Ziemi z zamiarem zebrania jak największej ilości danych na temat Układu Słonecznego. To Carl Sagan, ceniony astronom, wpadł na pomysł, by na koniec jej misji, po przeleceniu poza orbitę Plutona, pozwolić sondzie obrócić się na chwilę i popatrzeć za siebie, na Układ Słoneczny w całej okazałości. W ten sposób powstało wykonane w 1990 roku zdjęcie błękitnej kropki – Ziemi widzianej z odległości około 6,4 mld km. Ten widok poruszył Sagana do tego stopnia, że cztery lata później wygłosił słynną, poruszającą przemowę na temat naszej planety podczas wystąpienia na Uniwersytecie Cornella. W tym samym roku wydał też książkę pod tytułem Błękitna kropka, w której rozwija swoje przemyślenia, ale też załącza tekst przemowy:

Przyjrzyjmy się jeszcze raz tej kropeczce. To nasz dom. To my. Wszyscy, których kochamy, wszyscy, o których kiedykolwiek słyszeliśmy, wszyscy, który kiedykolwiek istnieli, żyli właśnie na niej. Oto siedlisko naszych radości i cierpień, tysięcy religii, ideologii i doktryn gospodarczych; każdy łowca i każdy wędrowiec, każdy bohater i każdy tchórz, każdy twórca i każdy niszczyciel cywilizacji, każdy król i każdy wieśniak, każda zakochana para, każdy ojciec i każda matka, każde ufne dziecko, każdy  wynalazca i każdy podróżnik, każdy moralista i każdy skorumpowany polityk, każda supergwiazda i każdy najwyższy wódz, każdy święty i każdy grzesznik w dziejach naszego gatunku żyli właśnie tutaj, na tej drobinie kurzu zawieszonej w strudze słonecznego światła.
(...) Nasza pyszałkowatość, poddawanie się złudzeniu, że zajmujemy we Wszechświecie jakąś wyróżnioną pozycję, znikają jednak w obliczu tego nikłego światełka. Nasza planeta to tyko samotna plamka w bezmiarze otaczających ją kosmicznych ciemności.
(...) Ziemia jest jedynym znanym dotąd światem, na którym narodziło się życie.
(...) W moim przekonaniu obraz ten może umocnić nasze poczucie odpowiedzialności i sprawić, że będziemy traktowali się nawzajem z większą życzliwością oraz będziemy dbali o naszą błękitną kropkę – jedyny dom, jaki kiedykolwiek mieliśmy. 
Carl Sagan, Błękitna kropka, s. 31-32

Tu jesteś. Źródło: NASA, zdjęcie z domeny publicznej.
Carl Sagan zrobił w życiu dużo zanim zmarł w 1996 roku. Pracował nad powstaniem potwierdzonej następnie teorii o wenusjańskiej atmosferze, spekulował nad oceanami płynów na Tytanie i orzekł, że zmiany na powierzchni Marsa wywołane są przez burze piaskowe. To on wskazywał efekt cieplarniany jako proces, który może doprowadzić do przemiany Ziemi w rozgrzane, nienadające się do życia piekło.Wspierał też projekt SETI, związany z poszukiwaniem inteligencji poza Ziemią, a także brał udział w skomponowaniu złotych płyt zawierających ziemskie pozdrowienia, muzykę i inne dane przedstawiające nasz gatunek potencjalnemu pozaziemskiemu znalazcy sond Voyager.

W zbiorowym wyobrażeniu jednak najbardziej zapisał się w pamięci popularnonaukowym cyklem telewizyjnym o kosmosie, przybliżającym Wszechświat zwykłemu zjadaczowi chleba, a także ze swojej przemowy o błękitnej kropce. Wielu z widzów zdecydowało się później sięgnąć po towarzyszącą serii książkę Kosmos, a Błękitna kropka to jej kontynuacja. Sagan zapisał się jako aktywny propagator nauki, adwokat krytycznego myślenia, opublikował wiele popularyzujących wiedzę o kosmosie książek. Za Rajskie ptaki dostał Pulitzera. Wiedział jednak, że nie dotrze do tłumów bez Hollywoodu, dlatego napisał też scenariusz, a następnie swoją jedyną powieść pt. Kontakt. Po wielu latach walki ze studiami (o czym napiszę w kolejny wpisie, bo jestem świeżo po lekturze) i rok po śmierci autora, udało się wyprodukować film z Jodie Foster w roli głównej. Wielokrotnie nagradzany, krytykowany przez współczesnych naukowców za status gwiazdy i frywolność, za wszelką cenę próbował przebić się do jak największej ilości ludzi, i uświadamiać, uświadamiać, uświadamiać.

Dopiero z takim wprowadzeniem można zacząć mówić o tomiszczu, jakim jest piękne, nowe polskie wydanie Błękitnej kropki



Z początku wydawało mi się, że porwałam się na zbyt okropną cegłę. Ta książka jest ciężka, w twardej oprawie, z obwolutą, na porządnym, kredowym papierze prezentuje olbrzymią ilość ilustracji, zdjęć, rysunków i grafów, a do tego ma ponad pięćset stron. Jednak w miarę czytania, już od pierwszych stron, nawet niezbyt zapalony kosmosem czytelnik wciągnie się w trochę gawędziarski, trochę mentorski, a trochę naukowy tekst pisany prostym, ale jednocześnie przekonującym i obrazowym językiem. Pełno tu metafor i odwołań, dzięki którym tłumaczenie nawet bardziej skomplikowanych naukowych teorii wydaje się w miarę przystępne, a czasem po prostu piękne.

Wczytując się w rozdział czwarty, Wielkie detronizacje, Sagan uświadamia nas, jak kształtowały się historycznie dzieje astronomii walczącej z antropocentryzmem. Zapatrzeni w czubek własnego nosa, odrzucaliśmy zarówno Kopernika, jak i Galileusza i wielu innych. Kurczowo trzymaliśmy się przekonania, że Ziemia jest w centrum świata, a jeśli nie Ziemia, to przynajmniej nasz Układ Słoneczny, jeśli nie układ, do chociaż Droga Mleczna musi być w jakiś sposób specjalna, w centrum... Tymczasem okazuje się, że wcale nie jesteśmy pępkiem Wszechświata, istnieje niewyobrażalna ilość galaktyk, światów i niezbadanej przestrzeni, a my sami wyewoluowaliśmy z małpy. To nie człowiek jest miarą wszechrzeczy. Nauka uczy pokory.


Niesamowicie podobał mi się rozdział Czy istnieje życie na Ziemi. Oto Sagan pozwala nam wcielić się w przedstawicieli obcej cywilizacji i za pomocą znanych nauce sposobów, stwierdzić, czy istnieje życie na Ziemi. Z daleka. Okazuje się, że to wcale nie takie łatwe. To prawda, już ze sporej odległości widać masy błękitu i zieleni, ale przecież trzeba się postarać i pobadać chwilę nasz glob, żeby stwierdzić, że to woda i rośliny zawierające chlorofil, przez co atmosfera pełna jest tlenu. Te trzy elementy sprawiają, że warto się trochę bliżej Ziemi przyjrzeć, jednak nawet na zbliżeniu, na którym widać szczegóły z dokładnością do około 10 metrów miasta, drogi i pola wyglądają po prostu na dziwne, bardzo geometryczne i skoncentrowane formacje. Dopiero na zdjęciu z dokładnością co do 1 metra widać ludzi. Wcześniej jednak dostrzega się samochody, cierpliwie tłoczące się w korkach i ustępujące drogi na skrzyżowaniach. Gdyby nie sztuczne światła nocą i wszelkiego rodzaju przekazy radiowe, telewizyjne, satelitarne, ludzi byłoby bardzo trudno dostrzec.

Nawet jednak nasze rozgadanie w przestrzeni kosmicznej, nasze fale radiowe i wszelkie sygnały, dotrą do obcej cywilizacji, może to być za wiele setek lat, jeśli w ogóle.


Autor uświadamia wagę swojej dyscypliny i geologii porównawczej, dzięki której poprzez poznawanie innych planet, możemy dużo się dowiedzieć o procesach występujących na naszej rodzimej Ziemi. Opowiada o działalności wulkanicznej w naszym układzie, szeroko rozwodzi się o atmosferach, temperaturze i warunkach na innych planetach, sondach i badaniach dążących do zrozumienia, co dzieje się na najbliższych nam planetach, planetoidach, kometach i księżycach. Wszystko to przygotowuje grunt pod dalsze, szerokie i optymistyczne rozważania na temat tego, co jest lub byłoby dla nas możliwe w ciągu kolejnych kilkudziesięciu i kilkuset lat: odwiedziny na Marsie, zasiedlanie planetoid, wydobywanie surowców, przenosiny do innych układów, dogonienie pędzących przez przestrzeń kosmiczną Voyagerów.

Sagan nie jest jednak hurraoptymistyczny. Wiele razy powtarza w swojej książce, jak wiele zależy od nas samych. Musielibyśmy postawić na zupełnie inne cechy, porzucić wojny, scysje i drobnostki, a skupić się globalnie na utrzymaniu naszej błękitnej kropki w dobrej kondycji. Pierwszy krok to mądrość, która pozwoli nam na zarządzanie własnym podwórkiem. Jednak kto dał nam prawo do wykonania drugiego kroku, czyli zasiedlania innych światów? Jak możemy dokonywać wielkich rzeczy bez działania międzynarodowego, bez instytucji działających ponad podziałami i mających w posiadaniu wielkie fundusze? Autor wiele razy podkreśla, jak tragicznie może się skończyć przejęcie planu zmiany orbity jakiejś planetoidy przez szaleńca z posłuchem w rodzaju Hitlera czy Stalina, a także jak wiele środków NASA i SETI idzie na obronę, choć skończyła się zimna wojna, a które mogłyby pozwolić osiągnąć jeszcze więcej.


To nie tylko wnikliwa, popularyzatorska książka o kosmosie. To traktat o przyszłych możliwościach, zagrożeniach, krótkowzroczności i doniosłości. To niemalże filozoficzne miejscami dzieło, udowadniające człowiekowi jego małość w Wszechświecie, sprowadzające na ziemię, by potem pofrunąć na skrzydłach fantazji prosto pod niebiosa, między gwiazdy, na planety, gdzie niebo ma inny kolor, ale wciąż można po nim latać. Może nawet o własnych siłach.

Tak, jestem pod wrażeniem. Bardzo cieszę się, że postanowiłam bliżej poznać tego autora. Zarówno w Kontakcie, jak i w Błękitnej kropce przewijają się te same rozważania dotyczące religii, Boga, miejsca człowieka i naszej roztropności. Widać, jak bardzo naukowiec próbował rozgłosić swoje poglądy, zasiać ziarno nieufności, mądrości i natchnienia. To prawda, że czasem książka wchodzi poza granice mojego rozumienia jeśli chodzi o naukę, to prawda, że nie wszystko zrozumiałam, nie wszystko mnie interesowało. Ale wizja humanizmu na nowe tysiąclecie, jaką przekazał naukowiec, to piękna spuścizna, którą koniecznie trzeba przekazywać dalej, by oderwać się od plotkach o celebrytach, trywialnych wymian śmiesznych linków, gapienia się w ekrany. Spojrzeć w górę. I na swoją przyszłość.

Sagan zaczyna i kończy od przypomnienia, że wędrowanie mamy we krwi. Okres, kiedy wiedziemy życie osiadłe, to ledwie ułamek życia naszego gatunku, a niegdyś byliśmy głównie ludem zbieraczy i łowów, nomadów przemieszczających się z miejsca na miejsce, szukających pożywienia i wygodniejszego życia. Dlatego w obliczu wszystkich potencjalnych katastrof, jakie mogą spotkać i statystycznie, na chłodno szacując, z pewnością kiedyś spotkają Ziemię, trzeba liczyć się z kolejnymi podróżami. Z opuszczeniem naszego rodzinnego gniazda i wyprawą w gwiazdy, gdzie nie dosięgną nas meteoryty, Słońce nie przeobrazi się w piekielną siłę niszczącą, atmosfera nie uleci, zostawiając nas bez tlenu. Ale do tego, uczy nas naukowiec, musimy być mądrzejsi, roztropniejsi i dalekowzroczni.


Nie byłabym sobą, gdybym na zakończenie nie wytknęła jednej rzeczy. Ogólnie do tłumaczenia nie mam uwag, czytało się płynnie i z przyjemnością, a to był kawał roboty. Poraziła mnie tylko jedna rzecz: wytłumaczenie, że nazwa Urana po angielsku (Uranus) śmieszy dzieciaki, bo oznacza nocnik albo pisuar. Cóż, chyba pomyłka z urinal albo nie wiem, co tam się wydarzyło. Uranus jest śmieszny, bo można go przeczytać jako your anus...

Błękitna kropka. Człowiek i jego przyszłość w kosmosie

Carl Sagan

Zysk i S-ka, 2018
przełożył Marek Krośniak
564stron
Odczucia: ★★★★/★★★★★
Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!



wtorek, 10 kwietnia 2018

Kobieta z niewyparzoną gębą i ważnym przesłaniem. "Dziewczyna z tatuażem na lędźwiach" Amy Schumer


Skąd u mnie ta książka? Bo szalenie spodobał mi się żart w tytule odwołujący do serii Millenium. I przeczytałam na Instagramie jakiś cytat z książki, mocny tekst z pozytywnym przesłaniem dla kobiet. Wtedy zanotowałam sobie: a może przeczytam. Ostatnio przerzuciłam się na audiobooki, może też częściowo przesłucham.

Czy ja w ogóle lubię Amy Schumer? Jest dla mnie prawdziwsza niż ta babka od All About That Bass, która śpiewa w którymś momencie piosenki o pogardzie do chudych lasek. Oglądałam Trainwreck, widuję ją tu i ówdzie od czasu do czasu, generalnie bez przesadyzmu. Lubię jej przekonanie, zaczepność i upór, niekoniecznie zawsze humor. Lubię ją za to, że nie próbuje się zmieniać mimo bycia w świetle fleszy, odwraca stereotypy, pokazuje siebie jako człowieka, a nie wyłącznie kobietę, z prawem do bycia takim, jaki jest. Porusza tematy trudne dla Hollywood i mass mediów, afirmuje swoje ciało z dystansem i humorem. Podoba mi się jej energia, jej persona, jej bezczelny styl.

Czemu więc nie zajrzeć do jej pozytywnej, szczerej książki, na jakąś się zapowiadała jej autobiografia?

To prawda, wszyscy teraz piszą autobiografie. Każdy celebryta, każda gwiazdeczka, każdy bloger. Umowa na książkę to dobry interes. The Guardian uświadomił mnie, że wysyp autobiografii komiczek na anglosaskim rynku doprowadził do ukucia osobnej nazwy: femoir, od połączenia female, czyli kobiecy, oraz memoir, czyli wspomnienia. Kobiety dziarsko zabrały się za pisanie książek głównie po to, by reklamować swoją markę. Amy Schumer nie jest jedyną komediantką i aktorką kojarzoną z komedią z autobiografią na koncie: Ellen DeGeneres, Tina Fey, Mindy Kaling, Lena Duhnam, Amy Poehler's i wiele innych też spisały swoje wspomnienia.


Trudno też mieć nadzieję, że każde słowo z takiej książki będzie szczere, pisane od serca i że przeczytamy jakieś prywatne, sensacyjne zwierzenia. Każda z tych książek balansuje na cienkiej granicy między wyśmiewaniem się ze swoich słabości a zaprezentowaniem jako silna, inspirująca osobowość; byciem everymanką i gwiazdą; intymnymi wyznaniami z buduaru a budowaniem swojego wizerunku publicznego. Schumer próbuje zasłaniać się przed tym przez zaprzeczanie: to nie jest autobiografia, bo przecież jeszcze jestem za młoda na spisanie całego życia; to nie jest poradnik samopomocowy mimo rzucanych na prawo i lewo rad i przekazów; nie próbuję być lubiana, jestem taka, jaka jestem... a przecież tu głównie chodzi o pieniądze i promocję.

Nawet z pełną świadomością powyższej perfidii takiej gwiazdorskiej książki trudno mi było nie zapomnieć całkowicie o Amy-showmance i miejscami widzieć tylko skrzywdzoną życiem, ale jednak osiągającą olśniewające sukcesy kobietę pełną wad, sprzeczności, inteligencji i uporu. Naprawdę, miejscami czytając Dziewczynę z tatuażem... czułam się znowu trochę jak przy czytaniu Elegii dla bidoków. Oto kolejna książka przedstawiająca prawdziwe, smutne życie Amerykanów, którzy jakimś cudem przebili się przez przeciwności losu. Co prawda Amy nie jest redneckiem, a żydówką z Nowego Jorku i urodziła się w bogatej rodzinie, los jednak chciał, że firma ojca podupadła, majątek się rozszedł, matka rozeszła się z ojcem swoich dzieci, by związać się z tatą bliskiej przyjaciółki Amy, a ojciec wpadł w alkoholizm i zachorował na stwardnienie rozsiane. I tak z dziewczynki chodzącej do prywatnych szkół Amy wyrosła na introwertyczną nastolatkę-kleptomankę z powikłaną sytuacją z manipulującą matką, trudną relacją z ojcem, który nie potrafi publicznie trzymać swoich zwieraczy na wodzy, uciekająca w tuzin mało płatnych prac, od kelnerstwa aż po początki stand-upu.


Właśnie te fragmenty o rodzinie, o początkach kariery, a także najtrudniejsze historii związkowe, brzmią najbardziej prawdziwie pośród naigrywań z dziecięcych pamiętników, listu do waginy, historiach o szybkich numerkach, absurdalnych instrukcji pogrzebowych. Pośród czasem wulgarnego, czasem średniego humoru, Amy opowiada o wysportowanym, przystojnym chłopaku, który okazał się hoarderem, czyli osobą, która nałogowo gromadzi przedmioty. O swoim pierwszym razie z pogranicza gwałtu, gdy jej licealny chłopak odebrał jej dziewictwo, gdy spała obok. O długotrwałym, burzliwym związku z facetem, który znęcał się nad nią psychicznie i fizycznie. Opowiadając o tym wszystkim, Amy często przytacza statystki, tłumaczy, jak często przytrafia się to samo innym kobietom w jej wieku. O tym, że skali przemocy od wewnątrz czasem się nie zauważa aż do samego końca. O tym, że od dziecka trzeba uczyć granic drugiej osoby. O psychice kobiet, które automatycznie przechodzą do pocieszania osoby, która je skrzywdziła. To wszystko okraszone jest napomknieniami o tym, gdzie można znaleźć więcej informacji na dany temat. Sama obejrzałam odcinek wspomnianego przez nią amerykańskiego programu Hoarders, wysłuchałam polecanego TED talku o przemocy domowej, długo przeżywałam to, jak często zdarza się kobietom przechodzić do porządku dziennego z sytuacjami, które nie powinny mieć miejsca. Nie w ten sposób.

Nie pomija też kwestii traktowania kobiet w show businessie. Przytacza całą kuriozalną korespondencję z dziennikarzem z pewnego magazynu dla panów, dla którego zgodziła się napisać artykuł. Poszło o to, że jej żartobliwy tekst był okraszony zdjęciami szczupłych, niezwiązanych z tematem kobiet i dziennikarz za nic nie chciał, żeby pojawiło się tam jej zdjęcie. W domyśle: bo nie wpisuje się w najnowsze kanonów piękna. Opowiada też o wywiadach, których udzielała na całym świecie w związku z promowaniem swojego pierwszego filmu. O tym, jak wielki dziennikarze kładli nacisk na to, że jest kobietą (Jak to, kobieta robi filmy? Chyba ma specjalny przekaz tylko dla kobiet) oraz na to, że w Wykolejonej to mężczyzna ma stereotypowo kobiece cechy, a kobieta męskie.

Pomijając głupawe wstawki, przechwałki, inspiracyjne sentencje, rozpasane głupotki, frazesy i nawiązania popkulturowe, Amy ma naprawdę sporo do zaoferowania, nie tylko w kwestii samooceny, wyglądu, seksualności. Sporo miejsca poświęciła też strzelaninie w USA na seansie jej filmu, rozwodząc się nad problemem systemu amerykańskiego, nieodpowiedzialnie zaplanowanym dostępie do broni. Żarliwie głosi bezpieczeństwo używania broni palnej i na końcu jej wspomnień podaje instrukcje, co może zrobić ktoś przekonany do jej argumentów, żeby poprawić politykę w tej kwestii.

Ostatnie pytanie, które trzeba sobie zadać, to czy Amy mnie śmieszyła? Szczerze mówiąc, nie za bardzo. To średnia książka pisana wylewającym się monologiem wewnętrznym, świetnie się ją słucha w postaci audiobooka czytaną głosem samej Amy, jednak nie powala. Fani komediantki powinni koniecznie przejrzeć wydanie książkowe, znajdą tam bowiem sporo osobistych zdjęć. I przede wszystkim dostaną wyjaśnienie znaczenia tytułowego tribala na lędźwiach Amy. Wszyscy inni powinni raczej wsłuchać się w głos kobiety, która nie ma ograniczeń przez powiedzeniem o sobie za dużo, ale dzięki temu pozwala zastanowić się nad oczywistościami, które nie powinny być takie oczywiste.


Dziewczyna z tatuażem na lędźwiach

Amy Schumer

Wydawnictwo Kobiece, 2018
przełożył Przemysław Hejmej
351 stron
Odczucia: ★★★/★★★★★
Dziękuję wydawnictwu za egzemplarz recenzencki!

niedziela, 8 kwietnia 2018

POPKULTURALNE NOWINY HADYNY: MARZEC 2018



Już ósmy marca, a ja dopiero teraz zebrałam się na wpis podsumowujący ubiegły miesiąc. Mam nadzieję, że wybaczycie – ostatnio mam naprawdę sporo na głowie – ale obiecuję w najbliższym czasie sporą ilość recenzji!

W marcu głównie przesłuchałam aż pięć książek:

  • Mortal engines Philipa Reeve'a zrecenzowana tutaj
  • Hillbilly Elegy: A Memoir of a Family and Culture in Crisis J.D. Vance'a w kolejce do recenzji
  • Fahrenheit 451 Raya Bradbury'ego w kolejce do recenzji
  • Dziewczyna z tatuażem na lędźwiach Amy Schumer w kolejce do recenzji
  • The Princess Diarist Carrie Fisher w kolejce do recenzji

Teraz czytam sporo na raz, ale w pierwszej kolejności muszę skończyć i napisać o Błękitnej kropce Carla Sagana, bo dostałam egzemplarz recenzencki :)

Wiecie też, że w marcu wybrałam się do Sztokholmu na wyjątkową sztukę teatralną – reportaż z wyprawy można przeczytać tutaj.

Przypominam, że już wkrótce w Krakowie można będzie się wybrać na SerialCon, jedyny w Polsce konwent serialowy! Jeszcze nie ma rozkładu, ale już zapraszam do rezerwowania sobie 3 maja, bo właśnie wtedy (mam nadzieję) będę mieć moją prezentację o fanach: o tym, skąd się wzięli, jak rozwijały się stereotypy, jaka za nimi stoi teoria. Do tego będą przykłady z seriali!

A popkulturalnie?



Anihilacja (2018)


Może książka Jeffa VanderMeera, która służyła za pierwowzór filmu Alexa Garlanda (odpowiedzialnego między innymi za Ex Machinę), jest lepsza. Tak przynajmniej słyszałam. Sam pomysł na fabułę brzmi fascynująco: oto pani naukowiec, była żołnierka, chce przekonać się, co się stało z jej mężem, który wrócił ze ściśle tajnej Strefy X. Udaje się na składającą się z samych kobiet wyprawę wgłąb tęczowo połyskującej przestrzeni, gdzie zwierzęta i rośliny w zadziwiający, czasem piękny, a czasem straszny sposób mutują, wymieniając się DNA. Film... jest dziwny. Miejscami słaby, raczej mocno średni, raczej mało przekonujący. Ma jeden moment, po którym autentycznie można mieć koszmary, ale wydaje się, że na ten właśnie moment wydano cały budżet i reszta efektów CGI wygląda miernie. Niewątpliwie jest to produkcja z cyklu tych, które potrafią mocno zryć banię, ale końcówka jednak jest zbyt przesadzona, jednocześnie niedopowiedziana i oczywista, przedziwniona, że trudno ją docenić. Jak ktoś lubi Natalie Portman ze zmartwioną miną, to pozycja obowiązkowa.



Dzikie łowy (2016)


Taika Waititi, ten śmieszny człowiek od ostatniego Thora i mockumentu o wampirach Co robimy w ukryciu, nakręcił też zdecydowanie mniej znany, ale absolutnie przeuroczy komediodramat Dzikie łowy. Sam Neill, ten burkliwy, ale odważny i kompetentny koleś z pierwszego Parku Jurajskiego, znów wchodzi w rolę niemiłego, zamkniętego w sobie dzikusa, który powoli otwiera się na ludzi dzięki charakternemu dzieciakowi. Ricky Baker to trudny chłopak z blokowiska, rządzi się prawami ulicy, wpycha w siebie tony jedzenia i generalnie unika wszelkiej roboty. Jako sierota, jest przerzucany przez system socjalny od jednego miejsca do drugiego, aż trafia do domu, w którym po raz pierwszy znajduje miłość. Niestety los zabiera mu nowo poznane ciepło, ale chłopak nie daje za wygraną. Postanawia uciec od chcącej go przejąć urzędniczki i wkrótce cała Nowa Zelandia przeszukuje busz, by odnaleźć rzekomo porwanego przez przybranego wujka Hectora urwisa. To piękna, mądrze zabawna i poruszająca historia. Bardzo polecam!



Czarne lustro (2011- )


Udało mi się też świeżo skończyć oglądać Black Mirror. To była ciężka przeprawa, ale nie dlatego, że to zły serial. Absolutnie nie! To rzecz świetna, którą zdecydowanie trzeba obejrzeć. Chodzi bardziej o to, że osoby o słabych nerwach jednak mocno przeżywają każdą z tych ponurych, niepokojących historii. Każdy odcinek to osobna opowieść, jednak wątki, motywy, technologie i piosenki powracają jak echo, przeplatając się, przypominając o poprzednich historiach.

To przestrogi na przyszłość. Dylematy i pytania moralne, których nie postawilibyśmy sobie bez konfrontacji z drażniącymi, poruszającymi sytuacjami. Nowe problemy społeczne i tragedie wynikające z nowinek technicznych, gadżetów, maszyn, systemów. Jak traktować cyfrowego klona człowieka? Czy to pozbawiony praw elektroniczny byt pomimo tego, że odczuwa, myśli i przeżywa jak cielesny człowiek? A co, jeśli przedłużymy komuś życie poprzez elektroniczną kopię umysłu? Czy to wciąż pozbawiony praw byt? Jeśli nie, jak możemy go traktować inaczej niż inne klony? Podobnych pytań, problemów i przerażających wizji przyszłego społeczeństwa ludzkości jest w tym serialu pełno.

Jedne odcinki są trochę słabsze od innych, ale prawie wszystkie są na wysokim poziomie. Trudno zapomnieć o sugestywnym i pięknym San Junipero, Shut Up and Dance o fatalnych skutkach szpiegującej technologii i okrutnym igraniu życiem innych ludzi, wyciskaczu łez Be Right Back o żałobie po zmarłym mężu uzupełnionej o kuriozalne rozwiązanie technologiczne, The Entire History of You o podkręconym na maksa obsesyjnym analizowaniu drobnych szczegółów, tragicznym Fifteen Million Merits i wszędobylskich, agresywnych reklamach i telewizji niszczących niewinność, wreszcie rozszarpującym na kawałeczki White Christmas o ojcu, który nie może patrzeć na swoje dziecko z powodu odgórnie zarządzonego filtra na oczach. Po każdym z tych odcinków potrzebna była dłuższa przerwa, żeby wrócić do siebie. Nie widzieliście? Na co jeszcze czekacie!


A co u Was słychać popkulturalnie?