Okej, może wyrzucę to z siebie na początku dla jasności.
W tym wypadku będę na pewno stronnicza w ostatecznej ocenie. Bo wiecie... ja bardzo lubię Johna Greena. Jego książki, jak do tej pory, to dla mnie czysta przyjemność czytania. Owszem, mają swoje problemy i potknięcia, nie wszystko jest idealne. Ale język tego gościa do mnie przemawia. Jego postacie trafiają do serca. Nawiązania popkulturalne cieszą. Cięty, inteligentny humor przekonuje. Dialogi bawią i wzruszają. Relacje między bohaterami rozpuszczają serce.
Dlatego na Krakowskich Targach Książki rzuciłam pieniądzem w wystawców z anglojęzycznymi książkami i zaopatrzyłam się w jego nową powieść, Żółwie aż do końca (uch, ten tytuł paskudnie brzmi po polsku).
Green, król young adultów spod znaku paczki chusteczek i opuchniętych oczu, kazał na siebie chwilę czekać. Od czasów podbijającej rynek książki Gwiazd naszych wina mija piąty rok. W międzyczasie mieliśmy ekranizację Gwiazd... i trochę gorszych Papierowych miast, które chyba pogrzebały szanse na przeniesienie na duży ekran według mnie najlepszej Szukając Alaski. To dość długo. Ale chyba potrzebował czasu i wewnętrznej siły, by napisać coś naprawdę mocnego i znaczącego.
To znaczy tę część o życiu z punktu widzenia szesnastoletniej Azy. A nie tę historię o synu milionera i intrygi z nagrodą za znalezienie jego zbiegłego ojca...
No dobra, idźmy po kolei.
Aza ma natręctwa. Może i jest narratorką swojej historii w powieści, ale momentami to nie ona prowadzi narrację. Nie kontroluje tego, co się dzieje ani jak myśli. Czasem zaczyna obsesjyno-kompulsyjnie myśleć o florze bakteryjnej w jej organizmie. O szansie na zbytnie rozmnożenie Clostridium difficile w jelicie grubym, co może doprowadzić do rzekomobłoniastego zapalenia jelit. Czytała o tym na Wikipedii już setki razy. Ale musi jeszcze raz. A potem wymienić plasterek na tym stwardnieniu na placu, które ma od małego i które cały czas nakłuwa paznokciem, tworząc kolejny raz tę samą ranę. Żeby ją potem odkazić. Wycisnąć ropę.
Aza wpada czasem w uciążliwe spirale myślowe, z których nie może wyjść. Psychiatra nie pomaga. Tabletki to najgorsze rozwiązanie, bo czy ta osoba po tabletkach to wciąż ona? Czy może ktoś inny?
I przede wszystkim, kto steruje jej życiem? Nerwica natręctw? Bakterie? Bo chyba nie ona sama. Ona jest chyba wymyślona. Nie istnieje tak naprawdę.
Tutaj w książce otwiera się cudowny poziom metatekstualności. Pomijając to, że Aza faktycznie prowadzi narrację, pozwalając nam wczuć się w osobę dotkniętą problemami psychicznymi tego typu, Aza ma koleżankę, Daisy, która pisze całe serie podejrzanych fan fiction do Gwiezdnych Wojen (za sam motyw fan fiction Green ma ode mnie obłąkaną falę meksykańską). Od wielu lat jedną z oryginalnych bohaterek, przewijających się w jej twórczości, jest postać oparta na najlepszej przyjaciółce. I w ten sposób Aza może się przekonać, jak to jest obserwować siebie od strony innego narratora. Szalenie mi się ta szarada podoba.
Niestety zdecydowanie słabszą stroną powieści okazuje się fabuła niewiązana z głową Azy i jej szkolno-domowym światem. Cała historia zaczyna się od wielkiego planu Daisy, żeby odnaleźć choćby trop ojca Davisa Picketta, kolegi z dzieciństwa Azy. Russell Pickett zbił sporą fortunę w dość podejrzany sposób, nigdy też nie był dobrym tatą dla swoich synów, ale czarę goryczy przelał fakt, że w testamencie zapisał cały swój majątek swojemu ukochanemu gadowi. A ostatnio na wieść o śledztwie w jego sprawie zapadł się jak pod ziemię i policja oferuje okrągłą sumkę za jakikolwiek trop. Daisy ma chrapkę na tę kasę i żeby w spokoju pomyszkować, namawia Azę na odświeżenie znajomości z Davisem. Ostatecznie ta intryga ginie w natłoku świetnie opisanych problemów głównych bohaterki, a także nieśmiałych próbach rozwijania kiełkującej miłości, które ciągle niweczy lęk przed bakteriami przenoszonymi przy pocałunkach... Tak, historia z nagrodą i nieobecnym ojcem milionerem to słaby pretekst, by pisać o Azie. Równie dobrze można było skupić się tylko na dziewczynie, zamiast tworzyć całą tę otoczkę.
Trudno jednak nie wspomnieć o tym, że sam Green doświadczył na sobie zaburzeń obsesyjno-kompulsyjnych. A Żółwie aż do końca pozwalają mu nie tylko podzielić się swoimi trudnościami i przeżyciami, ale przede wszystkim uwrażliwić swoich czytelników na takie problemy. Dać im do zrozumienia, że jeśli oni albo ktoś znajomy cierpi na nerwicę natręctw, są miejsce i organizacje, które mogą pomóc. Jestem pełna podziwu dla odwagi i determinacji, jaką pokazał publikując tę książkę.
Nic dziwnego, że trzeba było na tę historię długo czekać. Musiała dojrzeć i przybrać przekonujące, realne kształty i naprawdę te właściwe słowa, by oddać spirale obsesyjnych myśli.
Turtles All the Way Down
Penguin, 2017
286 stron
Odczucia: ★★★★★/★★★★★