Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

środa, 1 listopada 2017

POPKULTURALNE NOWINY HADYNY: PAŹDZIERNIK 2017



Kilka dni temu widziałam za oknem pierwszy śnieg. Co prawda był dość mizerny i zmieszany z deszczem, a po chwili znów wyszło słońce, to jednak w powietrzu czuć już zimę. Jak szybko lecą te miesiące!

W październiku ruszyłam z kopyta z rzeczami uczelnianymi, nawet napisałam już kilka stron (ale nie zapeszajmy, chwalić się będę jak skończę, a skończę... miejmy nadzieję, że skończę...). Książkowo miesiąc upłynął zdecydowanie satysfakcjonująco. Skończyłam czytać To Kinga (tu o Tym pisałam), przeczytałam też cztery inne powieści: Kota, który spadł z nieba Takashiego Hiraidego, Kochanicę francuza Johna Fowlesa, Nocne zwierzęta Patrycji Pustowiak i wczoraj skończyłam Turtles All the Way Down Johna Greena. Z tych wszystkich najsłabiej wypadają Nocne zwierzęta, a najlepiej Kochanica francuza na równi z nowym Greenem, a o wszystkich zamierzam wkrótce napisać. Zamówiłam też tonę książek na temat studiów fanowskich (do pracy naukowej) i dokonałam niezwykle udanych zakupów targowych (chwalę się poniżej), w sumie przybyło mi na półkach czternaście książek, a ubyło tylko trzy.


To dlatego zrobiłam remanent i ułożyłam wszystkie nieprzeczytane książki na innych półkach niż te przeczytane i zamierzam patrzeć na te rzędy wstydu, póki nie przeczytam z połowy.

A popkulturalnie?



To (2017)


O strasznym klaunie, czyli pierwszej części rozbitej na dwa filmy ekranizacji fatalnie długiej i fatalnie zwieńczonej, acz strasznej i kultowej powieści Kinga, pisałam już dość szeroko we wpisie o książce. Nie będę więc wnikać, a kto ma ochotę na spojlerowe porównanie, zapraszam tutaj. Film wskoczył na wózek nostalgii w stylu Stranger Things i uwspółcześnij powieść, przerzucając linię czasową z lat pięćdziesiątych do osiemdziesiątych. Według mnie to przełożenie książki na język kamery wyszło zdecydowanie dobrze: wiele rzeczy problematycznych czy słabych zostało poprawionych, połączonych i podkręconych w sposób, któremu stanowczo przyklaskuję. Ogląda się bez podskakiwania na fotelu od tanich jump scare'ów, ale z emocjami, napięciem i przyjemnością. Dzieciaki aktorsko dają radę, a Bill Skarsgård jako nowy Pennywise wyszedł przekonująco. Świetna rozrywka, warto iść do kina!



Stranger Things (2016-)


W zeszłym roku zachwycałam się pierwszym sezonem Stranger Things. W tym roku drugi sezon wziął mnie trochę z zaskoczenia, bo żyłam cały tydzień myślami o Festiwalu Conrada i Targach Książki, a tu nagle w piątek sobie uświadomiłam, że historia o dzieciakach i świecie "Do góry nogami" jak z Kinga wróciła. Zaczęliśmy oglądać. I wciągnęło, wsysnęło jak w ciemną studnię. Świata nie widziałam. Te cliffhangery! Musiałam dalej oglądać. Musiałam. I jak skończyłam w niedzielę rano, dopiero wyszłam z domu na targi. Wiem, że nie mówię nic nowego, sezon drugi trzyma poziom, zaskakując dodatkowym wątkiem rodem z X-menów. Mike znowu przeżywa ciężkie chwile, Dustin chwali się ząbkami i udaje tygrysa, Eleven podrosła i uczy się słów, a do tego pojawia się nowa dziewczyna i jej starszy brat jak z okładki harlequina. Fantastycznie znowu widzieć wszystkich bohaterów, fantastycznie znów zanurzyć się w tę atmosferę, słuchać tej cudownej ścieżki dźwiękowej, czuć raz po raz okrutne ciary na całym ciele. Jeśli jeszcze nie widzieliście, nadróbcie koniecznie.



Co jest grane, Davis? (2013)


W ramach nadrabiania filmów z Adamem Driverem obejrzałam też od dawna czekający w kolejce Inside Llewyn Davis braci Coen. To kameralny, nasiąknięty cichym smutkiem i pięknymi melodiami film z Oscarem Isaackiem wcielającym się w sfrustrowanego, niepewnego jutra muzyka folkowego. Są lata sześćdziesiąte, Llewyn gra sam, choć kiedyś miał partnera do duetu. Przechodzi z mieszkania do mieszkania, od jednej cudzej historii do drugiej, skupiony na sobie, jak odbijana z miejsca na miejsce piłeczka. Liczy się tylko jego muzyka, ale nie może z niej żyć. Jest salonowym ozdobnikiem, kłopotem, utrapieniem, przekleństwem. Żyje z dnia na dzień, przemierzając nowojorską zimę z gitarą w futerale, zagubionym kotem pod pachą i długami na karku. Przyjemnie się oglądało, choć przygnębiająco i nostalgicznie. Kudosy dla Justina Timberlake'a i Adama Drivera w studiu muzycznym, a także Johna Goodmana, grającego idealnie wpieniający wrzód na tyłku.



Łowca androidów (1982)


Ta pozycja chyba mało kogo dziwi - wielu ludzi miało ochotę najpierw sobie odświeżyć starego Blade Runnera zanim pójdzie się do kina na kolejną część historii o ponurym świecie przyszłości skąpanym w świetle tanich neonów, świecie jeszcze tańszych rozrywek i wszędobylskich androidów. Czy dowiadujemy się, czy śnią one o elektrycznych owcach? Niestety nie, o tym traktuje książka Filipa K. Dicka, ale stary Blade Runner Ridleya Scotta (oczywiście w wersji reżyserskiej) to prawdziwy klasyk. Z perspektywy lat film okazał się krótszy niż pamiętałam, choć wciąż długie ujęcia w deszczu sprawiały wrażenie przeciągających się w nieskończoność. Okazał się też bardziej mizoginistyczny (ta scena z wymuszaniem wyznana miłosnego...) i bardziej dwuznaczny niż pamiętałam (końcówka z origami). Wciąż robi wrażenie.



Blade Runner 2049 (2017)


Kontynuacja starego klasyka przez Ridleya Scotta była, wiadomo, mocno kontrowersyjna. Po co kontynuować dobry film z lat osiemdziesiątych? W szczególności bez oryginalnego reżysera? Jednak Harrison Ford zgodził się zagrać i o dziwno, stara się! Ryan Gosling też pokazuje, na co go stać, jedynie Jared Leto nie wiadomo do końca, co tam robi i po co go widzimy w tych intensywnych, ale w sumie niepotrzebnych scenach. Co prawda film nie daje nam czegoś na miarę dziwacznej, niepokojącej pogoni Roya Batty'ego za Deckardem, nie daje też Rutgera Hauera z niezapomnianym monologiem na dachu. Dostajemy za to wątek hologramów ze sztuczną inteligencją, które też chcą kochać, a także moralną zagwozdkę anroidyczną, śledztwo z prawdziwego zdarzenia, odkrycie podziemi tego zepsutego świata i obietnicę zmiany na lepsze w postaci ostatniego, szalonego twistu. Tak, podobało mi się. I trochę mi się oczy spociły.



Thor: Ragnarok (2017)


Na koniec kilka słów o trzecim filmie o Thorze. Taika Waititi jest absolutnie uroczy i chcę, żeby więcej ludzi dawało mu kupę kasy na kolorowe komedie z fajerwerkami. Limit męskiego piękna został osiągnięty i wybuchł na końcu skali (Cumberbatch i Hiddleston w jednym filmie!), humor był bezbłędny i obłędny, Cate Blanchett bawiła się doskonale grając przerysowaną, seksowną czarną bohaterkę z dzikimi rogami na głowie, w Asgardzie zabawiają się w przedstawianie rzewnych scenek rodzajowych o braterskiej miłości, a Hulk miał szansę pobyć Hulkiem trochę za długo i był absolutnie przekomiczny. I Korg skradł mi serce. Podobno od dawna noszono się z pomysłem pokazania w Marvelowym cinematic universe czegoś z Planet Hulk i wreszcie się udało. Nowy Thor, mimo dość mdłych dwóch poprzednich części, o dziwo daje więcej uciechy niż druga część Strażników Galaktyki. Nie żałuję ani chwili w kinie.


To by było na tyle. Serialowo na tapecie wciąż Battlestar Galactica (Parks & Recreation wkradło się w środek oglądania drugiego sezonu i kazało dooglądać do końca), a nie oglądam nic na boku. Nie mam czasu, czytam o teorii fanowskiej. A co u Was? :)