Nowy rok, choć zaczął się raczej lekko i przyjemnie, pod koniec stycznia zawrotnie przyśpieszył, obładował i wymordował. Co prawda w perspektywie szczęśliwe zakończenie podjętych niedawno decyzji, to jednak na razie dość odległa wizja, a przygotowania dopiero się rozpoczęły. Nie chcę zapeszać, więc póki co więcej nie powiem, ale nie chodzi o sprawy blogowe ani studenckie. Póki co jednak mam dużo na głowie i tak pozostanie aż do wakacji.
Stosunkowo całkiem nieźle poszło mi z czytaniem, bo po pierwszym miesiącu nowego roku mam za sobą pięć książek. Dwie naukowe, Enterprising Women: Television Fandom and the Creation of Popular Myth Camille Bacon-Smith i NASA/TREK: Popular Science and Sex in America Constance Penley, a do tego trzy dla przyjemności: Ready Player One Ernesta Cline'a, Far from the Madding Crowd Thomasa Hardy'ego i Pypcie na języku Michała Rusinka. O Hardym już pisałam, następny będzie Ernest Cline.
A co tam, panie, w popkulturze?
The Room (2003)
Zdecydowanie najważniejszym wydarzeniem (para-?)kulturalnym był dla mnie seans, podczas którego obejrzałam widziany już tyle razy – w tym jeden raz zdecydowanie zbyt niedawno, bo na Sylwestra – The Room. Po raz pierwszy w kinie. TEN film. Pisałam o nim na zaprzyjaźnionym blogu Dobry film/Zły film tutaj, a podczas imprezy urodzinowej tegoż właśnie bloga rozmawiałam z jego prowadzącymi o nęcącej wizji wykupienia praw do filmu i pokazania go wreszcie w Polsce na dużym ekranie. Tymczasem Kino pod Baranami zaskoczyło, zajmując się tym za nas. I w ten sposób jak tylko ogłosili, że będą wyświetlać jeden po drugim kultowy The Room i Disaster Artist, świeżutki film o tworzeniu tego pierwszego, czatowałam na bilety z wytęsknieniem. I je wywalczyłam. Poszłam wraz z grupą cudownych znajomych, którzy razem ze mną rzucali w ekran drewnianymi łyżkami (rozdawanymi przy wejściu), rzucali piłką futbolową, krzyczeli, ryczeli, wzdychali i bili brawo razem z całą rozbawioną salą starych wyjadaczy, koneserów jakże złej jakości tego przedziwnego filmu. Nie żałuję ani chwili. Nie wiecie, o co chodzi? Odsyłam do tego wpisu.
The Disaster Artist (2017)
Spełnienie marzeń się dopełniło, gdy w kwadrans po The Room wracałam na salę, by obejrzeć film braci Franco na podstawie książki Grega Sestero The Disaster Artist. Wspomnienia jednego z głównych aktorów występujących w The Room i przyjaciela tajemniczego Tommy'ego Wiseau były fascynującym, niepokojącym i prawdziwym spojrzeniem z bliska na fenomen szalonego kolesia z dziwnym akcentem, który porwał się na napisanie scenariusza, wynajęcie ekipy, wyreżyserowanie, wyprodukowanie i zagranie głównej roli w wizji swojego życia. Adaptacja filmowa wiernie odtwarza historię spotkania dwóch gości, którzy chcieli zrobić karierę aktorską, młodego, niedoświadczonego, nieśmiałego Amerykanina i niewiadomego pochodzenia kosmity, który potrafił wściekać się bezwstydnie na scenie, cytując Tennessee Williamsa i Szekspira, by następnie całkowicie się zaciąć przed kamerą. W dodatku bardzo bogatego kosmity, o którego życie, majątek, wiek, pochodzenie i akcent nie można było pytać. Kosmity, który desperacko potrzebował przyjaciela, a jak go już znalazł, bronił zazdrośnie. Film nakręcony został z widoczną od pierwszego wejrzenia miłością do paskudnego potworka, jakim jest The Room, z dbałością o szczegóły, starannym odtworzeniem scen, a nawet bonusową sceną po napisach. To było naprawdę mocne przeżycie kinowe.
Midnight Special (2016)
W nowinach znów pojawiają się filmy z Adamem Driverem, co nie powinno dziwić. Zarówno ten film, jak i następny na liście, zostały obejrzane podczas trzeciego minimaratonu, a raczej Kylonu, na który zapraszam koleżanki z Grupy uwielbienia Panicza Kylo. Akurat Midnight Special, pierwszy z dwóch filmów, wyjątkowo się nie udał. Mały chłopiec zostaje wyrwany przez ojca z przedziwnej sekty, która brała nadnaturalne zachowania chłopca za mistyczne. Jednak jego moce są bardziej związane z technologią, przez co uciekinierzy mają też na karku agentów rządowych. Chłopczyk grany jest przez wyjątkowo niepokojącego i drewnianego dziecięcego aktora, a dorośli Michael Shannon, Joel Edgerton i Kirsten Dunst, choć grają przyzwoicie, ale nie mają w sumie gdzie rozwinąć skrzydeł. Film jest rozwleczony, monotonny, męczący; zbyt długo utrzymuje w jak najwięcej w tajemnicy, by na koniec zatkać zwrotem akcji, który w sumie mógł być ciekawym początkiem. Generalnie nic ciekawego, choć zapowiadało się na mroczne s-f.
Logan Lucky (2017)
Star Trek: Discovery (2017- )
W międzyczasie raczę się na bieżąco kolejnymi odcinkami nowego startrekowego serialu. Jak dobrze mieć Netflixa z jednego strony, ale z drugiej, ten serial niestety póki co nie wyszedł najlepiej. Jasne, ma swoje momenty, ale gdy najlepszy odcinek to zwykły filler, coś jest nie tak. Zawodzi od nijakiej, irytującej czołówki, poprzez usadzenie na dziesięć lat przed oryginalnym Star Trekiem z lat sześćdziesiątych i nieustanne ignorowanie kanonu, zepsucie Klingonów, skakanie od historii do historii bez skupienia się na jakiejś konkretnej fabule mimo mocnego początku, słabe zagranie w postaci siostry Spocka w roli głównej, ponieważ DLACZEGO NIE... oglądając ten serial mam wrażenie, jakby był oficjalnym fan fikiem z dużym budżetem. Coś tu idzie solidnie nie tak. Ale będę oglądać dalej z czystej ciekawości, a do tego niektóre postaci zdążyłam polubić. Zobaczymy, do czego to zmierza i czy w ogóle twórcy mają jakiś konkretny plan.
Black Mirror (2011– )
A na zakończenie kilka słów o Black Mirror, które dopiero niedawno zaczęłam oglądać. Wciąż jestem na drugim sezonie, bo jednak ten serial bardzo konkretnie ryje mózg. Po każdym odcinku mam ochotę na dłuższą przerwę, bo pokazuje aż tak przygnębiającą i przerażającą wizję przyszłości. Każdy odcinek jest osobną historią, która nawet nie do końca musi się dziać w tym samym świecie, ale wszystkie kręcą się wokół technologii, mediów, ich wpływu na psychikę człowieka, etyczną stroną czasem dość drobnych zmian w rozwoju cywilizacji. Czy to chipy nagrywające ludzką pamięć na taśmę, czy talent show w antyutopijnej rzeczywistości, czy reforma systemu edukacji skręcająca w bardzo dziwną stronę, widz stawia się na miejscu zwykłych ludzi w nietypowej sytuacji, która wcale nie wydaje się jednak tak odległa. Równie dobrze mogłaby być naszą przyszłością. Aż strach zaglądać do tego krzywego, czarnego zwierciadła.
Do tego jeszcze dodam, że zaczęłam też oglądać niemiecki serial Netflixa Dark, ale będę go raczej długo oglądać, bo próbuję w oryginale i z napisami, żeby trochę poćwiczyć moją marną znajomość niemieckiego.
A co słychać u Was? Jak minął styczeń?
0 komentarze:
Prześlij komentarz