Zapierała się, że ciągu dalszego nie będzie. Że nie i koniec. Swoich czytelników spamuje gifami z foczkami i zdjęciami dmuchanych ośmiornic. Gdy dostaje od ludzi zdjęcia nagrobków i kisielu w torebkach, cieszy się z tego jak dziecko. Zarówno w sieci, jak i na żywo tryska niespotykaną energią i zaraża innych śmiechem. Książki pisze specyficzne. Właśnie publikuje trzecią.
Pamiętacie mój entuzjastyczny wpis o Szczęsnym, Konradzie, Krakersie, Zmorze i słodkim Lichu? Ten sprzed roku, zaraz po tym, jak ubawiłam się przy „Dożywociu”. Pisałam, że to książka idealna na jesień. Szczerze, to był zwykły clickbait, bo Kisiel jest na każdą porę roku. Szczególnie Marta Kisiel. Ale że zimno się zrobiło i lecą liście z drzew, trzeba ostrzyć ząbki na „Siłę niższą”, drugą część „Dożywocia”, której premiera odbędzie się już niedługo, 26 października! Co więcej, 29 października w samo południe, w sobotę na Targach Książki w Krakowie, odbędzie się huczna impreza uświetniona obecnością autorki (na stronie wydarzenia pojawiają się kolejne fragmenty powieści, nie można przegapić!). Ja będę tam na pewno, bo nie tylko z dziką ochotą dorwę się do nowej książki cudownej ałtorki (jak mówią o niej pieszczotliwie fani, a i jak sama o sobie pisze), ale też złapię samą ałtorkę, obfotografuję i poproszę o zapieczątkowanie mojego egzemplarza.
Co więcej, nie uwierzycie, ale na łamach Rozkmin... *werble* możecie dziś przeczytać pierwszy w historii wywiad z autorem! Tak, Marta Kisiel zgodziła się odpowiedzieć na kilka skromnych pytań od Hadyny. TL;DR? Naaah. Warto przeczytać, jest moc ;> Zapraszam!
Foto ⓒ Jacek Falejczyk |
Rozkminy Hadyny: Przede wszystkim: jak się pisało część drugą „Dożywocia”,
po tym długim zapieraniu się, że wszystko w duszy protestuje? Czy jest Pani
zadowolona z efektu?
Marta Kisiel: Póki protestowało, choćby głosem słabowitym, póty
nawet nie myślałam o pisaniu tej książki. Nie uznaję pisania wbrew sobie, bo
przecież prawdziwy pisarz to spluwa dziełami na lewo i prawo, nie chcę wyciskać
z siebie przemocą czegoś, co samo nijak nie chce żadnym otworem wypłynąć. Co
nie znaczy, rzecz jasna, że ma być lekko, łatwo i przyjemnie, chociaż wcale bym
się nie obraziła, gdyby jednak było. A na pytanie „jak się pisało”, kiedy już
się pisać zaczęło, najlepszą odpowiedzią będzie chyba „ambiwalentnie”. Jedyna w
swoim rodzaju kombinacja całkowitej swobody i równie całkowitego paraliżu.
Starzy bohaterowie są na swój sposób bezpieczni, wygodni, sprawdzeni. Sęk w
tym, że nie wystarczy ich wywlec z mogiły i solidnie otrzepać, bo prędzej czy później
zaczną zalatywać trupem. Potrzebna jest iskra, która ich wskrzesi. Tylko tyle i
aż tyle.
W
jaki sposób my, czytelnicy, możemy się przygotować na czytanie kontynuacji: wziąć
siekierkę w dłoń i durszlak na głowę? A może knebel w usta albo izolatka, żeby
nie straszyć otoczenia?
Prosiłabym jednak bez siekiery czy innych
ostrych narzędzi. Patrzę teraz na to, co wyszło spod moich palców, myślę o
oczekiwaniach, jakie zdążyły narosnąć przez tych sześć lat, i mam pietra jak
nigdy dotąd. Nie jestem gotowa na wasze czytanie, to raczej ja powinnam
przywdziać ten durszlak!
W
jakim stopniu oczekiwania czytelników odnośnie do kontynuacji najbardziej kłuły
Panią w jestestwo?
Najpierw był paraliż. Miałam wszystko, czego
potrzebowałam — zgrabny konspekt, a w nim bohaterów, starych i nowych, fabułę,
mnogość bon motów i innych atrakcji. Miałam też deadline, najlepszy z możliwych,
bo absolutnie nieprzekraczalny, czyli termin porodu. Wiedziałam, co chcę osiągnąć
i jakimi środkami. Tylko najpierw musiałam, bagatela, uwolnić się od świadomości,
że oto w końcu, po latach, biorę się za wyczekiwaną kontynuację książki, która
może nie jest najlepsza, może nie zapisała się w historii literatury polskiej
zgłoskami dowolnego koloru, za to zdążyła się dorobić własnej legendy. Nie
powiem, trochę to trwało, ale w końcu zdołałam się przemóc. I wtedy poszło już
z górki. Cholernie wysokiej, stromej, najeżonej lodowcami, głębokimi na
kilometr szczelinami i w ogóle — ale z górki!
Czy
były inne, robocze tytuły powieści oprócz „Dożywocia 2”? Czy może „Siła niższa” pojawiła się jako pierwsza i ostatnia opcja?
Pierwsza i jedyna. Ta książka nie mogła mieć
innego tytułu.
Czy „Dożywocie 3” ma rację bytu?
Myślę, że wyjaśniłam to dostatecznie w samej
książce. Więcej nie zdradzę, o, taka będę!
Czy
Pani własny dom wpisuje się w jakimś stopniu w krajobraz opisywanych
specyficznych, rozszalałych domostw? Jacyś charakterni domownicy? Jakieś
przyjazne potwory w schowkach?
Potwory są, a jakże, i to aż trzy — kot i dwoje
dzieci. No i mąż, rzecz jasna, choć on już się trochę oswoił, więc chyba
podpada pod domownika. A charakterni jesteśmy wszyscy, co do sztuki, z najmłodszym
w rodzinie włącznie, więc bywa i wesoło, i, hm, z braku lepszego słowa
powiedzmy, że dynamicznie. Jakim cudem ja zachowałam zdrowe zmysły… A nie, wróć.
Za to dom, chyba dla równowagi, jest całkowicie zwyczajny. Nikt by nie
przypuszczał, jakie abominacje się w nim kłębią.
Podobno
do „Dożywocia” zainspirowało Panią między innymi własne zamiłowanie
do romantyzmu. Stąd ważne pytanie: Mickiewicz czy Słowacki?
Oczywiście, że Słowacki! Zawsze i wszędzie! Co
prawda Mickiewicz miał o wiele ciekawszą biografię, ale czwartej części „Dziadów” za nic dziadowi
nie wybaczę. No nie i już.
Co
sądzi Pani o fanfiction, a w szczególności o fan fiction do własnej powieści?
Wiem, że coś takiego jak fanfiki istnieje,
natomiast nigdy się z nim bezpośrednio nie zetknęłam, ani jako autor, ani jako
czytelnik. Ale nie mam nic przeciwko, bo niby czemu?
Podobno
geneza nazwy „Kisiel z Kłulika” pochodzi od anime „Chobits”.
Swego czasu sama nałogowo oglądałam anime i sama nawet przebrałam się kiedyś za
Chii, więc nie mogę nie zapytać: czy istnieje jakiekolwiek powiązanie między twórczością
Ałtorki a japońskimi animacjami? Drobna inspiracja? A może sam stan umysłu to
wina tego typu produkcji?
Nie wiem, co było pierwsze, stan umysłu czy
produkcje, ale na pewno jedno do drugiego się doskonale dopasowało. Rzeczywiście,
był taki okres w moim życiu, kiedy anime i manga mocno mnie zajmowały. Zaczęło
się w podstawówce od Polonii 1, wiadomo. Chyba wszyscy moi rówieśnicy oglądali
tak zwane „japońskie kreskówki” na Polonii 1, to doświadczenie bez mała
pokoleniowe. Nie bez powodu w „Dożywociu” pojawia się odwołanie do „Generała
Daimosa”. Apogeum przypadło na lata licealne — z jednej strony „Akira”, „Neon
Genesis Evangelion”, „Grobowiec świetlików”, „Ghost in the Shell”, „Vampire
Hunter D”, zdobywane cudem od znajomych, a z drugiej „Sailor Moon” czy „Dragon
Ball”, bo to akurat leciało w telewizji, więc czemu nie oglądać. Do dziś pamiętam,
jak poszłyśmy z przyjaciółką do kina na „Mononoke Hime” i jak potem polowałam
na CD ze ścieżką dźwiękową. Jeszcze na studiach pożyczałam wszystkie tomy „Dragon
Balla” od zaprzyjaźnionej bibliotekarki z instytutu. Potem mi przeszło, sama już
nie wiem kiedy i dlaczego. Została jedynie wielka miłość do Hayao Miyazakiego,
którą udało mi się zarazić i męża, i córkę — „Mój sąsiad Totoro” to pierwszy pełnometrażowy
film, jaki obejrzała.
Powszechnie
wiadomo, że za Martą Kisiel stoi anonimowe zrzeszenie uwielbiających blogerów.
Jakie ma Pani stosunki z blogosferą i co do tego ma zombie Christian Grey?
Rzeczywiście, jakoś tak się złożyło, że zyskałam
sobie w blogosferze całkiem spore grono wiernych czytelników, a nawet jednego
psychofana. Janek Oko z Kocham Książki pobił chyba wszelkie rekordy i nazwał
moim nazwiskiem krater na Marsie. Zgadza się, jest Kisiel na Marsie. A wszystko
za sprawą Agnieszki Tatery, która swego czasu zakochała się w „Dożywociu” i
chyba postanowiła, że zarazi tym cały świat i okolice. Do tej pory natrafiam na
jej peany w przeróżnych zakamarkach internetu i śmieję się, że w pojedynkę
sprzedała mi połowę nakładu. Ściągnęła mnie na wręczenie pierwszych Złotych Zakładek
w katowickim Spodku, gdzie poznałam kolejnych blogerów książkowych. Zanim się
obejrzałam, poszła fama, że dobra ałtorka, fajna ałtorka, nie gryzie, nie obraża
się, nawet jak ją skrytykują, idzie się pośmiać, pogadać jak z człowiekiem.
Widujemy się na targach i konwentach, utrzymujemy też kontakt na Facebooku,
niektóre blogi śledzę regularnie, nie tylko przy okazji recenzji moich własnych
książek. Jan Mądrzywołek, czyli Tramwaj nr 4, cudny człowiek, regularnie gości
nas pod swoim dachem, kiedy wpadamy z mężem do Krakowa, co się potem kończy
moim udziałem w okołotargowych spotkaniach blogerów, kuchennymi dyskusjami do
drugiej nad ranem i zdartym do cna gardłem. Ale
najgorzej na tym interesie wyszedł chyba Zacofany w lekturze, czyli Piotr
Chojnacki, zawodowy złośliwiec, tropiciel niedociągnięć, morderca niewinnych
przydawek. Nie dość, że regularnie go wykorzystuję w poszukiwaniach źródeł
historycznych i dyskusjach warsztatowych — znaczy, ja mu co rusz zawracam głowę,
że brakuje mi słowa i on na pewno wie, co to za słowo, no bo kto ma wiedzieć,
jak nie on, albo marudzę, że nie umiem pisać, a Piotr mnie opieprza bezlitośnie,
że umiem i mam nie marudzić, tylko pisać — nie dość, że podsuwa mi durne pomysły,
między innymi na tego nieszczęsnego zombie Greya, to jeszcze na me własne życzenie
został moim oficjalnym redaktorem i z uśmiechem na ustach wykosił połowę dowcipów
w „Sile niższej”, podolec (sic!) jeden. Ale ma teraz za swoje, bo w odwecie
już mu zapowiedziałam, żeby ostrzył te swoje riposty na następne książki, które
zamierzam popełnić. Nie odpuszczę draniowi. Pomszczę każdą wykreśloną przydawkę!
Czy
jest pytanie, którego jeszcze nikt nie zadał podczas wywiadów, a szaleńczo
chciałaby Pani, żeby ktoś wreszcie zapytał?
Nie, ten etap szaleństwa jest wciąż przede mną.
Może jak dorosnę i zostanę w końcu tą prawdziwą pisarką, co to spluwa i tak
dalej, to po tysiąc pięćset pięćdziesiątym wywiadzie zalęgnie się we mnie takie
pytanie.
Jak
rozumiem, widzimy się na Targach Książki w Krakowie, gdzie będzie miała miejsce
premiera „Siły niższej”. Jak wyobraża sobie Pani swojego przeciętnego
czytelnika? Jak wyglądałoby wymarzone spotkanie z fanami?
I tu znów ciśnie mi się na ustach słowo „ambiwalentnie”.
Z jednej strony takie spotkania stresują mnie niemożebnie. Z natury jestem
introwertyczką, a tu naraz wszyscy na mnie patrzą! Słuchają nawet, matko z córką
i kuzynką sąsiadki! Z tych nerwów aż mi się gęba nie chce wtedy zamknąć,
ostatnio jak się rozgadałam, to spotkanie trwało trzy godziny z hakiem. To się
chyba fachowo nazywa near death
experience czy jakoś tak. Absolutnie przerażające. Ale z drugiej — dla
autora nie ma chyba nic wspanialszego niż widok kilkudziesięciu osób, które próbują
się ścisnąć na małej powierzchni, byle popatrzeć, posłuchać, a na koniec odstać
swoje, żeby podetknąć książkę do podpisania i pogadać twarzą w twarz. Ja niby
wiem, że wy gdzieś tam jesteście, no bo przecież ktoś te nakłady wykupuje i
raczej nie są to krasnoludki, bo na czorta krasnoludkom tyle moich książek. Ale
co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć, usłyszeć i nawet pomacać. Więc jeśli
wpadniecie na tegoroczne targi i zobaczycie, że siedzę z takim dziwnym
wyszczerzem na obliczu, to tak właśnie wygląda wcielona ambiwalencja. Model
Kisiel.
____________________________________________