Drop Down MenusCSS Drop Down MenuPure CSS Dropdown Menu

piątek, 30 grudnia 2016

NOWINY HADYNY: grudzień 2016


Zanim wystartuję z podsumowaniami roku i innymi sztampowymi tekstami, chciałabym koniecznie opowiedzieć, co ciekawego działo się w grudniu! Było więcej czasu na nadrabianie, oglądanie, czytanie, nie mówiąc o podjadaniu ciast i podśpiewywaniu kolęd. Jedziemy!

Co czytałam? Midnight RiotKawaii Scotland i Muzę, o tym już mieliście okazję przeczytać na blogu. Przejrzałam Hamleta po klingońsku, którego podarował mi Mikołaj na imieniny, niestety jednak nie władam tym pięknym językiem na tyle, by wchłonąć i docenić w pełni tekst sztuki ;) Czytałam też Dziewczynę z pociągu, do której tak mnie ciągnęło od dawna. O niej będę pisać już niedługo. Jestem też w połowie nowelizacji Przebudzenia mocy (bo nostalgia i smutek po Carrie Fisher). Jak widzicie, ruszyłam z kopyta po jesiennym, co tu dużo mówić, czytelniczym przestoju.

A co tam panie w popkulturze?

Zauważcie, że jak Jyn podchodzi do K-2SO, od tyłu jest... człowiekiem! W filmie jest już poprawnie:)

Rogue One: A Star Wars Story (2016)


Według mnie najważniejsza premiera tego miesiąca. Jak już wspominałam, tęskni mi się za Przebudzeniem mocy, w szczególności zaś za pewnym chmurnym Paniczem, co częściowo nadrabia Łotr 1, ale nie do końca. Głosów na temat Rogue One było bodaj tyle, co widzów: jedni twierdzą, że lepszego filmu dotąd nie widzieli, inni w ogóle nie mają ochoty iść do kina, bo to nie to samo, co stare Gwiezdne Wojny. Osobiście uważam, że to świetny film wojenny, który doskonale się wpisuje w ten świat tuż przed Nową Nadzieją, może tylko odrobinę za bardzo mrugając do starych fanów. Wczoraj poszłam nawet drugi raz, bo pewna Ryba bardzo chciała - nie żałuję. Wciąż ogląda się super, K-2SO jest przeuroczy, a duet Chirrut i Baze totalnie wymiata.

Ale dla mnie epizod siódmy zajmuje szczególne miejsce w serduszku. I koniec.



The Crown (2016)


Podczas świąt kompletnie mnie wciągnął oryginalny serial Netflixa o obecnej królowej brytyjskiej, Elżbiecie II. Po sukcesie Downton Abbey producentom telewizyjnym objawił się nagle potencjał produkcji kostiumowych, więc ktoś rzucił bajeczną sumą pieniędzy i kazał zrobić coś o jeszcze wyższych sferach. Bo wszyscy przecież uwielbiają wyspiarską arystokrację z ich uniesionymi wysoko brodami i sztywną wargą *khe, khe, straszna kalka, wiem*, a rodzina królewska i ich nieludzkie podejście, oderwanie od świata i oddanie tradycji to idealny temat na eksplorację na ekranie. I tak w dziesięciu odcinkach dostajemy obrazki z życia ich królewskich mości: chorobę i śmierć Jerzego VI (tego, którego próbował oduczyć jąkania Geoffrey Rush w The King's Speech, ale w The Crown nie gra go Colin Firth, a Jared Harris, czyli ten Anglik z Mad Menów), pierwsze dni na stanowisku i koronację jego córki, Elżbiety (z przeuroczym, ulizanym w stylu epoki Mattem Smithem w roli królewskiego małżonka Filipa u boku), frywolne wybryki osiemdziesięcioletniego Winstona Churchilla (fenomenalny pomysł, według mnie odcinki skupiające się na stetryczałym premierze Wielkiej Brytanii są wręcz wybitne). Ogólnie? Serial wolno się rozkręca i nie uniknął lekkich dłużyzn, ale dla mnie bomba!



Orphan Black (2013)


Skończyliśmy oglądać czwarty sezon Orphan Black, więc jesteśmy na bieżąco i możemy w spokoju poczekać na sezon piąty. To dobry serial, ogląda się go jak złoto, wciąga od samego początku i nie chce puścić, a prawie każda z głównych postaci jest ciekawa, intrygująca i niezapomniana. Jak wspominałam wcześniej, zmusza też do zadawania sobie trudnych etycznie pytań na temat posthumanizmu, granic ludzkich możliwości i moralności, a oprócz tego jest kawałkiem świetnej rozrywki. Nie ma to jak cudowna, oderwana od rzeczywistości Helena, zdeterminowana Sarah, przeurocza, inteligentna Cosima i żyjąca w swoim własnym świecie Alison. Niestety jednak twórcy mogliby sobie darować niektóre wątki i nie rozwlekać całości. Tatiana Maslany odwaliła kawał dobrej roboty! Wydaje się, że serialowi dobrze by zrobiło skrócenie trochę już zbyt komplikującej się fabuły i zamknięcie całości w czterech sezonach.



Young Justice (2010-2013)


Przyznaję bez bicia: na DC się za bardzo nie znam. Słyszę to i owo, wiem tylko, że wychodzą seriale, nie oglądałam żadnego z tych filmów o Supermanie i Batflecku w całości. Widziałam moment, w którym Clark Kent włazi z butami do wanny, w której moczy się Lois Lane. Czytałam trochę skandalicznych faktów i inspirującą wizję świata związaną z powstawaniem postaci Wonder Woman. Widziałam Suicide Squad i parę odcinków animowanego Batmana. Innymi słowy, mocna się w tym temacie nie czuję. Gdy usłyszałam więc, że będą reanimować po zakończoną po dwóch sezonach serię o młodocianych sidekickach, wzruszyłam ramionami. Ale jest jeden osobnik, który uważnie dba o moją edukację popkulturalną. Stwierdził, że oglądamy. No to oglądamy! Póki co nie porywa tak, jak X-men Ewolucja w gimnazjum, ale ponoć potem robi się lepsze. Mam szczerą nadzieję, że Marsjanka szybko przestanie wołać: "Hello, Megan!" jak debilka, a Superboy porzuci ten wkurzający angst.


Good Bye Lenin! (2003)


Ponieważ chodzę od tego semestru do Instytutu Goethego i próbuję jakoś podnieść tragiczny poziom mojego dukającego, nieśmiałego niemieckiego, wypożyczyłam sobie film po niemiecku. A co! Oglądałam z napisami i choć dwóch trzecich dialogów nie zrozumiałam, to jednak film jak najbardziej ogarnęłam, a scena z szybującym ku matce bohatera Lenin z wyciągniętą wymownie ręką skradła moje serce. Ten film to już klasyka, aż wstyd, że dopiero teraz do niego dotarłam. Dla tych, co nie wiedzą, o co chodzi: matka z Berlińczyka z NRD zapada w śpiączkę i budzi się po upadku muru. Jako że kobieta mocno się udzielała w partii, a lekarz zakazał ciężkich szoków, syn postanawia wprowadzić w życie karkołomny plan utrzymywania rodzicielki w przekonaniu, że komuna dalej trwa w najlepsze. To ciepła, przejmująca komedia, która próbuje uchwycić uczucia wobec "zgniłego zachodu" i komunizmu w kraju za żelazną kurtyną.


National Lampoon's Christmas Vacation (1989)


Drugiego dnia świąt zgodziłam się ze zrezygnowaniem na oglądanie filmu, który po polsku nazywa się dokładnie: W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju. Czemu? Bo gra tam Chevy Chase, a tak wyszło, że ostatnio też Ryba ogląda Community i zachwyca się do tego stopnia, że czasem mnie nawet namówi na oglądanie przygodnego odcinka i jakoś tak wyszło w praniu, że nazwisko Griswold nic mi nie mówi. Bo nigdy nie miałam telewizora w pokoju, nie oglądałam wszystkiego jak leci, jestem brytofilem, a USA mnie nie podnieca. Akurat było na Netflixie, więc oglądamy.

Szczerze? Mnie taki typ humoru męczy, drażni i fizycznie boli. Może i zaśmiałam się na Shitters full, ale w ogólnym rozrachunku wolałabym przypomnieć sobie Love Actually i sprawdzić, czy naprawdę jest aż tak fatalne i szowinistyczne, jak ostatnio wyczytałam w jednym artykule.

To by było na tyle, jeśli chodzi o grudniowe ekstrawagancje. Już wkrótce podsumowanie 2017, wyglądajcie!